Julia Fiedorczuk: Jest Pani autorką bardzo wielu cenionych przekładów poetyckich. Udostępniła Pani polskim czytelnikom wiersze autorów takich, jak Apollinaire, Cendrars, Jacob, Moore, Ginsberg, Plath i wielu innych. W jaki sposób opisałaby Pani pracę tłumacza i związane z nią wyzwania?
Julia Hartwig: Choć lista przełożonych przeze mnie utworów, zarówno prozatorskich, jak i poetyckich, jest stosunkowo obszerna, nigdy nie uważałam się za tłumacza zawodowego. Zawsze, aż do dzisiaj, czuję się tłumaczem-amatorem, tłumaczącym niejako na marginesie twórczości własnej.
Od tłumaczeń poetyckich odchodzę i powracam do nich. Nie pamiętam, żebym robiła je kiedykolwiek na zamówienie, choć taki charakter miał mój debiut w wydanej przez Adama Ważyka w roku 1947 Antologii Poezji Francuskiej, w której znalazł się mój przekład poematu W sercu świata Blaise Cendrarsa, poety, z którym od tamtej chwili już się nie rozstawałam.
Od zamówień była proza, eseistyka, listy lub rozprawy. Myślę tu o prozach Apollinaire’a, o jego Poecie zamordowanym i o Listach do Madeleine, o pisanych po francusku Listach Chopina, o Dzienniku Delacroix, o Listach Rimbauda, o wstępie do Encyklopedii D’Alemberta i Liście o Ślepcach Diderota.
Wszystkie wymienione tu książki, które zaliczam, najszerzej biorąc, do prozy, mieszczą się w kręgu bliskich mi obszarów kultury, toteż nad ich przekładami pracowałam bez przymusu. Najchętniej jednak i z największym zaangażowaniem podejmowałam zawsze tłumaczenia wybranych poetów, bliskich mi, lub szczególnie mnie interesujących… Wśród nazwisk, które Pani wymieniła, znajdują się poeci francuscy i amerykańscy. Z jednej strony Apollinaire, Max Jacob, Cendrars i Pierre Reverdy, z drugiej Marianne Moore, William Carlos Williams, Sylvia Plath, Elizabeth Bishop. Są to nazwiska twórców wybitnych i znaczących, uformowanych na kształt epoki, w której żyją, a zarazem współtworzących jej obraz.
Jakie cele stawiała sobie Pani spolszczając utwory francuskich i amerykańskich poetów?
Nasze działanie w sztuce nie zawsze, a nawet powiedziałabym – rzadko wynika z pobudek racjonalnych. Czy tłumacząc próbuję swój własny podziw dla wybranego poety przekazać innym? Niejako podzielić się nim? Z pewnością silna jest w nas i taka potrzeba, ale nie sądzę, by była ona decydująca. Przyczyna głębsza bierze się z potrzeby przezwyciężenia bariery obcości językowej, dzielącej nas od przeżycia, jakie budzi wiersz, nadrobienie wiarygodności odbioru w języku, który nie jest naszym własnym. Chcemy niejako to przeżycie zawłaszczyć, dokonując na nim aktu, który nazwać by można gwałtem językowym.
Jaskrawe porównanie, jakiego tu używam, pozwala spojrzeć na tłumacza od innej strony, często przemilczanej. Myślę o przewidywalnej i nieuniknionej klęsce, która staje się udziałem tłumacza, nigdy bowiem nie osiągniemy doskonałości poetyckiego wzoru, nie zbliżymy się do jego identyczności. Jedyną pociechą jest próba zmniejszenia rozmiarów klęski. W tym tkwi nadzieja tłumacza. I kto wie, czy nie ta trudność właśnie popycha nas do tłumaczenia. Trud ten bowiem jest tak absurdalny, że aż kuszący.
Czy mogłaby Pani opowiedzieć nieco więcej o tej trudności? Czy bywało, że musiała Pani porzucić raz rozpoczętą pracę, ponieważ przetłumaczenie jakiegoś utworu okazywało się niemożliwe?
Dużą rolę odgrywała tu specyfika i odrębność poezji francuskiej o starym rodowodzie i młodej poezji amerykańskiej. To oczywiste. Bywa, że wiersz opiera się tłumaczowi z powodu wyszukanej metaforyki i trudnej symboliki, stanowiącej o jego powabie i wielkości. Takim szczytem nie do zdobycia jest dla mnie słynny nervalowski sonet zatytułowany „El Desdichado”, którego przekład, dokonany przez Adama Ważyka, nie przez wszystkich miłośników Nervala został zaakceptowany.
Ale bywa też, że największą trudnością jest oddanie właśnie prostoty tekstu. William Carlos Williams, którego wiersze w moim tłumaczeniu właśnie się ukazują, jest poetą, który tych wspaniałych co prawda, ale kłopotliwych dla tłumacza raf nam oszczędza. I on jednak, przy świadomym dążeniu do prostoty, zapędza się czasem w zaułki bardziej tajemnicze.
Dlaczego Williams? Czy zechciałaby Pani powiedzieć kilka słów o tej jego tajemniczej prostocie?
Postulat „nie idee, ale rzeczy”, jaki formułuje Williams, był w tamtym czasie odpowiedzią na poezję symbolizmu. Spór między piewcami idei i piewcami rzeczy jest sporem odwiecznym i trwa do dziś, w postaciach zastępczych. Odnajdujemy go u nas, choćby w korespondencji Miłosza z Herbertem: po ukazaniu się wiersza Herberta ze słynnym wersem „najpiękniejsze są rzeczy, które nie istnieją”, z czego Herbert bardzo się Miłoszowi tłumaczy. A to tylko jeden z przykładów aktualności tego sporu. W Williamsie najpiękniejsze jest zresztą to, że na rzeczach jego ogląd świata się nie kończy. Pokazuje on, jak daleka jest perspektywa tego, co widzialne, i jakie są w nim zasoby poezji.
Czy praca nad przekładami wpłynęła na Pani twórczość poetycką?
Nie mogło być inaczej. Obcując tak blisko z ulubionymi poetami, uczestniczymy w sposób intymny z ich słownictwem, obrazowaniem, z tokiem wierszowania. Poszerza to nasze doświadczenie, ukazując wciąż nowe sposoby patrzenia i formułowania, co zamiast onieśmielać – ośmiela… Myślę, że pisałabym dziś inaczej, gdyby nie wieloletnia praca nad wierszami innych poetów, choć nigdy nie szukałam wśród nich jednego mistrza, podziwiając wielu.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Styczeń 2009