Joanna Orska: Jurku, wszyscy piszą teraz o Bogu albo o polityce, a ty o miłości w większej części książki? Na czym polega według ciebie poetyckie „obywatelstwo”, poetyckie bycie „obywatelem”? Czym jest dla ciebie civitas?
Jerzy Jarniewicz: Podpuszczasz mnie, bo miłość miłością, a w Makijażu jest też trochę o polityce i trochę o tym pustym miejscu po Panu Bogu. A może nie trochę, ale przede wszystkim? Nie wiem, jak się do tego ma kwestia obywatelstwa w poezji, ale skoro o nią pytasz, to może na tym właśnie polega, że się te tematy z nurtem miłosnym splatają? Że jakkolwiek chciałbym mówić od siebie, mówię też, chcąc nie chcąc, jako zwierzę społeczne. Taki już los, jeśli ktoś robi w języku. To przecież modelowy instrument civitas, ale też najbardziej niesforny i buńczuczny wytwór tej sfery. Dla nazwania sytuacji, jaka zachodzi w wierszu, bardziej jednak odpowiednim terminem niż „obywatelstwo” byłoby jego przeciwieństwo – wiersz pisze się z wiary, że na moment można być „bezpaństwowcem”. Wiersz nabiera rumieńców, to znaczy: wart jest wielokrotnej lektury, kiedy odzywa się w nim głos tak jednostkowy, że dla nas, czytelników, nieczytelny. Wydaje mi się, innymi słowy, że dobry wiersz jest zawsze obcojęzyczny. Nie daje się przełożyć „na nasze” ani w jakikolwiek sposób zawłaszczyć. Stawia opór próbom przypisania go naszemu doświadczeniu – innemu niż rzeźwiące doznanie obcości. A wiąże się to z odkryciem, że istnieją mnogie światy dla nas nieprzenikalne i że samo ich istnienie jest powodem do estetycznej, a pewnie też moralnej, satysfakcji.
Miłość, polityka, religia – to wszystko w Makijażu potraktowane poniekąd jako element konstrukcji – wypowiadają się poprzez składniowe współnapięcia, układy semantycznych sił czy też właśnie ich sploty. Trudno tu mówić w zasadzie o stałych residuach sensu – politycznego, religijnego, egzystencjalnego – czy też o ich krytyce. Nie składają się one na tak zwane tematy, bo pozostają poniekąd aktorami w przedstawieniu polegającym zazwyczaj – jak w pierwszym, tytułowym wierszu – na jakimś przechodzeniu jednego w drugie, na przykład pokrywaniu twarzy makijażem, które jest jakby jej budowaniem, zapisywaniem i gubieniem. Chciałoby się powiedzieć: montaż i demontaż. A w takim razie powinniśmy też mówić o pustym miejscu po miłości?
Pewnie powinniśmy, ale może nie w rozmowie o wierszach… Chyba że powiemy tak: miłość, a myślę tu o miłości erotycznej i zmysłowej, to doświadczenie doskonale niewyrażalne. To tohuwabohu, pokryte mgłą kotlisko. Przybiera różne formy, chwyta się rozmaitych metafor, ale wszystkie tak naprawdę przypominają tylko o tym, że mówienie o miłości jest zawsze jakimś teatrem, mniej lub bardziej udanym makijażem, parawanem w rajskie ptaki, a więc jedną wielką zmyłką. Często niesamowicie piękną zmyłką, ale z doznaniem miłości niewiele mającą wspólnego. Więc każdy wiersz o miłości jest pustym miejscem po miłości. Zgodzisz się na taką odpowiedź?
Jak byś określił swoje związki z awangardą? Chodzi mi tu nie tylko o awangardę poetycką, na przykład polską, ale też brytyjską czy amerykańską, której poświęciłeś książki krytyczne, są w Makijażu zresztą i francuskie ślady. Ale chciałam przede wszystkim zapytać o awangardowe sztuki plastyczne, do których się przy jakiejś okazji odnosiłeś. O kolaż, asamblaż, environment, performans, happening – te formuły ekspresji, dla których najważniejszymi cechami są nietrwałość, niekonieczność, pretekstowość, umowność i pewna ruchomość. Ale także element reifikacji tego, co wpojone w codzienne doświadczenie. Reifikacji i zachowania, jak w przypadku dobrego makijażu. Dlaczego właśnie takie formuły wydają ci się interesujące?
Mam silne przekonanie, o którym nieraz mówiłem, że jeśli chodzi o wiek XX, to prawdziwe rewolucje artystyczne rozgrywały się w sztukach wizualnych, a literatura dreptała za nimi, próbując je dogonić. Może dlatego, że spośród wszelkich kodów język jest najbardziej zachowawczy i najmniej otwarty na przetasowania – w sztukach wizualnych kody były nicowane na wszelkie możliwe sposoby. Powstawały dzieła, które wywoływały i często nadal wywołują w odbiorcach bezradność, bo tworzyły własny kod, nazwijmy go językiem jednorazowego użytku. Ba, były też heroiczne próby tworzenia sztuki bezkodowej, niezapośredniczonej przez żaden system znaków. Literatura tymczasem aż tak bardzo nie mogła pozbyć się swojego znakowego charakteru, może poza nielicznymi wyjątkami, takimi jak Ursonate Schwittersa. No właśnie, Schwitters. Wspomniałaś o kolażach. Schwitters zestawiał w nich różnorodne przedmioty – bilety tramwajowe, wycinki z gazet, strzępy plakatów, kawałki sklejki – tak, by wyczyścić je ze znaczenia innego niż czysto formalne. Wyjmował je z ich pierwotnego kontekstu, odbierał im ich tożsamość i tak je układał, że były już tylko kształtem, fakturą, kolorem. A potem każdy z tych elementów żył innym czasem, przypisanym materiałowi, z którego był zrobiony. W tej praktyce widzę jakiś ogólny wzorzec własnych poczynań. Ale moje zainteresowanie sztukami, w których ujawnia się ich nietrwałość, wzięło się także z rozpoznania istoty języka. Język też przecież jest nietrwały i ruchomy. Zmienia się równie szybko jak komórki naszego ciała. Dlatego coraz bardziej interesuje mnie słowo jako towar o bardzo ograniczonym okresie ważności. Słowo, które szybko murszeje, sypie się i blaknie. Które z każdą chwilą traci swoje sensy lub je przestraja czy przemeblowuje, zaciąga się mgłą, przestaje być czytelne. Język, a tym samym wiersz, który próbuje udawać, że jest poza czasem, poza historią, poza biologią, nic mnie nie obchodzi. Stąd w Makijażu pojawiają się słowa intruzy i słowa nowotwory, jeszcze na dobre nieosadzone w języku, wdzierające się doń na siłę, często gwałcące jego dotychczasowe reguły – te różne kartridże, quady, eyelinery czy wyrażenia takie jak product placement. A obok są też w Makijażu słowa zwietrzałe i spatynowane. Są słowa tak endemiczne jak język analityków giełdowych czy speców od makijażu. Bardzo mi na tej słownikowej heterogeniczności zależało. Jeśli, jak powiedziałaś, Makijaż jest zbiorem wierszy o miłości, to jest to tylko częściowo prawda, bo to raczej wiersze o języku miłości, albo wręcz: o języku, kropka.
Przyznajesz się do pewnej zmiany w swoim myśleniu o poetyckości w związku z poezją liverpoolczyków, o której piszesz w książce W brzuchu wieloryba? Twoje wiersze w latach dziewięćdziesiątych zaczęły się faktycznie zmieniać. Mam wrażenie, że odchodziłeś coraz bardziej od statycznych, sentencyjnych i aforystycznych formuł polskiego modernizmu. Czy – gdybyś musiał znaleźć jakąś poetycką wspólnotę, macierzystą komórkę swojej dzisiejszej poezji – szukałbyś jej raczej za granicą niż w Polsce? Co z polską poezją awangardową?
Nie chcę wyznaczać jakiejkolwiek wspólnoty, bo to chyba niemożliwe, kiedy ktoś decyduje się pisać. A zwłaszcza jeśli, tak jak ja, widzi poezję jako dziedzinę bezpaństwowców. Takie wskazanie wspólnoty unieruchomiłoby wiersz, zamknęło go w jakiejś formule. Mógłbym wymienić poetów, których czytałem z wieloletnim zaciekawieniem i przejęciem, od Eliota i Pounda do Larkina, od Mallarmégo do Pessoi, ale o żadnym z nich nie powiedziałbym, że jest macierzystą komórką mojej dzisiejszej poezji, choć mógłbym zapewne wskazać ślady ich obecności w tym, co piszę. Nie wiem też, czy bliżej mi do wzorców obcych czy tych, które można znaleźć w poezji polskiej. Z racji choćby wykonywanego zawodu czytam sporo poezji anglosaskiej. A polska awangarda? Jasne, że jest bardzo istotna, ale padłyby tu przewidywalne nazwiska, dlatego odpowiem inną sekwencją, wskazując na ważnych dla mnie twórców, w których działalności słowo „poezja” przestaje być oczywiste: Stanisław Dróżdż, Paweł Susid, grupa Twożywo. To ludzie wiązani ze sztukami plastycznymi, ale operujący słowem w sposób całkowicie suwerenny i niegramatyczny. Patrzę na to, co ci wizualni słowiarze robią lub robili, ze szczerą zazdrością. Ciekawe, co mówisz o moim odchodzeniu od statyczności czy sentencyjności wiersza modernistycznego. Może rzeczywiście odchodzę, ale tak niepewnie, oglądając się za siebie. Kto wie, czy dowodem na to nie jest porzucenie przeze mnie maniery dystychowej z Niepoznak i Dowodu… Dwuwersy niejako same się proszą o sentencjonalność i aforystykę. Wiersze z dwóch ostatnich książek, z Oranżady i Makijażu, ale też niektóre starsze są chyba mniej stabilne, a bardziej płynne, meandrujące, zamazane. Bardziej, nazwijmy to, procesowe. Lubię, jak zdanie płynie na tyle długo, żebyśmy, czytając je, stracili punkt oparcia, dryfowali razem z nim i poczuli się zaskoczeni jego punktem dojścia, gdy okazuje się na przykład, że wbrew oczekiwaniom czytaliśmy zdanie pytające.
„Jakby bogactwo ducha nie wyrażało się czasem przez puste zgoła metafory, gdyż nikt nigdy nie może dać dokładnej miary swych potrzeb, myśli i cierpień, a słowo ludzkie jest jak pęknięty kocioł” – to fragment cytatu z Pani Bovary, który wykorzystałeś jako motto do Makijażu. Jego urok polega na tym, że na pierwszy rzut oka ten cytat wydaje się oczywisty, kiedy jednak wmyślimy się w jego sens, okazuje się całkowicie paradoksalny. To w jakiejś mierze obrona „pustych zgoła metafor” i nieporadnego, „niedźwiedziego” tańca języka. Co to znaczy bronić pustki i nieporadności? Czyżby jakkolwiek pojęte wymaganie doskonałości było dla współczesnej poezji problemem? W efekcie brak, błąd – pustka metafory – byłyby bardziej wiarygodnym znakiem…
Bogactwo ducha, jeśli już pozostać przy tym jakże oryginalnym Flaubertowskim określeniu, mieści się poza doskonałością. Doskonałość jest pojęciem z innego świata niż duch ludzki. Jeśli pytasz, co to znaczy bronić błędu i niedoskonałości, to odpowiem trochę przewrotnie: to znaczy bronić jedynych rzeczy wartych obrony. I masz rację – błąd czy brak jako znaki czegokolwiek są wiarygodniejsze. To przekonanie towarzyszyło mi, gdy pisałem „Evviva” z Dowodu z tożsamości. To właśnie upodobanie do błędu i braku pociąga mnie w sztuce wspomnianego Schwittersa, także innych bliskich mi artystów, na przykład Anselma Kiefera, Gerharda Richtera czy Mirosława Bałki. To sztuka „pękniętych kotłów”. A puste metafory – jakąż one mają wartość poetycką! Długo byłem przywiązany do idei wiersza, w którym każde słowo jest konieczne i jedyne, a dla słów zbytecznych, pustych, powtórzonych nie ma miejsca. Tymczasem Amerykanie nauczyli mnie wartości nadmiaru, entropii, szumu, ba, nawet bezładu – spójrz na prozę Jacka Kerouaca czy Skowyt Ginsberga. Ich siła polega właśnie na tym, że otwierają się na te puste przebiegi języka. To chyba żadne odkrycie – puste metafory, czyli językowe klisze, są przecież cennym materiałem poetyckim. Zobacz, ile „pękniętych kotłów” i „niedźwiedziego tańca” znaleźć można w Ziemi jałowej Eliota. „Źle z moimi nerwami tej nocy. Tak źle. Zostań ze mną./ Mów do mnie. Czemu ty nigdy nie mówisz? No mów”. Albo, z „Prufrocka…”: „wieczór drzemie tak spokojnie,/ ugłaskany długimi palcami”. Te „braki i błędy” ożywiają wiersz, który inaczej byłby chłodnym, marmurowym popiersiem. Ale w cytacie z Flauberta ważne wydaje się coś jeszcze – intuicja, że każda wypowiedź jest z góry naznaczona klęską. Powab poezji tkwi chyba w tym, że wiersz daje odczuć swoją przegraną, to znaczy, że ewokuje to, co pozostało poza jego zasięgiem, co przez niego nie zostało skolonizowane.
Makijaż pojawia się w tej książce kilkakrotnie: jako maska, pismo na twarzy, pisanie po twarzy, w końcu mamy „twarz do czytania”. W efekcie nie znajduję jednak tutaj nigdzie prostej opozycji tego, co sztuczne, i tego, co naturalne czy – chciałoby się powiedzieć – organiczne; co więcej – naturalność pierzcha z twojego wiersza prawie tak samo, jak pierzchła z ostatniej książki Michała Witkowskiego Margot. Jaką figurą byłaby dla ciebie naturalność? Jeżeli jest nie do uratowania, to czy wierszom przepojonym sztucznością nie grozi jakiś glajchszalt? To chyba nie jest u ciebie takie proste, prawda? Twarze-obrazy są przecież zapisane różnymi znakami?
Prawda, to nie jest takie proste. O sztuczności nie mówmy, bo znamy ją na wylot, wiemy, czym jest, i wiemy, że jest wszędzie. Gorzej z tym, co nazywasz naturalnością. Naturalność, jakkolwiek ją określić, kiedy tylko zostaje wyrażona, przestaje być naturalna. Ale w tym nienaturalnym, sztucznym wyrazie daje jednak o sobie znać. Sztuczność jest więc chyba zawsze pęknięta i dwuznaczna. Zawsze coś ją od środka rozsadza, dlatego zglajchszaltowanie wierszy nie jest niczym przesądzonym. Sztuczność tylko na pozór sprawuje władzę absolutną, jest bowiem w stanie ciągłego zagrożenia.
Czym są jednak w takim razie w Makijażu same zapisy? Twarze-obrazy są przecież zapisane właśnie, i to różnymi znakami – szczególnie jeśli spojrzeć na towarzyszące wierszom fotografie. Wiersz „Zapis” kończy się przy tym słowami: „Nie czytaj już więcej./ Pisz”. Jednocześnie właśnie w tym wierszu pojawia się korespondencja z fotografią, a białe–czarne to kolejny ważny, dramatyczny zwornik sensów w twojej książce. Jakąś odpowiedzią na tę antytezę pozostaje z kolei „prześwietlanie zdjęć” – więc znowu coś, co jednocześnie tworzy i niszczy nową jakość.
Trudno analizować własne wiersze, a jeszcze trudniej budować ich ogólne interpretacje. Słowa i obrazy nabierają znaczenia dopiero w konkretnych kontekstach. Czym innym jest „pisać” w zestawieniu z „czytać”, a czym innym, kiedy słowo to stoi naprzeciwko „dotykać”. Sensy są więc doraźne, akcydentalne i nietrwałe. Cieszę się, że zwróciłaś uwagę na białe–czarne. Już przy korektach książki zauważyłem, że czerń i biel pojawiają się zaskakująco często i że są to bodaj jedyne w książce kolory. Może odzywa się tu potrzeba jasnej, jednoznacznej opozycji w wierszach, w których pełno zmąconych pojęć i języków? Jakiś kontrapunkt? Punkt oparcia? Ale jest też przecież w książce wiersz o kilkunastu odmianach bieli, więc nawet to przeciwstawienie traci absolutną wartość, przestaje być skutecznym zwornikiem, bo samo rozpływa się w nieokreśloności. I niech tak będzie – niech to będą wiersze rozmytych granic i płynności języków. Wiersze, jak powiedziałaś, o przechodzeniu jednego pojęcia w drugie. O makijażu, który zaczyna się od demakijażu.