Pokój hotelowy. Miejsce, w którym zatrzymujemy się na chwilę, na przykład na jedną dobę. Miejsce, które z założenia nie jest domem, lecz przeciwieństwem domu, bo – skoro jesteśmy w hotelu – dom jest daleko. Miejsce, które właściwie wcale nie jest miejscem, lecz zawieszeniem miejsca, anonimową przestrzenią, do której wycofujemy się na moment, po to tylko, by zaraz potem kontynuować to, co naprawdę się liczy – czyli podróż. Czyli życie.
Wiersze z nowej książki Bartłomieja Majzla wydarzają się w takiej właśnie radykalnie tymczasowej – niczyjej – przestrzeni. Pokój hotelowy to dosłownie „miejsce akcji” wielu z tych utworów, ale także, jak mi się wydaje, metafora porządkująca pewien poetycki eksperyment, który leży u podstaw tej kompozycji (używam tego słowa, aby podkreślić muzyczny wymiar poezji Majzla). Autor podejmuje bowiem próbę zarejestrowania niezwykle złożonych relacji zachodzących między światem wewnętrznym bohatera (i zarazem podmiotu lirycznego wierszy), a światem zewnętrznym. Henri Lefebvre opracowując teorię „rytmanalizy” napisał kiedyś, że poeta to „analityk rytmów” ponieważ, obserwując świat, nie ulega urokowi obrazu, lecz sięga do głębszych warstw rzeczywistości, do rytmów. Doba hotelowa to świetny przykład rytmanalizy: percepcja poety nie jest tu wyłącznie – ani nawet przede wszystkim – wizualna, lecz raczej nastrojona na rejestrowanie głębokiej muzyki życia.
Pokój hotelowy to poligon obserwacyjny Majzla, zaś podstawowe kanały komunikacji to rozmaite rodzaje hałasu dobiegającego z zewnątrz (stąd tytuły poszczególnych sekcji: „jazgot”, „szuranie”, „charczenie”, „dudnienie”, „wycie”). Hałasy, zaświadczające o bezustannym pulsowaniu życia, układają się w pewien rodzaj polifonicznego śpiewu. Różne rytmy nakładają się na siebie, co czasem prowadzi do harmonii (eurytmia), a czasem skutkuje pojawieniem się rozmaitych zgrzytów i konfliktów (arytmia). Bohater wierszy chwilami próbuje wyłowić z tych dźwięków jakieś strzępy sensu, które pozwoliłyby mu na zrekonstruowanie obrazu świata zewnętrznego i – w konsekwencji – na określenie własnej podmiotowej pozycji wobec tego świata. Jednak ta próba rekonstrukcji nie może się powieść. To niepowodzenie jest, jak wiadomo, wpisane w samą strukturę języka, o ile zredukujemy język do sensu, do Logosu. Poeta jest tego świadomy, dlatego już na samym początku, w wierszu otwierającym książkę (a potem jeszcze w tytule dłuższego utworu w części „Szuranie”), zaznacza, że „rozmowa jest pokiereszowana”. Nie może być inaczej: sens istnieje tylko we fragmentach, rozmowa zawsze jest pokiereszowana. Bez przerwy próbujemy coś powiedzieć – bez przerwy próbujemy coś usłyszeć – ale co chwila zrywa się połączenie i słychać co najwyżej polirytmiczny szum. Język idzie w rozsypkę:
rozmowa więdła. rozmowa się odkleiła.
pogięła się. pogięło cię?
zawsze jest jakieś „później”. lecz już bez „pogadamy”.
„później” jako forma bezpiecznej oddali.
gest poddania wobec bezsilnego
piłowania krat. bo ta rozmowa jest pokiereszowana.
(„ta rozmowa jest pokiereszowana”)
W konsekwencji nie ma innego wyjścia niż stałe oscylowanie między sensem i non-sensem, między wciąż na nowo podejmowanymi próbami zrozumienia/porozumienia, a frustracją, złością, czy nawet agresją (zob. wiersz „Szerszenie”). To naprzemienne przypływanie i odpływanie sensu także układa się w pewien rytm: chwilami jesteśmy bliżej, a chwilami dalej; momentami nawiązujemy więź, ale zaraz znowu coś się psuje, rwie i zostajemy sami, pogrążeni w niezrozumiałej, choć ekscytującej pieśni.
Świat Doby hotelowej, który wyłania się z dźwięków, nie jest stabilny ani bezpieczny, choć bywa fascynujący i zmysłowy. Obrazy, które pojawiają się w wierszach Majzla mają w sobie silny ładunek emocji i często są to emocje trudne, takie jak strach, poczucie osamotnienia czy bezradności:
wypalone miasto. jak gwiazda która się kołysze.
oto bryła która wkrótce będzie obalona.
(„tajne ponad poufne – wygrywamy chłopaki”)
W obliczu pokawałkowanego świata, także podmiotowość bohatera raz po raz ulega destabilizacji, choć prawie każdy wiersz na nowo podejmuje – dramatyczną? – próbę zaznaczenia jego jednostkowej obecności. Doświadczenie podmiotowej destytucji – to wiemy chociażby od Lacana – jest trudne i bolesne, choć jednocześnie – to wiemy także od mistyków – ekstatyczne:
pisałem kolejne słowa żując wodę w ustach.
nawlekałem je na druty wystające ze ściany.
leżałem do góry dnem. zlany potem.
gęsty i przyspawany do kości
(„baczność na miliony lat”)
Pomimo bolesnej konfrontacji z niewystarczalnością języka i kruchością własnej podmiotowości, książka Majzla nie jest po prostu kolejnym przykładem ponowoczesnego lamentu nad nieprzystawalnością słów i świata. Owszem, Doba hotelowa z całą bezwzględnością rejestruje niemoc języka i egzystencjalną samotność człowieka zamkniętego (dosłownie albo w przenośni) w pokoju hotelowym, ale nie poprzestaje na tym negatywnym geście. Wyjściowy dualizm – ja i nie-ja – błyskawicznie ulega komplikacji, bowiem zarówno bohater wierszy, jak i jego otoczenie, uczestniczą w polirytmii istnienia, a rejestrowanie tej ukrytej muzyki to cel, jaki stawia sobie poeta. Zaryzykuję stwierdzenie, że sednem projektu poetyckiego Bartłomieja Majzla – i to nie od dziś – jest namiętne poszukiwanie środków ekspresji nie do końca podporządkowanych władaniu logosu, czyli – skoro już raz przywołaliśmy Lacana – pozostających w jakiejś mierze poza strukturą symboliczną języka. Jest to możliwe dlatego, że podmiot wierszy autora Robaczywości to podmiot wcielony, doświadczający bólu i rozkoszy, ocierający się o świat nie tylko słowami, ale także skórą. Wiersze z Doby hotelowej nie płyną tylko i wyłącznie z rozumu, ale także z tego, co całkowicie nie-racjonalne: z odważnej wyobraźni, z doświadczenia cielesności i materialności świata (w tym także materialności mowy). To doświadczenie bywa tyleż rozkoszne, co bolesne (wszak fizyczność ciała to też nieuniknioność śmierci, a naprzemienność wzrostu i rozpadu to fundament wszystkich rytmów):
jestem ostatnim mieszkańcem ogrodu
w którym osiwiały drzewa.
miasto jeszcze nie spłonęło doszczętnie.
więc patrzę na to czego już nie widać.
widzę dziadka który gwiżdże jak kos.
znów jest drzewem pochyłym. ma ręce porośnięte
trawą. czoło zakrywa mech i kora.
dziadek rósł za płotem i piękniał o każdej porze roku.
gąsienice owijały się o jego paznokcie
a pod pachami wylegiwały się pisklęta.
(„ktoś na końcu w ustach tulipana”)
Całkiem dosłownie rozumiany rytm wierszy Majzla, czasem niemal natrętnie powtarzalny, prędki, prawie szaleńczy, wybiega poza symboliczny wymiar języka ku czemuś, co nie podlega nazwaniu. Choć tytuł Doba hotelowa sugeruje przerwę w podróży, to jednak jest to książka co najmniej tak samo dynamiczna, jak poprzednie tomiki tego autora. Trzeba czytać ją w całości, trzeba dać się ponieść i trzeba przeżyć coś, czego nie można wyrazić słowami.