książki / PROZA

Poranek Marii i inne opowiadania

Julia Fiedorczuk

Fragmenty książki Poranek Marii i inne opowiadania Julii Fiedorczuk, wydanej w Biurze Literackim 21 stycznia 2010 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Poranek Marii

Brrr, jak zim­no. Ale moc­ny błę­kit nie­ba już teraz zapo­wia­da cie­pły, jasny dzień: babie lato. Dzień wypeł­nio­ny po brze­gi zapa­chem doj­rza­łych śli­wek i sze­le­stem liści, któ­re dopie­ro zaczy­na­ją opa­dać. Napraw­dę żół­tych. Albo czer­wo­nych, jak lan­dryn­ki. Jesz­cze nie brą­zo­wych. Jesz­cze nie zgni­łych. Dzień, w któ­rym zie­mia powstrzy­ma na chwi­lę swo­je meta­mor­fo­zy i będzie bawić się – i będzie! – w peł­ni stwo­rzo­na. Goto­wa. Zapię­ta na ostat­ni guzik. Kie­dy świat na moment nabie­rze ostro­ści, aby wkrót­ce potem pogrą­żyć się w stru­gach desz­czu, a jesz­cze póź­niej – w nie­pa­mię­ci śnie­gu. Lecz kto by teraz uwie­rzył w śnieg? Och, nie­bo! – Maria zadzie­ra gło­wę – bez­den­ne i otwar­te, otwar­te na oścież, jak gościn­ne drzwi albo czy­jeś czu­łe ramio­na. Aż gęste od łaski, goto­wej w każ­dej chwi­li spły­nąć na dachy domów, na zaspa­ne cia­ła ludzi i psów, na zaspa­ne cia­ło Marii, któ­ra stoi na chod­ni­ku i, mru­żąc oczy, wpa­tru­je się w ten bez­kres – a na jej rzę­sach słoń­ce. Tak jasno: słoń­ce tań­czy na jej rzę­sach. Maria opusz­cza gło­wę. Słoń­ce tań­czy na kro­plach rosy. Duża paję­czy­na roz­pię­ta pomię­dzy gałąz­ka­mi jałow­ca. Słoń­ce tań­czy na kro­plach rosy na paję­czy­nie. Pięk­nie. Pięk­nie. Ale to są nie­trwa­łe klej­no­ty: strasz­nie nie­trwa­łe, debil­nie nie­trwa­łe, myśli Maria, kie­dy jed­nym szarp­nię­ciem brud­ne­go bia­łe­go adi­da­sa likwi­du­je tę świetl­ną insta­la­cję. A potem, powłó­cząc noga­mi, powo­li odcho­dzi. W stro­nę szko­ły.

Teraz już wie na pew­no, że jej sto­py śmier­dzą. Te jej adi­da­sy były nowe daw­no temu. I gdzie indziej. No i znów zało­ży­ła te same brud­ne skar­pe­ty, myśla­ła, że… nic nie myśla­ła, po pro­stu nie mia­ła albo nie umia­ła zna­leźć czy­stych skar­pet. Choć mat­ka Marii cza­sem robi­ła pra­nie, cza­sem, kie­dy aku­rat mia­ła lep­szy okres i pamię­ta­ła. O takich rze­czach. Ale ostat­nio mia­ła gor­szy okres i nie pamię­ta­ła o niczym. A Maria… Marii nawet nie przy­szło do gło­wy, że mogła­by sama uprać sobie skar­pe­ty.

Maria. Maryś­ka. Ryś­ka.

Chuj z tym. Myśli Ryś­ka. I idzie dalej. A wła­ści­wie nie myśli, tyl­ko mówi. Po cichu. Bez słów. Mówi do sie­bie i do was. Bo was nie lubi. Ryś­ka wszyst­kich nie lubi, może oprócz swo­jej mat­ki, któ­rej się boi. Ale przede wszyst­kim Ryś­ka mówi do swo­ich kole­gów, przy­go­to­wu­jąc się na przy­ję­cie codzien­nej por­cji okru­cień­stwa. „Ryś­ka!” – wrza­śnie gru­by Pio­trek, któ­ry ma blu­zę z napi­sem „Nike” – „aaaaale swąd! Zno­wu spa­łaś w chle­wie?” A Ryś­ka odpo­wie wią­zan­ką prze­kleństw, któ­re na moment zawsty­dzą pół kla­sy, choć nie gru­be­go Piotr­ka. Jego roz­ba­wią: to jest Ryś­ki nie­za­wod­ny spo­sób na Pio­tru­sia i grup­kę jego kole­gów-twar­dzie­li. Zakląć tak, jak żad­na dziew­czy­na nie potra­fi albo wyko­nać jakiś obsce­nicz­ny gest. Moż­na choć­by uło­żyć kciuk i palec wska­zu­ją­cy pra­wej dło­ni w obrącz­kę, zało­żyć tę obrącz­kę na wska­zu­ją­cy palec lewej dło­ni i ener­gicz­nie prze­su­wać, z góry na dół, z góry na dół, z góry na dół. Pro­ste i tre­ści­we. Prze­ra­że­nie na twa­rzach dziew­czy­nek w czy­stych skar­pet­kach: jak to dobrze, że cza­sem ktoś się jej boi. A w ban­dzie Pio­tru­sia radość! Radość! Śmiech! Moż­na oczy­wi­ście zro­bić coś jesz­cze bar­dziej obrzy­dli­we­go, na przy­kład splu­nąć zie­lo­ną fleg­mą albo zjeść pają­ka. Ryś­ka przy­po­mi­na sobie teraz smak pają­ka w ustach, mdły, słod­ka­wy, z nie­wia­do­me­go powo­du koja­rzą­cy jej się z pta­sią kupą. I moment uro­czy­ste­go mil­cze­nia, kie­dy zorien­to­wa­li się, że ona napraw­dę to robi, że ona napraw­dę wkła­da tego pają­ka do ust i zja­da go, i nie wyplu­wa! – i podziw, któ­re­go nie umie­li ukryć. Taaa. Tak czy ina­czej, z chło­pa­ka­mi Ryś­ka jakoś sobie pora­dzi. W naj­gor­szym razie gru­by Pio­trek dopad­nie ją w szat­ni i wyma­ca. Przez cały czas zaty­ka­jąc nos i narze­ka­jąc na smród.

Oprócz adi­da­sów Ryś­ka ma na sobie sza­re spodnie od dre­su i czer­wo­ny swe­ter w czar­ną kra­tecz­kę, a na swe­trze – gra­na­to­wy far­tu­szek. Swe­ter jest za duży, a far­tu­szek za mały. Opi­na się wokół jej tuło­wia i Ryś­ka wyglą­da przez to jak walec. Albo jak parów­ka w folio­wym kon­dom­ku. Jest jej nie­wy­god­nie, pra­wie nie może ruszać ręka­mi. Cud, że guzi­ki od man­kie­tów nie obe­rwa­ły się jesz­cze. No, cud… Koł­nie­rzyk! – myśli nagle Ryś­ka i robi jej się mdło. Doty­ka pal­ca­mi guzi­ków przy szyi. Nie ma koł­nie­rzy­ka. Nie może go tam być. Prze­cież che­mi­ca kaza­ła jej go odpiąć, bo był brud­ny. A potem zgi­nął. Może wte­dy, gdy sto­jąc u szczy­tu krę­tych scho­dów łączą­cych pię­tra szko­ły chłop­cy wysy­pa­li poza balu­stra­dę całą dzia­dow­ską zawar­tość tor­ni­stra Ryś­ki. I musia­ła potem to zbie­rać – wymię­to­lo­ne zeszy­ty, obgry­zio­ne ołów­ki i jabł­ko, któ­re mat­ka zapa­ko­wa­ła jej na dru­gie śnia­da­nie – po całej szko­le. Jabł­ko tur­la­ło się i tur­la­ło, aż doto­czy­ło się do sute­re­ny, tam, gdzie mie­ści­ły się szat­nia i sto­łów­ka. Ku powszech­nej ucie­sze: chuj z wami, chuj z wami, chuj z wami! Może wła­śnie wte­dy zgu­bi­ła ten koł­nie­rzyk. A może nie. Może prze­padł w domu. Tak, w domu też prze­pa­da­ły rze­czy. A potem che­mi­ca cią­gle mia­ła pre­ten­sję, że Ryś­ka nie ma koł­nie­rzy­ka. I Ryś­ka – Maria – codzien­nie mówi­ła, że jutro to już na pew­no go przy­pnie. I też przy­szy­je, na lewym ramie­niu, tar­czę z nazwą szko­ły. Bo pla­kiet­ka z napi­sem „wzo­ro­wy uczeń” nie nale­ża­ła jej się.

I dobrze.

Ryś­ka nie pamię­ta pla­nu lek­cji. Nie wie, kie­dy będzie che­mia. Trud­no jej to wszyst­ko spa­mię­tać, jest za głu­pia, poza tym nie widzi wiel­kiej róż­ni­cy pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi przed­mio­ta­mi. Zawsze to samo: trze­ba dłu­go sie­dzieć w miej­scu, prze­pi­sy­wać coś z tabli­cy albo z książ­ki, odpo­wia­dać na pyta­nia, któ­rych ona nigdy nie rozu­mie. Dla­te­go nie odpo­wia­da. Tyl­ko sie­dzi, modląc się w duchu, żeby nie padło jej nazwi­sko: Maria Luto­bor­ska. Maryś­ka. Ryś­ka. Nauczy­cie­li Ryś­ka boi się bar­dziej niż chłop­ców. Na nauczy­cie­li Ryś­ka nie ma żad­ne­go spo­so­bu.

Kil­ka razy modli­ła się w inten­cji koł­nie­rzy­ka. Mówi­ła tak: „Panie Boże, oddaj mi mój koł­nie­rzyk”. Po pro­stu. Nie owi­ja­jąc w baweł­nę. Ale potem dowie­dzia­ła się, że w takich spra­wach nie wol­no modlić się do Boga, tyl­ko do jakie­goś świę­te­go. A Ryś­ka nie zna­ła się na świę­tych, nie umia­ła zapa­mię­tać tych wszyst­kich imion, a poza tym… modlić się do świę­te­go, to tro­chę jak modlić się do nauczy­cie­la mate­ma­ty­ki… któ­re­go Ryś­ka pamię­ta­ła bar­dzo dobrze, razem z nazwi­skiem. No to prze­sta­ła się modlić i teraz jedy­nie cza­sa­mi mówi do sie­bie, po cichu, „Panie Boże. Panie Boże”. Choć naj­czę­ściej mówi co inne­go.

Myśląc o bra­ku­ją­cym koł­nie­rzy­ku, o che­mi­cy i o mate­ma­ty­ku, Ryś­ka idzie jesz­cze wol­niej niż przed­tem. Powłó­czy noga­mi. Roz­glą­da się. Nie­bo. Nie­bo. Świa­tło. Liście. Rosa. To mia­sto – Pol­ska cen­tral­na, póź­ne lata osiem­dzie­sią­te – chy­ba jesz­cze nigdy nie wyglą­da­ło tak ład­nie. Ryś­ka idzie popę­ka­nym chod­ni­kiem wzdłuż szo­sy, któ­ra prze­ci­na mia­sto na pół. Bro­dzi w liściach kasz­ta­now­ca. Tra­fia nogą na doj­rza­ły, naje­żo­ny owoc i kopie go z całej siły. Kasz­tan wyla­tu­je w powie­trze, a kie­dy upa­da, kil­ka metrów dalej, pęka jego kol­cza­sta łupin­ka i wyska­ku­je lśnią­ca, brą­zo­wa kul­ka. Ryś­ka pod­no­si ją, obra­ca przez chwi­lę w dło­ni, wyrzu­ca. Cza­sa­mi trze­ba przy­no­sić kasz­ta­ny na zetpe­ty. Zetpe­ty łatwo odróż­nić od innych przed­mio­tów, bo na zetpe­tach nie cho­dzi o prze­pi­sy­wa­nie, ale o robie­nie róż­nych rze­czy – szy­deł­ko­wych ser­we­tek, bre­locz­ków do klu­czy, maka­tek na ścia­nę, no i tych wła­śnie zwie­rzą­tek z kasz­ta­nów i żołę­dzi – któ­re na obraz­kach w książ­ce wyglą­da­ją pięk­nie, a w prak­ty­ce, nawet jeśli zro­bi się wszyst­ko, krok po kro­ku, dokład­nie według instruk­cji, to, och, co tu dużo gadać. Żal dupę ści­ska.

Na zetpe­tach obo­wią­zu­je podział: dziew­czyn­ki pra­cu­ją ze skraw­ka­mi mate­ria­łu, nić­mi, igła­mi i szy­deł­ka­mi, a chłop­cy – chłop­cy uży­wa­ją młot­ków, gwoź­dzi i desek. Cza­sem nawet wier­tar­ki, ale to tyl­ko nie­któ­rzy, bo żeby uży­wać wier­tar­ki, to już na pew­no trze­ba być męż­czy­zną, a prze­cież wia­do­mo, że nie każ­dy męż­czy­zna to męż­czy­zna, tak jak nie każ­da kobie­ta to kobie­ta, bo nie wystar­czy po pro­stu mieć kuta­sa, albo nie. Nawet Ryś­ka to rozu­mie.

Teraz docie­ra do pasów i prze­cho­dzi na dru­gą stro­nę szo­sy. Szko­ła już bli­sko. Mdło­ści nasi­la­ją się, Ryś­ka, Maryś­ka, Maria rozu­mie już, że nie da rady. Za szko­łą jest wąwóz, choć Ryś­ka nie myśli „wąwóz”, tyl­ko „paro­wa”, więc tę paro­wę za szko­łą gęsto pora­sta­ją drze­wa i krza­ki, ale Ryś­ka zna wszyst­kie przej­ścia mię­dzy gałę­zia­mi, wszyst­kie prze­smy­ki, wszyst­kie wydep­ta­ne kry­jów­ki, gdzie chło­pa­ki cza­sem cho­dzą palić papie­ro­sy, a cza­sem wysrać się. Ryś­ka idzie tam teraz, cho­wa się mię­dzy krze­wa­mi i wymio­tu­je. Szko­da śnia­da­nia: buł­ka z pasz­te­to­wą i szklan­ka mle­ka. Do obia­du jesz­cze dłu­uuuuugo, dłu­go, Ryś­ka będzie bar­dzo głod­na. Wycie­ra twarz ręka­wem far­tusz­ka, ale far­tu­szek, stu­pro­cen­to­wy polie­ster, nie wchła­nia wymio­cin tyl­ko je roz­ma­zu­je. Jesz­cze roz­trzę­sio­na, sia­da na zie­mi z myślą, żeby prze­cze­kać przy­naj­mniej pierw­szą lek­cję, i tak jest już spóź­nio­na, a potem, potem się zoba­czy, a wte­dy nagle -

-wte­dy nagle widzi ich. I roz­po­zna­je.

Scho­dzą na dół, do paro­wy, tą samą ścież­ką, któ­rą ona przed chwi­lą tu przy­szła: Łysy i dwóch jego kum­pli. Ryś­ka czu­je sil­ny skurcz stra­chu. Z nimi nie pój­dzie jej tak łatwo jak z gru­bym Pio­tru­siem. Oni są więk­si, pra­wie doro­śli, cho­dzą do tech­ni­kum. Wszy­scy mają bar­dzo krót­kie wło­sy i papie­ro­sy w zębach. Ucie­kać, scho­wać się, myśli Ryś­ka, ale jest za póź­no: oni też już ją zoba­czy­li. […]


Imago

Czy sobie radzę? A co to w ogó­le za pyta­nie? Z czym to niby mia­ła­bym sobie radzić lub nie? Te wszyst­kie spra­wy, pro­ble­my, cały ten żało­sny… bała­gan, to mnie w ogó­le nie doty­czy. Nie mam z tym nic wspól­ne­go. Baw­cie się sami, brudź­cie sobie ręce, jeśli chce­cie, zamiesz­kaj­cie choć­by na śmiet­ni­ku. Ja już tam byłam i wię­cej nie wró­cę. Nie wró­cę! To nie dla mnie. Wyrwa­łam się. Uda­ło mi się! Jestem lek­ka, uno­szę się ponad tym wszyst­kim – tak, uno­szę się ponad wami – i nie zaj­mu­ją mnie nędz­ne tro­ski wasze­go okrop­ne­go świa­ta.

Kie­dyś byłam jed­ną z was, może nie pamię­ta­cie, bo wte­dy nie chcie­li­ście zwra­cać na mnie uwa­gi. Na każ­dym kro­ku oka­zy­wa­li­ście mi lodo­wa­tą obo­jęt­ność. Ćwi­czy­li­ście na mnie swo­je wro­dzo­ne okru­cień­stwo. Tak było. Ale teraz się­gam wyżej. Wte­dy bru­dzi­łam się, tak jak wy, mię­sem i krwią. Zgni­li­zną. Nigdy wię­cej. Nigdy wię­cej! Jestem sil­na jak gwiaz­da. Lśnię jak super­no­wa. Wypeł­nia mnie świa­tło i nic, pra­wie nic, nie przy­ćmie­wa już tego wewnętrz­ne­go bla­sku. To ja jestem tym bla­skiem! To wła­śnie ja. Imię? Imię nie ma tu żad­ne­go zna­cze­nia. Imię zosta­ło z wami, na śmiet­ni­ku. Tam, gdzie odpad­ki. Obier­ki i łupi­ny. Zjeł­cza­ły tłuszcz. Wło­sy wyję­te z odpły­wu prysz­ni­ca. Zapla­mio­ne szma­ty. Sko­rup­ki od jajek z reszt­ka­mi ślu­zu i błon. Kurz. Wil­goć. Roz­kład. […]

Więc napy­cha­cie się zie­mią, żeby nie ule­cieć. A na taler­zach zosta­ją reszt­ki, pozo­sta­ło­ści po waszych odra­ża­ją­cych rytu­ałach. Pta­sie kości z reszt­ka­mi mię­śni i ścię­gien. Tłuszcz. Wstręt­ne oczy cebu­li. Tłuszcz. Frag­men­ty skór zwie­rząt i roślin. Tkan­ka tłusz­czo­wa. Tkan­ka łącz­na. Tkan­ka mię­śnio­wa. Obier­ki. Pest­ki. Łody­gi i szy­puł­ki. Okru­chy chle­ba poskle­ja­ne tłu­stym, bru­nat­nym sosem. Zgar­nia­cie to wszyst­ko do jed­ne­go kubła, tam, gdzie wcze­śniej wrzu­ci­li­ście róż­ne przed­mio­ty i skraw­ki swo­ich wła­snych ciał i wyda­je się wam, że jest po spra­wie. Wyno­si­cie czar­ny worek na śmiet­nik, co z oczu, to z ser­ca, i wra­ca­cie do swo­ich lodó­wek, żeby przy­go­to­wać następ­ne wstręt­ne świę­to. Co za los! I ja też uczest­ni­czy­łam kie­dyś w tym upad­ku. […]

A cza­sem nawet nie kła­dzie­cie tego mię­sa na tale­rze, ale bie­rze­cie do rąk i paku­je­cie sobie do ust. Wiem, wiem, byłam, widzia­łam, ucie­kłam. Kie­dyś, mia­łam wte­dy szes­na­ście lat, mia­łam wte­dy wiek, wró­ci­łam ze szko­ły do puste­go miesz­ka­nia. To była nie­du­ża, beto­no­wa klat­ka. Wyło­żo­na boaze­rią. Wszy­scy tak wte­dy miesz­ka­li. A w tej klat­ce wydzie­lo­ne pomiesz­cze­nie: kuch­nia. Rząd sza­fek w okle­inie uda­ją­cej mar­mur. Pla­sti­ko­we gał­ki poma­lo­wa­ne zło­tą far­bą, któ­ra obła­zi­ła i zosta­wia­ła śla­dy na pal­cach, ale na skó­rze nie była już zło­ta, tyl­ko czer­wo­na­wo­bu­ra. Szaf­ki wypeł­nio­ne po brze­gi roz­ma­ity­mi pojem­ni­ka­mi i toreb­ka­mi, ale kasze, cukry i przy­pra­wy i tak zawsze wysy­py­wa­ły się z tych pojem­ni­ków i mie­sza­ły na dnie szu­flad, two­rząc suchy kok­ta­il o nie­zno­śnym, mdlą­cym zapa­chu. Wła­śnie wte­dy weszłam do puste­go miesz­ka­nia, pro­sto do kuch­ni, nie zdej­mu­jąc nawet butów, tor­ba z książ­ka­mi wciąż wisia­ła na moim ramie­niu, wykrzy­wia­jąc mój krę­go­słup, i wyję­łam z lodów­ki warzyw­ną mro­żon­kę. Mia­łam zamiar ugo­to­wać to na parze, czy­li przy­go­to­wać sobie, jak to nazy­wa­cie, „zdro­wy posi­łek”. Ale byłam zde­ner­wo­wa­na i nie wytrzy­ma­łam, więc zja­dłam te bro­ku­ły, kala­fio­ry i mar­chew­ki pro­sto z toreb­ki. Sma­ko­wa­ły jak papie­ro­we kost­ki lodu i śmier­dzia­ły ryba­mi. Potem, żeby zabić ten rybi odór, zro­bi­łam sobie kisiel more­lo­wy i zja­dłam na gorą­co. Potem pół bochen­ka chle­ba, a oddziel­nie pacz­kę szyn­ki na zmia­nę z dże­mem tru­skaw­ko­wym. I jesz­cze pół toreb­ki mle­ka w prosz­ku, któ­re jadłam łyż­ką, na sucho. Oczy­wi­ście już wte­dy wie­dzia­łam, że nie mogę pozwo­lić, aby to wszyst­ko zosta­ło we mnie w środ­ku. Więc sko­rzy­sta­łam ze spo­so­bu buli­mi­czek, tych głu­pich dziew­czyn, któ­re naj­pierw obja­da­ją się, a potem pro­wo­ku­ją wymio­ty po to, żeby nie przy­tyć. I zwy­mio­to­wa­łam. Strasz­na mik­stu­ra – choć wła­ści­wie nie­wie­le strasz­niej­sza od tej, któ­rą macie na taler­zach i w kubłach na śmie­ci – wydo­sta­wa­ła się ze mnie fala­mi. Trwa­ło to oko­ło pół godzi­ny. Sie­dzia­łam okra­kiem na pod­ło­dze, obej­mu­jąc klo­zet, któ­ry wcze­śniej wyczy­ści­łam spe­cjal­nym środ­kiem. I całe to zło uszło ze mnie, uro­dzi­ło się w skur­czach, jak cuch­ną­cy demon. Ale nie po to, żeby żyć, lecz po to, żeby natych­miast wró­cić do sple­śnia­łej kra­iny umar­łych.

Czym się zde­ner­wo­wa­łam? A kto powie­dział, że byłam zde­ner­wo­wa­na? No dobrze, niech wam będzie. Byłam zde­ner­wo­wa­na. Czym? Niczym. Po pro­stu zde­ner­wo­wa­na. Czę­sto byłam zde­ner­wo­wa­na, bo byłam ner­wo­wa. Wie­le razy mi to mówio­no. Ale byłam też, myśląc waszy­mi kate­go­ria­mi, strasz­nie szczę­śli­wa. To też wie­le razy mi mówio­no. Aż nie mogłam już tego dalej słu­chać. Mdli­ło mnie i chcia­ło mi się krzy­czeć. Dla­te­go pew­ne­go dnia zaczę­łam gło­śno mówić, że czu­ję się bar­dzo źle. Że nie mogę spać i boli mnie brzuch, gło­wa, nogi, ręce i ser­ce. Ser­ce, oczy­wi­ście, w prze­no­śni, bo mia­łam sie­dem­na­ście, osiem­na­ście albo dzie­więt­na­ście lat, a wte­dy jesz­cze ma się takie prze­no­śne ser­ce. W każ­dym razie nikt nigdy nie usły­szał tego moje­go krzy­ku, bo wy nie słu­cha­cie. No to teraz spo­tka was za to kara. Bo ja się ulot­nię, a wy zosta­nie­cie na swo­im żało­snym pado­le. […]

Nie­dłu­go po tej spra­wie z nauczy­cie­lem, kie­dy zro­bi­łam się głod­na i zja­dłam tę mro­żon­kę, poja­wił się chło­piec. Był szczu­pły, pra­wie tak szczu­pły jak ja teraz, to zna­czy nie tyle poja­wił się, co zbli­żył się, pod­szedł bli­sko i mówił do mnie łagod­nie, a tak­że słu­chał tego, co ja mówię. Dotknął mnie. I ja też go dotknę­łam. Nie pamię­tam, czy to było przy­jem­ne. Powie­dział mi, że przy­je­dzie do mnie do domu. Były ferie zimo­we, miesz­ka­li­śmy na dwóch róż­nych koń­cach mia­sta. Powie­dział, że przy­je­dzie, więc cze­ka­łam na nie­go codzien­nie, każ­de­go ran­ka, każ­de­go popo­łu­dnia i każ­de­go wie­czo­ra, cze­ka­łam w moim kwa­dra­to­wym poko­ju, wyglą­da­jąc przez okno na siny świat, albo w kuch­ni, bli­sko lodów­ki, ale nie przy­je­chał. A przed­tem powie­dzia­łam mu, że będzie­my razem przez całą wiecz­ność i że nic nas już nigdy nie roz­łą­czy, bo ja mam na to spo­sób, bo ja mam spo­sób na wszyst­ko. Nie wiem, czy zro­zu­miał. To mia­ło zwią­zek z ser­cem i z tym sło­wem, któ­re­go już nie uży­wam, bo koja­rzy mi się z kur­wą, piz­dą i pasz­te­tem. A pasz­tet to ja.

Więc wcze­śniej zja­dłam mro­żon­kę i te inne rze­czy, a potem zwy­mio­to­wa­łam i po raz pierw­szy ujrza­łam świa­tło. Sie­dzia­łam na pod­ło­dze w łazien­ce obej­mu­jąc klo­zet, na czo­ło wystą­pi­ły mi gru­be kro­ple potu, wło­sy kle­iły się do skro­ni, ręce i kola­na drża­ły. To było moje dno, od któ­re­go się odbi­łam. To była moja stud­nia, w któ­rej zoba­czy­łam gwiaz­dy. I zro­zu­mia­łam, że od tej pory będę się wzno­sić. Zro­zu­mia­łam, że wal­ka będzie bole­sna, ale zwy­cię­ska, bo zna­łam już wro­ga, wróg był we mnie, to moje mię­so było wro­giem, któ­re­go przez lata wyko­rzy­sty­wa­li­ście prze­ciw­ko mnie. Więc znisz­czę tego wro­ga, już pra­wie znisz­czy­łam, albo­wiem lepiej jest stra­cić rękę lub oko, niż obro­snąć w tłuszcz. I tyle mnie widzie­li­ście.

Owszem, dużo czy­tam, a bar­dziej czy­ta­łam. Cza­sem, czę­sto, wiem, wie­dzia­łam, że czy­tam o sobie, cho­ciaż nie sądzę, żeby auto­rzy tych ksią­żek mie­li jakie­kol­wiek poję­cie o tym, co piszą. Cią­gnie ich do cier­pie­nia, być może prze­czu­wa­ją, że wła­śnie tam­tę­dy wie­dzie dro­ga na dru­gą stro­nę, na stro­nę bla­sku, ale nie mają odwa­gi, żeby pójść tą dro­gą do koń­ca, oba­wia­ją się, że mogli­by za dużo stra­cić, tym­cza­sem nie mają prze­cież do stra­ce­nia nic prócz samych sie­bie, a to nie jest prze­cież zno­wu aż tak wie­le. Ale czu­ją strach, jeste­ście cywi­li­za­cją tchó­rzy, i zosta­ją po bez­piecz­nej stro­nie, oglą­da­jąc praw­dę z bez­piecz­nej odle­gło­ści, podob­nie jak astro­nom patrzy w nie­bo przez lune­tę, ale sam nigdy nie pole­ci w kosmos. Albo jak bio­log, któ­ry roz­ci­na cia­ło żaby i wyj­mu­je wnętrz­no­ści, ale zawsze w ręka­wicz­kach, uda­jąc, że to, co ma pod skó­rą, to jakieś inne mię­so. Ale cier­pie­nie jest mimo wszyst­ko praw­dzi­we, mam na myśli te książ­ki, praw­dzi­we jak wypa­tro­szo­ny płaz. […]

Po kąpie­li cza­sem idę do kuch­ni. O nie, to nie jest tam­ta sta­ra kuch­nia w mar­mur, moja kuch­nia jest bia­ła i czy­sta. Nie ubie­ram się. Nie mam się cze­go wsty­dzić. Pod­cho­dzę do lodów­ki. Wyj­mu­ję z zamra­żal­ni­ka pojem­nik na lód, wyłu­sku­ję z nie­go kil­ka kostek i idę z tym do sypial­ni. Tam kła­dę się na wznak na łóż­ku, nie­po­trzeb­ne mi lustro, dosko­na­le wiem, jak wyglą­dam, jestem chu­da jak śmierć i bia­ła, bar­dzo bia­ła. Nie myśli­cie chy­ba, że ośle­płam? No wła­śnie. Lód kła­dę sobie na pier­siach. Robią się wte­dy twar­de i różo­we. Leżę tak sobie, jak Kró­lo­wa śnie­gu. I myślę: daj­cie mi tego chłop­ca, a raz na zawsze zro­bię z nim porzą­dek i nie wró­ci już do swo­jej zapła­ka­nej, otłusz­czo­nej Ger­dy. Czy ja pła­czę? Tak, cza­sem pła­czę. I co z tego? To nie wasza spra­wa.

Ostat­nio czę­ściej leżę, ago­nia wro­ga bar­dzo mnie męczy, ale wiem, że tak musi być i że tak jest dobrze, prze­cież to musi być trud­ne, być mię­sem, a sta­wać się świa­tłem. Trud­ne. Trud­ne. Tak trud­ne, że cza­sem coś mnie prze­szy­wa – żal, powie­dzie­li­by­ście. Czu­ję wte­dy sil­ny ból, w pier­siach, pod moim pta­sim most­kiem, ból, któ­ry na chwi­lę obez­wład­nia, bie­rze mnie w posia­da­nie i każe cia­łu, temu co z cia­ła zosta­ło, drżeć, każe pły­nąć nie­po­trzeb­nym łzom i w koń­cu z mojej krta­ni wydo­by­wa się poje­dyn­czy dźwięk – strasz­ny dźwięk. Zwie­rzę­cy. Bo to jest sko­wyt zdy­cha­ją­cej bestii. Bestii, któ­ra we mnie zdy­cha. Ale ja nie ule­gnę. Nie pod­dam się zwie­rzę­ciu. Nie­do­cze­ka­nie wasze. Two­je nie­do­cze­ka­nie, głu­pi, zły, poro­śnię­ty grzy­bem świe­cie. Czar­na, czar­na zie­mio, nie dosta­niesz mnie.

A zresz­tą, nawet gdy­bym chcia­ła, to prze­cież jest już o wie­le za póź­no. Bo to jest dro­ga, z któ­rej nie moż­na zawró­cić, dla­te­go na nią wkro­czy­łam. Bo wie­dzia­łam, że nigdy mnie tu nie dogo­ni­cie.

Tęsk­nię cza­sem za słoń­cem i za innym nie­bem niż ten bia­ły sufit, któ­ry tak dobrze znam. Każ­dą nie­rów­ność tyn­ku. Każ­de pęk­nię­cie. Topo­gra­fię far­by, któ­ra miej­sca­mi łusz­czy się jak naskó­rek. Wiem jed­nak, że prze­mia­na musi doko­nać się tutaj, wła­śnie tutaj. A kie­dy się już doko­na, wte­dy będę mia­ła dość nie­ba, dość słoń­ca i gwiazd, i zapa­chu bzu, dość pięk­na, żeby się nim zachły­snąć i wzle­cieć jesz­cze wyżej i nigdy, prze­nig­dy nie wró­cić pomię­dzy was. Być może spoj­rzy­cie wte­dy w górę, ujrzy­cie peł­nię mojej chwa­ły i powie­dzie: „och, jak bar­dzo się pomy­li­li­śmy”. Albo nic nie powie­cie. Nicze­go nie ujrzy­cie. Bo wy nie umie­cie patrzeć, tak jak nie umie­cie słu­chać.

Cze­kam na moment, kie­dy reszt­ka zasu­szo­ne­go mię­sa odpad­nie wresz­cie jak poczwar­ka. Wiem, że to już nie­dłu­go, bo czu­ję, pra­wie bez prze­rwy, trze­po­ta­nie moich wewnętrz­nych skrzy­deł. Deli­kat­ne, ale nie­ustę­pli­we. Wkrót­ce moje jasne skrzy­dła roz­sa­dzą ten bole­sny pan­cerz i ponio­są mnie na wol­ność, ku górze, ku kra­jo­bra­zom, o jakich nie macie nawet odwa­gi śnić.

Uno­sząc się, będę barw­na jak tęcza. Czer­wień, żółć i błę­kit, i fio­let, i zie­leń. I ruch. Będę drże­niem cza­su. Wscho­dem słoń­ca nad woda­mi wzbu­rzo­ne­go morza. Feerią świa­tła nad mia­stem. Pło­mien­nym kwia­tem. Roz­kwi­ta­niem ognia. Odla­tu­jąc, powiem: „to nie był mój świat”. Odla­tu­jąc, będę patrzy­ła w gwiaz­dy. Odla­tu­jąc, ani razu nie spoj­rzę w dół.


Medulla

The ple­asu­re is all mine…

[…] Leda nigdy nie spra­wia­ła niko­mu kło­po­tu. Nie spóź­nia­ła się do pra­cy. Nie wycho­dzi­ła przed cza­sem. Nie mie­wa­ła gor­szych dni. Nie narze­ka­ła, kie­dy ostat­ni goście sie­dzie­li przy pustych fili­żan­kach jesz­cze dłu­go po zamknię­ciu loka­lu, przez co nie mogła pod­li­czyć rachun­ków i zamknąć kasy. Bez sło­wa skar­gi wyko­ny­wa­ła wszyst­kie swo­je obo­wiąz­ki, a tak­że to, co wca­le już do nich nie nale­ża­ło. Zmy­wa­ła wyło­żo­ną cera­micz­ny­mi kafel­ka­mi pod­ło­gę, pole­ro­wa­ła szklan­ki, aż zaczy­na­ły lśnić jak­by wycio­sa­no je z naj­droż­sze­go krysz­ta­łu, napeł­nia­ła cukier­ni­ce nisko­ka­lo­rycz­nym sło­dzi­kiem. Mimo to nikt w Gre­en Soya nie prze­pa­dał za Ledą. A już z całą pew­no­ścią nie prze­pa­dał za nią Vit­ta, wła­ści­ciel. Wła­ści­wie to miał wiel­ką ocho­tę pozbyć się jej pod jakim­kol­wiek pre­tek­stem. Leda wzbu­dza­ła w nim nie­po­kój, a nawet coś w rodza­ju odra­zy. Nie lubił zbli­żać się do niej, a kie­dy zda­rza­ło się, wie­czo­rem, już po zamknię­ciu, że zosta­wa­li sam na sam w pustej kafej­ce, tyl­ko on i ona w wypeł­nia­ją­cym wnę­trze pół­mro­ku, ogar­nia­ła go chęć uciecz­ki, któ­rą powstrzy­my­wał wyłącz­nie dzię­ki temu, że miał nie­zwy­kle dobry kon­takt ze swo­im sil­nym wewnętrz­nym ja. Ze swo­ją – lubił to nie­na­oli­wio­ne sło­wo – jaź­nią. Skąd jed­nak brał się ten dzi­wacz­ny impuls? Czy Leda była brzyd­ka? Nie. Na swój spo­sób była nawet ład­na, cho­ciaż w jej twa­rzy było coś tak ulot­ne­go, że pod jej nie­obec­ność Vit­ta, cho­ciaż nie­raz pró­bo­wał, nie potra­fił przy­po­mnieć sobie, jak wyglą­da. Czy nie dba­ła o strój? Ależ tak. Jej bia­łe tuni­ki były zawsze nie­ska­zi­tel­nie lnia­ne… Zda­rza­ło się, co praw­da, że z jej rudych wło­sów ster­cza­ły liście albo źdźbła uschnię­tej tra­wy, jed­nak goście, któ­rzy przy­cho­dzi­li do GS na fili­żan­kę bla­dej her­ba­ty albo kok­tajl Bio­na­tu­ra, spe­cjal­ność loka­lu, byli prze­ko­na­ni, że te roślin­ne akce­so­ria mają pod­kre­ślać zie­lo­ny cha­rak­ter miej­sca. Czy bywa­ła nie­uprzej­ma? Skąd­że zno­wu. Żaden klient nigdy nie miał powo­du skar­żyć się, że nie został wła­ści­wie obsłu­żo­ny. A zresz­tą, jak miał­by sfor­mu­ło­wać tę skar­gę? Że coś nie gra z jej ocza­mi, że patrzy, ale jak­by wca­le nie patrzy­ła? Że patrzy tak, jak­by się było powie­trzem, jak­by tym swo­im nie­przy­tom­nym wzro­kiem prze­świe­tla­ła czło­wie­ka na wylot i widzia­ła coś, cze­go widzieć nie wol­no, co powin­no na zawsze pozo­stać ukry­te? Że jej nie­na­gan­ne manie­ry, goto­wość, usłuż­ność, natych­mia­sto­wość reak­cji, skry­wa­ją… no wła­śnie. Nikt nie umiał­by powie­dzieć, co tak napraw­dę „skry­wa” nie­przy­tom­ny wzrok Led­ki, co tak napraw­dę zna­czą jej płyn­ne, dosko­na­le spraw­ne gesty, jej schlud­ny wygląd, poko­ra… Vit­ta przy­ła­py­wał się nie­raz na tym, że obser­wu­je Ledę w napię­ciu, jak wro­ga. Jej obec­ność – tak prze­cież dys­kret­na – była mu bole­śnie nie­wy­god­na. Zer­kał na dziew­czy­nę z nadzie­ją, że dostrze­że w niej jakąś wadę, jakieś pęk­nię­cie, albo cho­ciaż małą ryskę, do któ­rej mogła­by przy­lgnąć prze­peł­nia­ją­ca go nie­chęć. Vit­ta chciał zna­leźć sło­wa, któ­re pomo­gą mu przy­szpi­lić – uniesz­ko­dli­wić – jej dzi­wacz­ne pięk­no. Powie­dzieć: „Leda jest taka a taka”. „Ledo, przej­rza­łem cię, jesteś tym-to i tym-to”. Jed­nak nicze­go takie­go nie znaj­do­wał i jego awer­sja do Ledy pozo­sta­wa­ła amor­ficz­na i żywa jak jakiś dziw­ny, nad­pro­gra­mo­wy organ w jego spię­tym cie­le. […]

Gorą­co. Mia­sto coraz bar­dziej nasy­co­ne słoń­cem, coraz gęst­sze powie­trze, dźwię­ki coraz cięż­sze, zmy­sło­we. Leda stoi za barem, prze­le­wa wino z butel­ki do karaf­ki ozna­czo­nej zawi­łym jak wąż logo: GS. Dotyk chłod­ne­go szkła spra­wia jej przy­jem­ność. Podo­ba jej się głę­bo­ka czer­wień wina, ciem­ny, cie­li­sty głos prze­le­wa­ne­go pły­nu, któ­ry stop­nio­wo napeł­nia puste naczy­nie i prze­obra­ża je w dro­go­cen­ny klej­not. Rubin, myśli Leda. Zacho­dzą­ce słoń­ce. Żywa krew. Uśmie­cha się, cał­ko­wi­cie pochło­nię­ta swo­im zaję­ciem. Wzrok Vit­ty pró­bu­je ucze­pić się jej twa­rzy, jej cia­ła, bez skut­ku. Wzrok Vit­ty spły­wa po uśmiech­nię­tej twa­rzy Led­ki, po jej szyi, po bie­lu­sień­kiej tuni­ce. Wzrok Vit­ty spły­wa po Led­ce ku zie­mi, roz­le­wa się na pod­ło­dze jak kału­ża męt­nej wody. Na środ­ku tej kału­ży pły­wa poje­dyn­cze oko; łypie na wszyst­kie stro­ny, bez­rad­ne jak roz­bro­jo­ny gra­nat. […]

Vit­ta sie­dział za barem. Bar­dzo źle się czuł. Nie miał naj­mniej­szej ocho­ty uśmie­chać się do gości, nie miał ocho­ty zaglą­dać przez ramię kucha­rzo­wi, spraw­dzać, czy sała­ta świe­ża, tru­skaw­ki nie­po­gnie­cio­ne, czy mię­ta dość aro­ma­tycz­na. W ogó­le na nic nie miał ocho­ty. W lustrze, pomię­dzy rzę­da­mi kie­lisz­ków, widział frag­men­ty swo­jej twa­rzy. Zno­wu popsu­ła mu się cera. Na czo­le peł­no gru­dek, brzyd­kie czer­wo­ne podraż­nie­nia wokół nosa i na bro­dzie. Ner­wy, ner­wy bar­dzo psu­ją cerę. Pod­krą­żo­ne oczy. Brak snu. Masa­kra na całej linii.

Pora lun­chu, naj­trud­niej­szy czas. Czas, kie­dy orga­nicz­na zawar­tość ste­ryl­nych wie­żow­ców wydo­sta­je się na zewnątrz, wprost na wiel­ko­miej­skie słoń­ce, wprost na wiel­ko­miej­ską mgłę, na nie­po­kor­ne świa­tło neo­nów. W klap­kach-japon­kach przez okrą­gły rok roz­ła­żą się po oko­licz­nych kafej­kach, fit­ness-klu­bach, obsra­nych przez psy par­kach. Przy­cho­dzą, w klap­kach, w czap­kach na gło­wie, do GS. Zama­wia­ją omle­ty z bia­łek, pod warun­kiem, że kury hodo­wa­no na fer­mie, gdzie na metr kwa­dra­to­wy przy­pa­da nie wię­cej niż osiem­na­ście kur­cza­ków. Albo szes­na­ście, Vit­ta, wstyd przy­znać, zapo­mniał. Stu­diu­ją skład sała­tek, po czym żąda­ją mody­fi­ka­cji, każ­dy według swo­jej wia­ry, aler­gii, sty­lu życia. „Dla mnie bez sera”. „Bez czer­wo­nej cebu­li”. „Jestem uczu­lo­ny na szpi­nak”. „Kieł­ki pro­szę z boku, na oddziel­nym tale­rzu”. Jesz­cze cze­go. Vit­ta poczuł nagły przy­pływ iry­ta­cji i odwró­cił się od lustra, w stro­nę sali. Kel­ne­rzy uwi­ja­li się jak mogli, ale odkąd zwol­nił Ledę, godzi­na lun­chu prze­obra­zi­ła się w gro­te­sko­wy kosz­mar. Cią­gle z czymś się spóź­nia­li, myli­li zamó­wie­nia albo upusz­cza­li sztuć­ce. […]

Powiedz­my to wprost: Vit­ta cho­ro­wał. Chudł, brzydł i tra­cił siły. Odkąd dowie­dział się, od tera­peu­ty, że kocha Ledę, prze­stał już nawet uda­wać, że wszyst­ko jest w porząd­ku. W GS coraz trud­niej było mu zdo­być się na pro­fe­sjo­nal­ny spo­kój. Mie­wał wybu­chy zło­ści i napa­dy wiel­kie­go przy­gnę­bie­nia. Na zaple­czu popi­jał wino, palił papie­ro­sy, obgry­zał paznok­cie. Codzien­nie zamy­kał GS odro­bi­nę wcze­śniej, aż pew­ne­go dnia powie­rzył to zada­nie jed­nej z kel­ne­rek. Spę­dzał w kafej­ce coraz mniej cza­su i w koń­cu w ogó­le prze­stał się tam poja­wiać. Otę­pia­ły z tęsk­no­ty, całe dnie prze­sia­dy­wał w miesz­ka­niu, któ­re z ele­ganc­kie­go apar­ta­men­tu stop­nio­wo prze­ista­cza­ło się w zapy­zia­łą norę. Bywa­ło, że wca­le nie wycho­dził z sypial­ni. Leżał na łóż­ku, w roz­ko­pa­nej poście­li, marząc o Ledzie. Godzi­na­mi sta­rał się odtwo­rzyć w pamię­ci deli­kat­ne rysy jej jasnej twa­rzy. Pra­gnął cało­wać pal­ce jej drob­nych stóp, jej maleń­kie różo­we paznok­cie, jej szczu­płe łyd­ki, kola­na… marzył o pier­siach dziew­czy­ny, cięż­kich i gorą­cych, kie­dy pochy­la­ła się naga nad jego wymi­ze­ro­wa­nym cia­łem. Oczy­wi­ście Vit­ta nigdy nie widział pier­si Ledy. Ukry­te w luź­nej, lnia­nej tuni­ce, mogły być duże lub małe, wła­ści­wie to mogło tam wca­le nie być żad­nych pier­si, żad­ne­go brzu­cha, żad­nych kolan, ud, wła­ści­wie to mogło tam wca­le nie być żad­nej kobie­ty… ale do kogo, w takim razie, wycią­gał stę­sk­nio­ne ramio­na? Czy­je pier­si zamy­kał w wygłod­nia­łych dło­niach? Kim była ta nie­skrę­po­wa­na nagu­ska, któ­ra prze­cha­dza­ła się, koły­sząc bio­dra­mi, po jego miesz­ka­niu? Kto kładł się obok nie­go na łóż­ku, czy­je usta błą­dzi­ły po jego skó­rze, czy­je moc­ne uda zapla­ta­ły się wokół jego bio­der?

Vit­ta opadł, dysząc, na zapo­co­ną podusz­kę. Kie­dy oddech wró­cił do nor­my, wytarł się prze­ście­ra­dłem i się­gnął po tele­fon. Wybrał po raz set­ny numer Ledy. I po raz set­ny usły­szał ten sam komu­ni­kat: „połą­cze­nie nie może zostać zre­ali­zo­wa­ne. Połą­cze­nie nie może zostać zre­ali­zo­wa­ne. Połą­cze­nie nie może zostać zre­ali­zo­wa­ne”. […]

Vit­ta zaj­mu­je miej­sce w sze­re­gu bez­dom­nych żebra­ków. Każ­dy męż­czy­zna trzy­ma w rękach tablicz­kę z jakimś napi­sem. „POTRZEBUJĘ NA LEKI”, to jed­no z haseł. „NIE MAM GDZIE MIESZKAĆ”, to inne. „Też mi odkry­cie”, wkur­wia się po cichu Vit­ta. „Ina­czej każ­dy by pomy­ślał, że cze­ka na nie­go apar­ta­ment w Rit­zu”. Ziry­to­wa­ny, Vit­ta poży­cza fla­ma­ster od jed­ne­go z bez­dom­nych i pisze na dużym kawał­ku tek­tu­ry: „UNIKAJ KONTAKTU WZROKOWEGO”. Potem sta­je, bez ruchu, na swo­im miej­scu. Patrzy przed sie­bie. Na niczym nie zawie­sza wzro­ku. Nic już nie musi widzieć. Nic go nie inte­re­su­je. Nic, poza brzę­kiem monet, któ­re od cza­su do cza­su lądu­ją w pla­sti­ko­wej misecz­ce sto­ją­cej u jego stóp, nic poza eklek­tycz­nym śpie­wem żywe­go mia­sta. […]

Pan Kos w swo­im biu­rze nad ster­tą gazet. Ani śla­du dziew­czy­ny. Ani śla­du klien­ta. świat się koń­czy, a oni wariu­ją. Tępa, prze­wi­dy­wal­na siła cie­le­sne­go odu­rze­nia. Ile jesz­cze, myślał. Ile to ma jesz­cze trwać. Ile ofiar pochło­nie ten ogień, któ­ry w zamian daje… pan Kos nie chciał myśleć o tym, co w zamian daje ten ogień, dla­te­go zaczął prze­glą­dać spię­trzo­ne na biur­ku gaze­ty. ROśLI­NY ATA­KU­Ją, ogła­szał jeden z nagłów­ków. „W blo­ku przy uli­cy Par­ko­wej 11 odkry­to nie­le­gal­ny ogród. Korze­nie roślin zdo­ła­ły spe­ne­tro­wać stro­py budyn­ku, powo­du­jąc zagro­że­nie dla miesz­kań­ców. Prze­pro­wa­dzo­no ewa­ku­ację. Bry­ga­dy anty­ter­ro­ry­stycz­ne przy­go­to­wu­ją się do wej­ścia w stre­fę zagro­że­nia” – […]

Ziu­uuuuuuuuu, śpie­wał pociąg. Leda sta­ła tyłem do kie­run­ku jaz­dy, z ręka­mi w kie­sze­niach. Duża, płó­cien­na tor­ba leża­ła obok niej. Co było w tor­bie? Nikt nie wie. Kom­plet bie­li­zny na zmia­nę? Bom­ba? Kil­ka ksią­żek? Magne­to­fon z nagra­ny­mi odgło­sa­mi pta­sich tre­li? Ziu­uuuuuuuuu, śpie­wa­ła Leda. Pociąg kolej­no zali­czał puste pod­ziem­ne sta­cje. Mia­sto zosta­wa­ło w tyle, zni­ka­ło, roz­pły­wa­ło się we mgle. Wresz­cie pociąg zwol­nił bieg. Led­ka zachwia­ła się, ale po chwi­li zno­wu zła­pa­ła rów­no­wa­gę. Stop. Pociąg zatrzy­mał się na środ­ku pola. Otwie­ra­jąc się, drzwi zaskrzy­pia­ły jak źle naoli­wio­na maszy­ne­ria snu.

O autorze

Julia Fiedorczuk

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.

Powiązania

Poeci na nowy wiek

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Justy­ny Bar­giel­skiej, Mag­da­le­ny Biel­skiej, Jac­ka Deh­ne­la, Sła­wo­mi­ra Elsne­ra, Julii Fie­dor­czuk, Kon­ra­da Góry, Łuka­sza Jaro­sza, Bar­to­sza Kon­stra­ta, Szcze­pa­na Kopy­ta, Joan­ny Lech, Agniesz­ki Mira­hi­ny, Joan­ny Muel­ler, Edwar­da Pase­wi­cza, Anny Pod­cza­szy, Toma­sza Puł­ki, Bian­ki Rolan­do, Rober­ta Rybic­kie­go, Paw­ła Sar­ny, Julii Szy­cho­wiak, Joan­ny Wajs, Prze­my­sła­wa Wit­kow­skie­go i Indi­go Tree pod­czas festi­wa­lu Port Wro­cław 2010.

Więcej

Pospieszny Legnica-Wroclaw

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis roz­mo­wy z udzia­łem Julii Fie­dor­czuk, Jolan­ty Kowal­skiej, Kuby Mikur­dy, Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, Andrze­ja Sosnow­skie­go i Boh­da­na Zadu­ry pod­czas festi­wa­lu Port Wro­cław 2010.

Więcej

Inne Państwa

dzwieki / WYDARZENIA Dariusz Sośnicki Jacek Gutorow Julia Fiedorczuk

Zapis całe­go spo­tka­nia z udzia­łem Julii Fie­dor­czuk, Jac­ka Guto­ro­wa i Dariu­sza Sośnic­kie­go pod­czas Por­tu Wro­cław 2009.

Więcej

Kochankowie na otwartm morzu

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Jac­ka Deh­ne­la, Julii Fie­dor­czuk, Łuka­sza Jaro­sza, Krzysz­to­fa Siw­czy­ka i Dariu­sza Sośnic­kie­go pod­czas Por­tu Wro­cław 2007.

Więcej

Moi Moskale

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go wokół anto­lo­gii Moi Moska­le pod­czas Por­tu Wro­cław 2006.

Więcej

Poetki z Wysp

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go Lavi­nii Gre­en­law, Carol Rumens, Julii Fie­dor­czuk, Mar­ty Pod­gór­nik oraz Jerze­go Jar­nie­wi­cza pod­czas Por­tu Legni­ca 2004.

Więcej

Damski boks

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go Julii Fie­dor­czuk, Kla­ry Nowa­kow­skiej, Mar­ty Pod­gór­nik, Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło oraz Boh­da­na Zadu­ry pod­czas Por­tu Legni­ca 2004.

Więcej

Listopad nad Narwią i danc

dzwieki / WYDARZENIA Anna Podczaszy Julia Fiedorczuk

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go Julii Fie­dor­czuk i Anny Pod­cza­szy pod­czas Por­tu Legni­ca 2000.

Więcej

Ułamek świetności

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk książ­ki Spóź­nio­ny śpie­wak Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa w prze­kła­dzie Julii Har­twig, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim w 5 stycz­nia 2009 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 10 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Tajemnicze zaułki Williamsa

wywiady / o książce Julia Fiedorczuk Julia Hartwig

Roz­mo­wa Julii Fie­dor­czuk z Julią Har­twig, towa­rzy­szą­ca uka­za­niu się książ­ki Spóź­nio­ny śpie­wak Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa w prze­kła­dzie Julii Har­twig, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim w 5 stycz­nia 2009 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 10 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Powiedzieć to inaczej niż tak i niż nie…

recenzje / ESEJE Julia Fiedorczuk

Szkic Julii Fie­dor­czuk poświę­co­ny twór­czo­ści Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Dzisiaj przemocy dokonuje się za zgodą ofiar

felietony / cykle PISARZY Julia Fiedorczuk

7 odci­nek cyklu „Ule i mrów­ki” autor­stwa Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Będą kwiaty

dzwieki / RECYTACJE Julia Fiedorczuk

Wiersz z tomu Poeci na nowy wiek, zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „Poeci na nowy wiek” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2010.

Więcej

Plastik to my. O Polimerach Adama Dickinsona

felietony / cykle PISARZY Julia Fiedorczuk

5 odci­nek cyklu „Ule i mrów­ki” autor­stwa Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Wiersz jako organizm. O Wylinkach Joanny Mueller

felietony / cykle PISARZY Julia Fiedorczuk

4 odci­nek cyklu „Ule i mrów­ki” autor­stwa Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Survival

dzwieki / RECYTACJE Julia Fiedorczuk

Wiersz z tomu Pla­ne­ta rze­czy zagu­bio­nych (2006). Frag­ment spo­tka­nia „Kochan­ko­wie na otwar­tym morzu” z festi­wa­lu Port Wro­cław 2007.

Więcej

Wieczorem

dzwieki / RECYTACJE Julia Fiedorczuk

Wiersz z tomu Pla­ne­ta rze­czy zagu­bio­nych (2006). Frag­ment spo­tka­nia „Kochan­ko­wie na otwar­tym morzu” z festi­wa­lu Port Wro­cław 2007.

Więcej

Fort-Da

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do wier­sza „Fort-Da” z książ­ki tuż-tuż.

Więcej

What next, big sky? (fragment)

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Frag­ment posło­wia Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Język przy­szło­ści Lau­rie Ander­son, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w 2012 roku.

Więcej

Julia Fiedorczuk o książkach Laury Riding

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do ksią­żek Obro­ty cudów i Koro­na dla Han­sa Ander­se­na Lau­ry (Riding) Jack­son, wyda­nych nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 11 stycz­nia 2012 roku.

Więcej

Gottfried Benn: Ziemia woła

recenzje / ESEJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Nigdy samot­niej i inne wier­sze Got­t­frie­da Ben­na.

Więcej

Rozbitka

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski kome­natrz Julii Fedor­czuk do książ­ki Bia­ła Ofe­lia, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 14 kwiet­nia 2011 roku.

Więcej

Poranek Marii… Instrukcja obsługi

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia.

Więcej

Przychody i rozchody sensu

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Doba hote­lo­wa Bar­tło­mie­ja Maj­zla.

Więcej

Być więc i nie być

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Esej Julii Fie­dor­czuk towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Pozy­tyw­ki i marien­bad­ki (1987–2007) Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Ciężko utrzymać poziom, ale jeszcze trudniej wiarygodność poetycką

debaty / wydarzenia i inicjatywy Różni autorzy

Gło­sy Julii Fie­dor­czuk, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza, Paw­ła Kacz­mar­skie­go, Mate­usza Kotwi­cy, Mar­ty Kuchar­skiej i Mar­ci­na Sier­szyń­skie­go w deba­cie „Dożyn­ki 2008”.

Więcej

Blanchot: śmierć jako forma życia

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Tomasz Mrocz­ny. Sza­leń­stwo dnia Mau­ri­ce­’a Blan­cho­ta.

Więcej

Ronald Firbank: Literatura jako model życia

recenzje / ESEJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Stu­dium tem­pe­ra­men­tu Ronal­da Fir­ban­ka.

Więcej

Dziwadełko, Wiersz

recenzje / Julia Fiedorczuk

Auto­ko­men­tarz Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Tlen.

Więcej

Żółty pępek snu

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Esej Julii Fie­dor­czuk o wier­szach Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa.

Więcej

O „Najryzykowniej”

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Dariu­sza Sośnic­kie­go, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Julii Fie­dor­czuk, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza.

Więcej

O Egzotycznych ptakach i roślinach

recenzje / NOTKI I OPINIE Joanna Wajs Julia Fiedorczuk Krzysztof Siwczyk

Komen­ta­rze Julii Fie­dor­czuk, Joan­ny Wajs, Krzysz­to­fa Siw­czy­ka.

Więcej

O Jesieni Zuzanny

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Julii Fie­dor­czuk, Toma­sza Fijał­kow­skie­go, Paw­ła Mac­kie­wi­cza.

Więcej

Przygoda ze słowami

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Listo­pad nad Narwią, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go.

Więcej

O Brzytwie okamgnienia

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Kuby Mikur­dy, Karo­la Mali­szew­skie­go, Julii Fie­dor­czuk, Jaku­ba Winar­skie­go i Dar­ka Pado.

Więcej

Arizona Dream, Jeden jeż, [Kiedy cowieczorny skurcz strachu]

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Listo­pad nad Narwią.

Więcej

Fotosynteza, Przejście

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Komen­ta­rze Julii Fie­dor­czuk do wier­szy z książ­ki Bio, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­rza Lite­rac­kie­go.

Więcej

Zdarzenie: tęcza na farfoclisku (fragmenty)

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Jesteś, ale cię nie ma

recenzje / ESEJE Marta Cuber

Recen­zja Mar­ty Cuber z książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Maria i Julia (Poranek Marii)

recenzje / ESEJE Anna Wajner

Recen­zja Anny Waj­ner z książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Szpilki zdań

recenzje / ESEJE Justyna Sobolewska

Recen­zja Justy­ny Sobo­lew­skiej z książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Poranek Marii… Instrukcja obsługi

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia.

Więcej

Julia Fiedorczuk prozatorsko i w pełnym metrażu

recenzje / ESEJE Michał Mazur

Recen­zja Micha­ła Mazu­ra z książ­ki Bia­ła Ofe­lia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

tuż-tuż, czyli coraz bliżej i coraz dalej

recenzje / ESEJE Marcin Jurzysta

Recen­zja Mar­ci­na Jurzy­sty z książ­ki tuż-tuż Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Ofelia V.2.2

recenzje / ESEJE Monika Glosowitz

Recen­zja Moni­ki Glo­so­witz z książ­ki Bia­łą Ofe­lia Julii Feidor­czuk, któ­ra uka­za­ła się 1 grud­nia 2011 roku na łamach por­ta­lu art­Pa­pier.

Więcej

Jesteś, ale cię nie ma

recenzje / ESEJE Marta Cuber

Recen­zja Mar­ty Cuber z książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Maria i Julia (Poranek Marii)

recenzje / ESEJE Anna Wajner

Recen­zja Anny Waj­ner z książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Szpilki zdań

recenzje / ESEJE Justyna Sobolewska

Recen­zja Justy­ny Sobo­lew­skiej z książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Drwina z listopada. Impresje na marginesie

recenzje / ESEJE Radosław Kobierski

Recen­zja Rado­sła­wa Kobier­skie­go z książ­ki Listo­pad nad Narwią Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Przyszłam tu, żeby oddychać. O Tlenie Julii Fiedorczuk i innych cząstkach

recenzje / ESEJE

Recen­zja Grze­go­rza Cze­mie­la z książ­ki Tlen Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Pustka i czułość

recenzje / ESEJE Joanna Orska

Recen­zja Joan­ny Orskiej z książ­ki Tlen Julii Fie­dro­czuk.

Więcej

Ludzki sposób na przetrwanie

recenzje / ESEJE Grzegorz Tomicki

Recen­zja Grze­go­rza Tomic­kie­go z książ­ki Listo­pad nad Narwią Julii Fie­dor­czuk. .

Więcej

Światy własne

recenzje / ESEJE Anna Kałuża

Recen­zja Anny Kału­ży z książ­ki Bio Julii Fie­dor­czuk.

Więcej