Liverpool, lata sześćdziesiąte. Brian Patten, wraz Adrianem Henrim i Rogerem McGoughem, robią ruch w interesie: współtworzą scenę poetycką, która przyciąga do tego rozsławionego przez Beatlesów miasta Roberta Creeleya i Allena Ginsberga, a potem rzesze co bardziej otwartych młodych ludzi. Choć w Liverpoolu Patten był postacią znaną już co najmniej od sześciu lat, dla większości czytelników zaistniał w 1967 roku wraz z publikacją pierwszej antologii poezji liverpoolskiej, The Mersey Sound. Jej sukces przeszedł najśmielsze oczekiwania wydawców. Do dzisiaj sprzedano ponad pół miliona egzemplarzy tej kieszonkowej książeczki, która doczekała się trzech edycji i licznych wznowień, a w roku 1983 drugiego tomu. Nie wszystkich jednak zachwyciła ta zrodzona w Liverpoolu odmiana poezji – zwanej (na wzór muzyki pop) pop- ‑poetry lub (z uwagi na jej parateatralny wymiar) performance poetry – nie dość, że przystępnej i bez precedensu popularnej, zwłaszcza wśród młodzieży, to jeszcze pochodzącej z prowincji. Krytycy wyniośle obrócili się do niej plecami, albo kwitowali sprawę szyderczym komentarzem. David Harsent, skądinąd mistrz powściągliwości, dał upust swojemu zdegustowaniu, nazywając liverpoolczyków „obrzydliwym monstrum z Liverpoolu”, Anthony Thwaite mianował ich „błaznami”, a Douglas Dunn, przywołując nazwisko twórcy słodkiej muzycznej galanterii, twierdził, że są to „plebejscy, małomiasteczkowi uczniowie Mantovaniego”. W reakcji na tę pogardliwą odpowiedź literackiego establishmentu działalność Pattena, McGougha i Henriego zaczęto czasem postrzegać – trochę na wyrost – jako kulturową kontestację. Widziano w niej przejaw wychodzącej z podziemia kultury alternatywnej, a nawet – biorąc pod uwagę udział rozentuzjazmowanego Ginsberga w jej popularyzacji – brytyjski odpowiednik twórczości beatników. Próbowano jej bronić także inaczej, argumentem „pedagogicznym”: liverpoolczycy, którzy zgadzali się z Adrianem Mitchellem, że „większość ludzi lekceważy większość poezji, bo większość poezji lekceważy większość ludzi”, docierali do tych, których poezja do tej pory ważyła sobie lekce. A może – zadawano więc sobie pytanie – ci nowo pozyskani czytelnicy, rozbudziwszy swój literacki apetyt wierszami Pattena i jego kolegów, sięgną wkrótce po Pounda czy Audena?
Jeśli napisałem kiedyś przekornie, że z liverpoolczyków się wyrasta, to teraz dopowiem: do liverpoolczyków się mimo wszystko wraca. Poezja liverpoolska, a raczej spora garść liverpoolskich wierszy, broni się przed wąskim pedagogicznym lub popkulturowym zaszeregowaniem. Wiersze Pattena i jego kolegów są warte grzechu z kilku, częściowo historycznych powodów. Anonsują detronizację metropolii i pojawienie się głosów z milczących dotychczas społecznych i kulturowych peryferii. Pamiętajmy, że w tym czasie przemówił Belfast – głosami Heaneya, Mahona i Longleya, a północ Anglii przeglądała się w „barbarzyńskich” sonetach Tony’ego Harrisona. Wiersze Pattena i liverpoolczyków nie tylko rozgrywają się w rozpoznawalnych realiach miasta, ale też intonacyjnie siedzą w liverpoolskiej angielszczyźnie, a ich swoisty humor ma wyraźnie lokalny rodowód (z pewnym długiem wobec irlandzkiej społeczności Liverpoolu). Po drugie, wiersze te wyrastają z przekonania o samoistnej sile młodości – Patten debiutował jako piętnastolatek, Henri chciał wprowadzić zakaz wstępu do galerii sztuki dla wszystkich, którzy ukończyli 21 lat, a McGough zapowiadał, że umrze „śmiercią młodego człowieka” (współbrzmiąc w zgodnym chórze z Petem Townshendem, który w „My Generation” śpiewał, że „ma nadzieję umrzeć, nim się zestarzeje”). Po trzecie, działalność liverpoolczyków zakłóca zastane hierarchie i klasyfikacje kulturowe, plasując się na pograniczu literatury, muzyki, teatru, sztuk wizualnych i kultury masowej – ta poezja, którą zaludniały niejednokrotnie postaci z komiksów, filmów, programów telewizyjnych, szukała inspiracji, z jednej strony, w tradycji angielskiego music-hallu czy niemieckiego kabaretu, a z drugiej strony, w dokonaniach awangardowego happeningu, żyjąc przy tym w doskonałej komitywie z muzyką rockową (McGough grał z bratem Paula McCartneya w zespole The Scaffold, którego menadżerem był Brian Epstein, a Henri – w The Liverpool Scene, którym z kolei opiekował się słynny John Peel). Po czwarte, liverpoolczycy dowartościowali żywy głos – wiersze Pattena i jego kolegów powstawały z myślą o ich głośnym odczytywaniu w miejscowych klubach, pubach i barach. Wpłynęło to na kształt wiersza: prosty i przejrzysty, oparty na anaforach i paralelizmach, a także na luźnej formule katalogu, dającej możliwość dopisywania lub skracania wersów w zależności od reakcji słuchaczy. Po piąte, wiersze liverpoolczyków wprowadziły do dość wówczas solennej poezji ducha anarchicznej zabawy – i to pod nie byle jakim patronatem: dadaistów, surrealistów, a przede wszystkim Alfreda Jarry’ego (mniej u Pattena, wyraźnie u Henriego).
Na tle twórczości pozostałych liverpoolczyków, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ich flirt z awangardą i przekraczanie granic literatury, wiersze Pattena wydawały się propozycją najbardziej tradycyjną i „literacką”. Choć ataki na jego poezję nie ustawały, jako jedyny liverpoolczyk zyskał przychylność wśród (niewielkiej, po prawdzie) części literackiego establishmentu. Za pierwszy tom otrzymał nagrodę dla młodych poetów przyznaną przez jury, w którym zasiadał późniejszy Poeta Laureat, Ted Hughes. Dwa wiersze Pattena zamieścił Philip Larkin w oksfordzkiej antologii poezji brytyjskiej, kanonizując tym samym młodego liverpoolczyka, za co zresztą wziął wkrótce cięgi od swoich kolegów. Z Pattenem przyjaźnił się Robert Graves, który często gościł poetę w swoim domu w słynnej z literackich i muzycznych koneksji wiosce Deia na Majorce. Patten doczekał się też krytycznej monografii, w serii „Pisarze i ich dzieło”, wydawanej przez British Council, jako czwarty żyjący poeta obok Larkina, Harrisona i Heaneya.
Patten od początku szedł pod sztandarem liryzmu – deklarując, że interesuje go „przede wszystkim liryka, elementarna liryka”, a wśród ważnych dla siebie poetów wymieniając Keatsa i Rimbauda. Choć spod jego pióra wyszło wiele wierszy satyrycznych, choć zdarzało mu się komentować wydarzenia społeczne i wypowiadać się w imieniu pokolenia, to jednak siła jego wierszy tkwiła przede wszystkim w pojedynczości jego głosu. Jego najlepsze wiersze stoją wyraziście zarysowaną, melodyczną, legatową frazą, która ujawnia się zwłaszcza podczas autorskich melorecytacji. Swobodnie rozwijające się zdania Pattena, bezpośrednie w swojej prostocie i korzystające hojnie z zasobów potocznej angielszczyzny, podkręcone bywają okazjonalnym rymem lub nienatrętną aliteracją, zaskakując następstwem niewspółmiernych obrazów, nagłymi zmianami perspektywy i odważnymi przeskokami metafory. Zdarza mu się jednak wpadać w pułapkę sentymentalizmu i językową przewidywalność. Bywa podatny na literacki szablon, wykazując upodobanie do silnie spuentowanych przypowiastek i (miejscami) dydaktyzmu. Nawet w najlepszych wierszach pojawiają się klisze, te śpiewające ptaki, światło księżyca czy puste ogrody, być może wymuszone na poecie przez sytuację głośnego czytania i publicznego odbioru, jako markery poetyckości, nawiązujące do znanych słuchaczom formuł, a tym samym tworzące płaszczyznę porozumienia między autorem a publicznością.
Patten szybko się wyspecjalizował, wyodrębniając się z grupy liverpoolczyków jako poeta liryków miłosnych. W swoich erotykach, w których zmysł detalu potrafi się spotkać z surrealną wyobraźnią, snuje niedopowiedziane historie rozczarowań, rozstań i utraty, rozgrywające się w pustych pokojach lub w anonimowym wielkomiejskim pejzażu, ogniskując się często na porzuconych codziennych przedmiotach, ulotnych śladach dotkliwej nieobecności.
Poczucie utraty towarzyszyło zresztą Pattenowi już od pierwszych wierszy. Tamta wczesna melancholia brała się ze świadomości kończącego się przedwcześnie dzieciństwa, którego Patten właściwie nie miał (nieznany ojciec, samobójcza próba matki, alkoholizm ojczyma, przemoc w domu). Wiersze otwierały się na to dokuczliwe częstokroć doświadczenie nagłego wkraczania w rzeczywistość obcą i wrogą, które przypadło w udziale bardzo młodemu człowiekowi – urodzonemu tuż po wielkiej wojnie, dorastającemu w jej cieniu, żyjącemu w świecie odmierzającym swój czas od kryzysu (sueskiego) do kryzysu (kubańskiego), od wojny (w Korei) do wojny (w Wietnamie), mimo butnego oświadczenia premiera Macmillana: „Nigdyście nie mieli tak dobrze”. W nocie na okładce pierwszego wydania debiutanckiej książki Pattena wydawca, doskonale wyczuwając wiszące w powietrzu kulturowe przetasowania, dyskontował tę młodość poety i cytował Ginsberga: „Brian Patten jest młodszy od bomby atomowej”. Młodszy, czyli za nią nie odpowiedzialny, wolny od wiążącej się z nią zinstytucjonalizowanej agresji i fałszu, nieskażony jej wątpliwą logiką. Młodość, wraz z przyrodzoną jej niewinnością, stanęła tu do konfrontacji ze zdeprawowaną i deprawującą polityką pokolenia ojców. To, że Patten był młodszy od bomby, odsyłało (niestety, tylko symbolicznie) bombę do lamusa, wraz z purytańską obyczajowością, represyjnym społeczeństwem klasowym i jego zmurszałą kulturą, a Pattenowi dawało olbrzymi kredyt zaufania. Patten był zresztą młodszy nie tylko od bomby: także od urodzonych przed wybuchem wojny pozostałych liverpoolczyków, Henriego i McGougha. Spotkał ich obu w 1961 roku jeszcze jako piętnastolatek, który jednak pisał już wiersze i czytał je publicznie. Rok później zaczął redagować undergroundowe pismo „Underdog”, publikując w nim lokalnych poetów, ale także utwory Creeleya, Wozniesienskiego, Preverta czy Ginsberga, który podczas wizyty w Liverpoolu zamieszkał u Pattena. Patten poznał świat bohemy, żywił się, jak wspomina, „czipsami i amfetaminą”, zaczął brać heroinę. Był nastolatkiem, gdy znalazł się w samym oku kontrkulturowego cyklonu. Wkrótce będzie się przed nim bronił i od niego uciekał.
Ta przyspieszona młodość w rozregulowanym, zmieniającym się świecie naznaczyła Pattenowską melancholię. Stać go było na to, by klasyczny topos elegii, ubi sunt, wpisać w komiksowy dymek i nadać mu kształt pytania: „Gdzie teraz jesteś, Batmanie?”, a następnie zbudować całkiem świecką litanię do bohaterów masowej wyobraźni wywiedzionych wprost ze świata komiksów: Supermana, Flasha Gordona, Kapitana Marvella czy Blackhawka. Ten sam topos powrócił w wierszu „Maud, 1965” nawiązującym do wiktoriańskiego poematu Tennysona, którego tytułowa bohaterka nosi u Pattena ciuchy projektu Mary Quant: „Gdzie jesteś, Maud? […] Kto oblał środkiem chwastobójczym twoją niewinność?”. Poczuciu utraty towarzyszy Larkinowskie z ducha zderzenie wyidealizowanych oczekiwań z rzeczywistością – fatalne dla tych pierwszych. W jednym z wierszy debiutanckiej książki Patten żali się nad aniołami, które na zawsze wyniosły się z jego ulicy, gdzie indziej opowiada o miłości, która rozgrywa się między „niebem a TESCO”. Określając zadania poezji w „Wierszu prozą definiującym samego siebie”, napisze, że poezja „powinna zakochać się w dzieciach i uwodzić je bajkami”. Bajkami zresztą zacznie uwodzić sam poeta, publikując całą biblioteczkę swoich znakomitych, ciepło przyjmowanych książek dla dzieci. Patten do tego stopnia stał się poetą utraconego dzieciństwa, że postawiłbym go obok innego czciciela tego szczególnego okresu ludzkiego życia – J.D. Salingera, autora Buszującego w zbożu. W wierszach szych temat utraty niewinności związanej z dzieciństwem znalazł dopełnienie najpierw w przeszytych melancholią lirykach miłosnych, a potem w serii utworów elegijnych, pisanych po śmierci matki i przyjaciół, jakby poezja Pattena, choć ciągle młodsza od bomby, rozgrywała się jednak w nieuniknionym trójskoku: koniec dzieciństwa, koniec miłości, koniec życia.
Patten, liverpoolczyk nie tylko z urodzenia, niespodziewanie miał swój udział w dyskusjach nad kształtem poezji polskiej. I to co najmniej dwukrotnie. Podczas burzliwych debat literackich lat siedemdziesiątych poeci „śląskiej awangardy poetyckiej”, czyli grupy Kontekst (Włodzimierz Paźniewski, Stanisław Piskor, Tadeusz Sławek i Andrzej Szuba), często powoływali się na niego i innych liverpoolczyków. W zbiorowym tomie szkiców tej katowickiej grupy, Spór o poezję (1977), Tadeusz Sławek analizował wiersz „Pokój”, a w swojej dyskusji nad relacją między sztuką słowa a sztuką życia przywoływał, obok Laforgue’a i Białoszewskiego, również Pattena i jego definicje poezji ze wspomnianego tu „Wiersza prozą definiującego samego siebie”. Drugie „polskie wejście” Pattena, znanego już lepiej dzięki przekładom Piotra Sommera, nastąpiło po kilkunastu latach, kiedy na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wykluwały się nowe języki poezji. Gdy podczas toczącego się w „bruLionie” sporu o charakter i sens tych przewartościowań Krzysztof Koehler opatentował etykietkę „o’harystów”, jej arbitralna wymowa, sprowadzająca różnorodność nowego polskiego wiersza do jednego poety i jego naśladownictwa, kazała Marcinowi Świetlickiemu zapytać: jeśli o’haryzm, to czemu nie pattenizm, berrymanizm czy brautiganizm? Dziś widać, że ani o’haryzm, ani tym bardziej pattenizm nie opisują w pełni tego, co się zdarzyło w poezji polskiej po 1989 roku. Ale widać też równie jasno, że lektura O’Hary, i Berrymana, i Brautigana, i Pattena, i jeszcze kilku lub kilkudziesięciu innych poetów, pozwala czasem z tej poezji coś więcej wyczytać.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury