…na szczęście niekoniecznie trzeba rozumieć wiersze, które się kocha.
[Bohdan Zadura]
…nie wszystko trzeba rozumieć od razu i nawet w ogóle.
[Henryk Bereza]
…więcej: nie wszystko trzeba chcieć rozumieć. To bardzo zdrowe i praktyczne podejście -
[Dariusz Nowacki]
1.
Pisanie o książce, nawet jeśli miałoby to być zaledwie pisanie „przy” książce (jak w tej chwili: ja piszę, a książka leży pod ręką), no więc takie pisanie jeśli już nie zakłada, to w takim razie prowadzi, i jeśli nie do konkluzji, to w każdym razie do jakichś pytań, zadawanych już to bezmyślnie, już to z głęboką premedytacją i w poczuciu odpowiedzialności za znaną każdemu odpowiedź, zadawanych sobie lub książce w nagłym przeczuciu, że to właśnie miejsce czy też moment ugnie się pod ich ciężarem w sposób wywołujący ukartowaną z góry, choć przecież niespodziewaną, nad-spodziewaną i jakby tylko przygotowawczą satysfakcję. Tymczasem jednak mamy na stole książkę, która w miarę upływu tzw. historii literatury coraz wyraźniej odsuwa od siebie możliwość, czy raczej przypisywany książkom obowiązek patronowania opisanej tu pokrótce procedurze, wyprowadza się poza sferę pytania, sama stając się sferą siebie, zmienia zatem ów stół w stół bilardowy, na którym spoczywa niczym biała bila, w każdym obrocie czy też półobrocie widoczna z tej samej, właściwej strony, a zatem można jej wcale nie ruszać palcem ani kijem, albo inaczej: możliwość nie-ruszenia wywołuje te same dreszcze bądź skurcze, co i każda inna, bardziej złożona, innymi słowy z góry założona jako nieakuratna aktywność lekturowa.
Powstrzymajmy się zatem na razie od wysiłku otwarcia książki w celu otwarcia tej jakby gry z samym sobą i nieobecnym Innym, która wszak w każdym momencie grozi wpadnięciem do czarnej dziury w sobie czy też w stole, gdzie kryje się sens bądź też bezsens, albo co gorsza nie kryje się nic poza iluzją wygranej lub przegranej rozgrywki, potyczki względnie partii, nie podlegającej skądinąd żadnym, a raczej, i co gorsza, prawie żadnym przepisom i regulaminom. Książka leży i nie porusza się, i niechby już tak zostało na zawsze. Na razie obejrzyjmy ją sobie ostrożnie z zewnątrz, szukając możliwych do wykrycia (przy obecnym stanie urządzeń, który wszak nigdy nie jest stanem zamkniętym) zadziorków i nierówności na jej gładkiej powierzchni, bądźmy w tym niby mucha idąca po szybie, a więc niejako każdy krok stawiajmy w dającą nam niezrozumiałe oparcie przepaść albo nicość.
Okładka książki zawiera napisy, które ją wprawdzie raczej „zdobią” niż „opisują”, cóż nam jednak zaszkodzi, jeśli je przeczytamy. Mniejszymi literami napisane jest niemieckie słowo „Gottlieb” (a raczej „ottlieb”, bez inicjalnego „G”, którego można czy też trzeba się domyślić, skoro zostało przesłonięte przez coś, o czym za chwilę), poniżej zaś, większymi – angielskie wyrażenie „Devil’s Dare” (znowu okaleczone, tym razem jednak brakuje literki ostatniej, również łatwej do odtworzenia, gdyż słowo „Dare” zjawia się jeszcze raz, poniżej, tym razem w pełnym brzmieniu). Całości dopełnia rząd pięciu zer, zakłócony pojedynczą trójką, i być może jeszcze jakieś litery lub cyfry, których niestety nie dam rady odcyfrować, bo ktoś na moim egzemplarzu zgasił kiedyś papierosa. Pierwszy napis mógłby być czymś w rodzaju „nazwy autora”, drugiemu zaś przypisać można rolę „tytułu”, są to wszakże teorie nader wątpliwe i wątłe, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę polskie znaczenia obu, a zatem „miłość Bożą” i „diabelną śmiałość”. Takie koincydencje zdarzają się tylko w baśniach, np. w baśni o pisarce nazwiskiem Danuta Mucha, która wydała książkę zatytułowaną „Motyle słów”, ulubionej baśni Skolasa, która zresztą zdarzyła się naprawdę. Zwróćmy raczej uwagę na dwie zasłonięte, a przez to zasłonięcie jak gdyby specjalnie podkreślone litery: „G” i „e”. Możemy o nich powiedzieć tyle, że są one w muzykologicznym żargonie skrótami nazw dwóch enharmonicznych tonacji: G‑dur i e‑moll, o których charakterze przekonać się możemy, porównując np. IV Koncert fortepianowy Beethovena (zwany nie bez racji „Skowronkowym”) z II Triem Szostakowicza, gdzie dają się słyszeć liczne tańce szkieletów i ich grobowe przyśpiewki. Nieco ważniejsza okazać się może informacja, że pierwsza z owych liter zasłonięta została przez czubek ostrza kosy opartej o automat do gry w kulki (tzw. fliperek, na którym skądinąd widnieją wspomniane wyżej napisy, jak również gęba uśmiechniętego czy może roześmianego szyderczo Diabła), druga zaś – przez głowę Zbigniewa Stelmaszewskiego, ubranego w czarną pelerynę z kapturem i białe rękawiczki, która to postać stanowi subtelne połączenie tradycyjnego wyobrażenia śmierci (kosa i peleryna) z podobnie zakorzenioną w zbiorowej podświadomości figurą Magika (peleryna i rękawiczki). I cóż robi owa dziwna osoba? – ano gra sobie na tym fliperku, wykazując się pewnie „diabelną śmigłością”; wygląda na pogrążoną w grze. Odpoczynek po pracy? Rozgrzewka?
Nareszcie jakieś pytania, wypada zatem z rozpędu otworzyć książkę i troszkę w niej pobuszować, zagłębić się w poszukiwaniu schowanej tam porządnie, po harcersku odpowiedzi. Pierwszy wiersz nazywa się „Trop w trop” i jest o śmierci. Tak samo było w innej książce, która zaczyna się słowami: „A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu, / żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami”. Można sobie to zdanie rozumieć zupełnie zwyczajnie: ludzie, którzy są ze sobą blisko, „wymieniają się” swoimi śmierciami, śmierć własna „siada” w cieniu tej drugiej osoby, która w związku z tym musi się starać przede wszystkim żyć, uzbrojona „w humor i witaminy”. To taka dość optymistyczna wykładnia, choć można przecież odwołać się do interpretacji Julii Fiedorczuk, która pisze: „pojawia się śmierć. To jedyny pewnik. Nie ocalą nas witaminy ani samodyscyplina” itd. Nie ocalą, choć jednak ocalają. Bo czemu twoja śmierć? Czy dlatego tylko, że o swojej własnej […] nigdy nie mamy nic do powiedzenia? Co za różnica? Ogólnie rzecz biorąc mało mamy do powiedzenia o śmierci, ale gadamy o niej i gadamy, pewnie dlatego, że pojawia się już w pierwszej linijce.
Skąd nasza pewność, że śmierci (nie tej samej, tym razem zaryzykuję pogląd, że chodzi o śmierć własną, mimo iż pierwsza osoba liczby mnogiej zwraca się tu do drugiej osoby liczby pojedynczej) dotyczy także wiersz „Trop w trop”? Czyżby aż nazbyt oczywisty trop dantejski był tropem wystarczającym? „No i ogień dogonił nas w połowie drogi”, drogi dokąd? o żadnym celu nic się nie wspomina, a zatem, by się wyrazić słowami pracowitego Florentczyka, w połowie życia wędrówki, prowadzącej nieomylnie ku śmierci (autor, pisząc tę książkę, był właśnie w wieku uznanym przez Alighieriego za połowę czasu, do czego przyzna się w wierszu „Ruch lokalny”, a potem w „Wierszu dla J.S.” tłumek ludzi kłębiących się w knajpie skojarzy mu się z dantejską selva oscura). „świecimy nieobecnością”, to ładne, ha, pustka po nas prześwituje już przez nas, i dalej: „Ten dźwięk, / burdon, kiedy zacząłeś go słyszeć / pod słynną melodią do snu” – śmierć wyszła z „cienia”, stała się zauważalnym „tłem” i można co najwyżej przyjąć, że tło nie gra roli. A jednak.
Postać Śmierci-Magika z okładki odwrócona jest do nas tyłem, trudno nam zatem dostrzec jej-jego twarz, chyba że widoczną na szybie fliperka twarz Diabła uznamy za jej ironiczne, „krzywe” lub też negatywowe odbicie. Odwrócona śmierć (jak informuje znawczyni tematu, Elżbieta Motyka) oznacza w tarocie „stagnację”, a odwrócony Mag – „nieświadomość siebie”. Diabeł (tu jak najbardziej w pozycji prostej) to przede wszystkim „energia”, pieniężna, seksualna i towarzyska, lecz za to (co zdawało się być dla mojej informatorki szczególnie ważne) „nie ma płci”. Płeć śmierci była przedmiotem zainteresowania wielu badaczy i myślicieli, a także poetów, choćby Adama Ważyka, który w jednym z ostatnich swoich wierszy przedstawił śmierć i Miłość jako parę akrobatów na trampolinie, wymieniających się swoimi płciami w zależności od języka, jakim chcielibyśmy o nich mówić. Skojarzenie cyrkowe jest tu nie od parady, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę ustanowioną przez autora okładki wymienność bądź wielofunkcyjność kostiumów śmierci i Mag(ik)a. Takie np. rękawiczki: czyż nie nosi ich kat, nakładający pętlę na szyję skazańca? O pętli i wieszaniu mówi się w książce wielokrotnie, a wymierzanie „kary śmierci” było do niedawna (i zresztą jest nadal) rodzajem przedstawienia, godziwej choć nieprzyzwoitej rozrywki dla zgromadzonych widzów. Kosa to zaś atrybut Żeńca, niegdysiejszego Siewcy, koncelebransa rytuału wiecznych Przemian, Powrotów i cyklicznego zapętlenia Czasu.
Ważyk, pisząc swój wiersz, był siedemdziesięcioparoletnim „starcem”, co do autora zaś, autora wewnętrznego naszej książki, zwanego tu przezornie „Gottliebem”, jest on „mężczyzną w sile wieku”, jak możemy wnosić, studiując „Zasady ruchu lokalnego”, napisane na zamówienie redakcji „Odry” i zawierające to osobliwie proste wyznanie: „idąc dalej […] myślałem już o Hölderlinie […] i 36 roku życia”. Czyjego życia? – możemy się tylko domyślać, być może Hölderlina właśnie, który w tych właśnie leciech został osadzony w wieży jako osobnik nie spełniający warunków a raczej oczekiwań żywionych wobec „mężczyzn w sile wieku”. Tak, ale może także życia własnego, stawiającego „Gottlieba” właśnie wobec wyzwań, którym Friedrich nie sprostał, osiągającego ten pułap, na którym dalsze „młodzieżowe”, by tak rzec, myślenie o śmierci (i innych sprawach) może sprowadzić na człowieka szereg znanych z historii nieszczęść.
Co robi „mężczyzna w sile wieku” ze śmiercią? Przestaje się nią przejmować, jak Wokulski w „Lalce”? A może myśli o niej wprost tylko po pijanemu, jak ów podmiot liryczny „Wiersza dla J.S.”, który po drugim czy trzecim piwie pozwala sobie na taką oto „beztroską” refleksję: „Noc […] jak ćma klei się / do lampy: tak my podprowadzamy się pod śmierć? Jeszcze krok / w stronę ognia, nie bój się, wystaw / Palec, poczuj, krzyknij i uśmiechnij się: to tylko taka drobnostka / bo przecież nie tutaj i jeszcze nie teraz / Obrócisz się lekko na pięcie i ze śmiechem odejdziesz od ogniska / w mrok?” Wiersz byłby zatem tradycyjną kiełbaską na kiju, którą „wystawiamy” na działanie płomieni, by zobaczyć jak sami będziemy się smażyć, a potem jeszcze nie bez delektacji żywimy się nią. Ale to tylko po pijanemu. Taki np. (przywołany parę zdań później) Bohdan Zadura w ogóle nie wywołuje po imieniu tego skromnego słowa na „ś”, które jest wszechobecne. Zauważmy, że również, poza owym „podchmielonym” fragmentem, słowo to nie pojawia się w opisywanej tutaj książce, a w słynnym „Wywiadzie” Mirona Białoszewskiego wystarczy, że enigmatyczna Pani Gość powie, jak się naprawdę nazywa – i już jest po wszystkim. Imienia śmierci lepiej nie wywoływać nadaremno („lepiej od razu / Się powiesić” – konkluduje Rafał Wojaczek).
Ale wróćmy do ustaleń Ważyka. Śmierć jest w języku polskim rodzaju żeńskiego, wobec czego poeci polscy są w znacznie lepszej sytuacji niż (heteroseksualni) poeci niemieccy: mogą ją najzwyczajniej potraktować jak kobietę. A jak traktuje kobietę „mężczyzna w sile wieku”? Kocha się w niej? Gwałci ją? Uwodzi? Poetów zakochanych w śmierci mieliśmy już wielu, paru też takich, co z marnym skutkiem usiłowali ją zgwałcić. Autor opisywanej tu książki jest, co tu dużo mówić, estetą, wybiera zatem tę trzecią możliwość i realizuje ją wzorcowo, wirtuozowsko i z zachowaniem najlepszych manier, na jakie stać dojrzałą ludzkość. Cóż to za „pani”, która „wychodzi na bal” w czarnej sukience? W sukni to co innego, ale w sukience? na bal?
„Bal to najdłuższy, na jaki nas proszą. / Nie grają na bis, chociaż żal”. W zasadzie chodzi o to, żeby celując w nadarzający się otwór, potrącić po drodze jeszcze jakąś bilę, inaczej traci się wszystkie punkty. W sukienkach chodzą dziewczynki, pewnie także i ta z żyletką pomiędzy zębami. Tak się składa, że ostatnimi czasy byliśmy zawieszeni, w metafizycznym i historycznoliterackim sensie, między „uśmiechem” („świat zastyga niby luźna twarz / powoli zastyga wokół czyjegoś uśmiechu”) a „pocałunkiem” („Co to / za wierni, którym nie wystarczy / ten nieprzerwanie wieczny pocałunek bez ust?”). Próżno się zastanawiać, co mogłoby odnieść lepszy skutek, skoro i tak „wygra ten kto pierwszy nie złapie oddechu”.
Dochodząc teraz nieśpiesznie do strony tytułowej, zastanówmy się raczej, co w kontekście całej książki (także obecnych na jej okładce słów „Gottlieb” i „Devil’s Dare” wraz z przypisanymi im tonacjami) może znaczyć niejasne słowo „Stancje”. Czy poprzez swoje konotacje włoskie wzmacnia ów ewidentny, energetyczny „trop dantejski”, czy może jest wyrazem „stagnacji” i „nieświadomości siebie”, poczucia wiecznego dyskomfortu, z jakim przychodzi nam „iść przez życie”, dzwoniąc sobie potrupne blaszkami od butów. Skoro tak napisaliśmy, to widać obie możliwości są w mocy. Autor sytuuje swoją wypowiedź „poza Bogiem i Diabłem” (czy „Oddech zamknięty” jest wierszem religijnym? – myślę, że to raczej wiersz otwarty na religijne odczytanie, jeśli to komuś na rękę), miejsce zatem metafizycznie uwarunkowanej moralności zajmuje tu zakorzeniony w estetyce (słowa) savoir vivre, zamiast „sensu Wszystkiego” pojawia się „sens pięknego obcowania ze Wszystkim”. Jeśli ktoś konsekwentnie przestrzega Form, Formy go nigdy nie zdradzą, i chodzi tu już nie o to, by mieć do kogo „wołać z głębokości”, lecz by się przeciw temu wołaniu uzbroić, choćby z pomocą tego, co już napisane.
Odrębnie będą omówione „Oceany”.
Tekst pochodzi z książki Lekcja żywego języka. O poezji Andrzeja Sosnowskiego, red. Grzegorz Jankowicz, Kraków 2003.