Od wielu lat mam przyjemność prowadzić zajęcia z Literatury Amerykańskiej w Instytucie Anglistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Każdej jesieni omawiam ze studentami pierwszego roku – dla których przekrojowy kurs o literaturze amerykańskiej to zajęcia obowiązkowe – jeden z dwóch wierszy Williama Carlosa Williamsa: „The Red Wheelbarrow” („Czerwona taczka”) lub „This is Just to Say” („Chcę ci tylko powiedzieć”). Z moich doświadczeń dydaktycznych wynika, że żaden inny utwór literacki nie polaryzuje grupy słuchaczy tak silnie, jak te dwa krótkie wierszyki, wywołując, z jednej strony, oburzenie i sprzeciw, a z drugiej – entuzjazm.
Przyczyną takich sprzecznych reakcji jest słynna „prostota” Williamsa, oraz jego otwartość na codzienne, „niepoetyckie” tematy, takie jak rzeczona czerwona taczka „obok białych kurcząt”. Przeciwnicy twierdzą, że utworów Williamsa po prostu nie można zaliczyć do poezji, zbyt mało w nich kunsztu, powagi, przesłania. Zwolennicy zachwycają się świeżością i spontanicznością Williamsowskiego języka, a także gościnnością jego wierszy, odzwierciedlającą demokratyczne tendencje tych nurtów w poezji amerykańskiej, którym przyświeca duch Walta Whitmana.
Łatwość Williamsa jest jednak złudna. Julia Hartwig, której zawdzięczamy sporą porcję Williamsa po polsku (Spóźniony śpiewak), pisze o tym w zamykającej tom „Nocie o autorze”: „praca nad wprowadzeniem języka codziennego do poezji, nad ujarzmianiem go, wymagała od autora ogromnego wysiłku i inwencji” (s. 87), zwłaszcza że, jak dalej wyjaśnia Hartwig, poeta pracował jednocześnie nad stworzeniem nowej formy graficznej wiersza. Przyjrzyjmy się zatem kontrowersyjnej „Czerwonej taczce”, która otwiera tom:
Tak wiele zależy
od
czerwonej
taczki
lśniącej
po deszczu
obok białych
kurcząt
Williams kładzie słowa na stronie trochę w taki sposób, w jaki twórca kolażu układa obok siebie rozmaite przedmioty. Na przykład przyimek „od” (ang. upon) ma dla siebie całą linijkę. Otoczony bielą, jest nie tylko słowem, ale też małym przedmiotem, drobnym, lecz jakże potrzebnym narzędziem, niepozornym, acz nieodzownym elementem złożonego mechanizmu mowy (poeta powiedział kiedyś, że wiersz jest „maszynką zrobioną ze słów”). Trzeba jednak odnotować, że Williamsa słowne kolaże różnią się bardzo od techniki cut-up proponowanej, na przykład, przez Williama Burroughsa, albo od eksperymentów spod szyldu postmodernistycznego lingwizmu (L=A=N=G=U=A=G=E), a tym, co je wyróżnia, jest Williamsa przywiązanie do świata. Tego poetę interesują rzeczy w słowach oraz słowa jako rzeczy, w jego twórczości nie ma lamentu nad nieprzystawalnością rzeczywistości i języka czy umykaniem sensu: poezja Williamsa to przede wszystkim poezja obecności.
Przedmioty codziennego użytku (czerwona taczka) podobnie zresztą jak ludzie, a także ożywione i nieożywione elementy nie-ludzkiej natury, obecne są w poezji Williamsa nie po to, żeby odsyłać do jakichś ogólniejszych sensów, ale dla samych siebie. Innymi słowy, czerwona taczka z przytoczonego powyżej wiersza nie ma wymiaru symbolicznego, nie potrzebuje żadnego usprawiedliwienia. Dla Williamsa najbardziej liczy się jej wygląd, przypadkowe piękno prozaicznego przedmiotu pociągniętego lśniącą warstwą wilgoci, kolorystyczny kontrast pomiędzy czerwienią taczki, a bielą kurcząt. „Tak wiele zależy” od takich obrazów, w nich bowiem mieści się poezja codziennego życia, zaś innego życia, poza codziennym, po prostu nie ma, o czym doktor Williams, pediatra, doskonale wiedział. To jednak nie powoduje zubożenia jego poezji. Hartwig pisze: Materialny, ‘obiektywny’ obraz świata osiąga w jego wierszach pełny wymiar liryczny dzięki wyczuwalnej empatii, poczuciu silnych związków z otoczeniem” (s. 89). Ten wymiar sprawia, że w scenach stuprocentowo powszednich dostrzegalny staje się „ułamek świętości”. Ta ostatnia fraza pochodzi z wiersza zatytułowanego „Zbliżając się do miasta”, w którym mowa o niespożytej ciekawości poety, o odkrywaniu coraz to nowych oblicz tego samego, prozaicznego zakątku świata:
Choć żegnam się już ze światem -
nigdy nie znuży mnie tajemniczość
tych ulic: trzy kosze
suchych kwiatów w wysokim
oknie baru
(s. 71)
Wielka jest pokora Williamsa w obliczu rzeczywistości, która nie przestaje zadziwiać. Podmiot liryczny jego wierszy nie zna i nie chce znać sensu tych wszystkich spraw, które go bez reszty pochłaniają, on sam jest elementem tego świata, skończonym, śmiertelnym.
Choć w lirykach Williamsa nie brakuje poczucia humoru i z wielu bije autentyczna radość, to jednak nie znaczy, że nie ma w nich miejsca na sprawy mroczniejsze. Bieda, brzydota, śmierć i rozkład pojawiają się w jego poezji często i bez znieczulenia. W wierszu „Śmierć” dość brutalnie mówi się o kresie podmiotowej egzystencji i przejściu w stan przedmiotu:
Umarł
pies nie będzie
już musiał spać
na jego kartoflach
aby nie przemarzły
(…)
Umarł
jego oczy
wywrócone w głąb od
światła – drwina
przed którą
miłość się wzdraga -
pochowajcie to
i zasłońcie tę twarz -
to hańba
(s. 64–65)
Był osobą, a jest rzeczą „przed którą/ miłość się wzdraga”. śmierć jest brzydka i bezsensowna, można sobie darować powtarzanie pocieszycielskich sloganów, po prostu trzeba „to” pochować.
Wiele pisano o „amerykańskości” Williamsa, przede wszystkim w porównaniu z modernistami takimi jak Eliot i Pound, dla których „wysoka” tradycja europejskiej kultury znaczyła bardzo wiele. Ja dodałabym jeszcze dwie cechy, które odróżniają Williamsa od jego wielkich współczesnych, a mianowicie, odwrót od perspektywy antropocentrycznej w przedstawianiu przyrody (który dostrzegam też u późnego Pounda) i poszanowanie tego, co kobiece (widoczne zwłaszcza w zestawieniu z mizoginią Eliota). W wierszach Williamsa natura jest wszechobecna, wystarczy rzut oka na tytuły wierszy lub tomów poetyckich, w których często przewijają się nazwy pór roku, roślin i zwierząt. Co ważne, elementy nie-ludzkiej przyrody nie są u tego poety podporządkowane ludzkim celom czy znaczeniom. Oto wiersz „Wiosna”:
O moje posiwiałe włosy
Doprawdy, jesteście tak białe jak kwiat śliwy.
(s. 76)
Inwokacja do swoich własnych posiwiałych włosów brzmi odrobinę komicznie (zwłaszcza, że pisząc ten wiersz Williams nie miał nawet czterdziestki), jednocześnie jednak sygnalizuje niepokojącą obcość ciała, któremu bliżej do kwiatu śliwy niż do wiersza o śliwkach, nawet tak uroczego jak „Chcę ci tylko powiedzieć”. Pod względem formy „Wiosna” przypomina słynne haiku Pounda z imagistycznego okręgu jego twórczości:
„Na stacji paryskiego metra”
Zjawianie się tych twarzy w tłumie:
Płatki na czarnej, wilgotnej gałęzi.
(tłum. Stanisław Barańczak)
Tu także mamy do czynienia z zestawieniem dwóch obrazów, z których jeden zaczerpnięto ze świata ludzkiego (twarze w tłumie na stacji metra), a drugi ze świata natury. Chociaż technika użyta w obydwu wierszach jest podobna, w każdym wypadku efekt jest nieco inny. Podczas gdy wiersz Pounda otwiera przed czytelnikiem długą serię mitologicznych skojarzeń (wiosna w zaświatach, Hades, Demeter i Persefona) Williamsowi bliżej do ziemi. Natura Pounda na tym wczesnym etapie jego twórczości jest całkowicie podporządkowana kulturze (co prawda ta druga powinna wyrastać z tej pierwszej naturalnie jak roślina), podczas gdy w twórczości Williamsa brak podobnych hierarchii.
Stąd być może płynie feministyczna wrażliwość Williamsa (ekofeministki twierdzą, że antropocentryzm i androcentryzm to dwie wersje tej samej ideologii). Faktem jest, że w wierszach tego poety często pojawiają się kobiety i są to postaci z krwi i kości, czasami piękne, czasami spracowane i zniszczone życiem, ale zawsze stuprocentowo ludzkie. W wierszu „Portret Damy” Williams kpi sobie z tradycyjnych przedstawień kobiecości:
Twoje uda to jabłonie
których kwiat dotyka nieba.
(s. 40)
Zanim czytelnik zdąży w pełni zdać sobie sprawę z absurdalności tego porównania, jakiś głos już pyta: „Jakiego nieba?” Więc w kolejnych wersach otrzymujemy odpowiedź:
(…) Nieba
na którym Watteau zawiesił pantofelek
damy. Twoje kolana
są południowym wietrzykiem – lub
podmuchem śniegu
(s. 40)
Po czym znowu pojawia się ten drugi głos, tym razem pytając „Ale jakim człowiekiem był Fragonard?” I odpowiedź, wyraźnie poirytowana: „jakby to mogło wyjaśnić/ cokolwiek”. Z linijki na linijkę opiewający kobiecą urodę poeta staje się coraz bardziej zniecierpliwiony i wyraźnie plącze mu się język. W międzyczasie ten drugi głos, głos kobiety, stale mu przerywa, a przecież modelka powinna zachowywać się cicho. Jednak ta modelka nie chce być tylko pasywną muzą. Nie udaje się zredukować jej do roli przedmiotu.
William Carlos Williams konsekwentnie staje po stronie tego, co odrzucone, nieefektowne, zaniedbane. Nie jest jednak mrocznym piewcą brzydoty w stylu Baudelaire’a, lecz „wysrebrza wszystko” nienatrętnie jak śnieg z wiersza „Zbliżając się do miasta”. Liryki Williamsa to skromnie opakowane prezenty. A w środku skarby: niezobowiązująco piękne, jak „potłuczone/ okruchy zielonej/ butelki” („Między ścianami”, s. 7).