Idzie, chyba. Świat wokół niej podlega jakimś zmianom, przechyłom. Deszcz. Ociera krople z twarzy gestem, który chce powiedzieć: „spokojnie, wszystko mam pod kontrolą”, ale nie ma pewności komu ona to właściwie mów, nie ma pewności, czy w okolicy są jeszcze jacyś inni ludzie. Bo te pionowe istnienia to raczej drzewa, niż ludzie, takie są ciemne i tak mocno stoją. Ludzie nie stoją tak mocno, ludzie – cóż to za dziwne słowo – tańczą, jeśli sądzić po Annie, i to jak zawrotnie! Taniec tańcem, ale przecież trzeba – uwaga! – żeby trzymała się ustalonego kierunku, o, właśnie tak: krok i jeszcze jeden krok. Świat wokół niej podlega zmianom, to pewne, czyli jest ruch, jest życie. Żyje. Coś żyje. Coś ją żyje. Anna chciałaby wierzyć, że to ruch jej dolnych kończyn odpowiada za zmiany, którym podlega świat, który ją żyje. I przecież nie ma oceanu, którego – przy odrobinie szczęścia, bien sűr – nie dałoby się przepłynąć. Offff course. Anna zna prawie wszystkie języki świata. Przy muzyce. Oprócz niemieckiego. „Wszystko zawsze dzieje się przy muzyce”, myśli Anna nieomal sentencjonalnie, bo to jest taka chwila właśnie, sentencjonalna, czyż nie mam racji, eleganckie drzewa? Wszystko, co ma jakikolwiek ciężar gatunkowy, a niechby i chodziło o zwyczajny kicz w strugach deszczu, dzieje się przy muzyce. Anna widzi siebie w kiczowatym filmie i przez moment czuje się nieomal wspaniale, to jest przecież dość konkretny punkt orientacyjny w całym tym podstępnym chaosie wody i wiatru (kto na nią zastawił tę straszliwą pułapkę?). Na ruchomej ziemi, pod złośliwym niebem, widzi kobietę, która jest jeszcze całkiem trochę średnio młoda, i wraca do domu – domu? – słaniając się odrobinę ze zmęczenia, bo jest zmęczona. I może wypiła o jednego drinka za dużo. Dobrze, że na tym oceanie są czerwone, plastikowe wyspy. Anna przysiada na wyspie i – żeby usprawiedliwić ten przystanek – zaczyna grzebać w torebce. W środku jest zielonkawe światło, to jest oczywiście jej latarnia morska, telefon. Mogłaby zadzwonić do Elizy. Albo zamówić taksówkę. Ale obsługiwanie telefonu jest trudne i niewyobrażalnie męczące, a poza tym – Anna nie ma pojęcia jak nazywa się ta wyspa, nie ma zielonego pojęcia, gdzie jest.
Żeńska forma rzeczownika rozbitek? Rozbitka? No tak. To nawet pasuje. Annie przychodzi na myśl rozbite jajko, rozlana maź. To już chyba było? Wstaje, zatacza się. „Zataczam się”, myśli, w końcu, ze wstydem, na szczęście zaraz łapie równowagę, ociera twarz z deszczu, przez cały czas rzęsiście pada. „Tak to już jest w kiczowatych filmach”, myśli Anna sentencjonalnie i – idzie.
Idzie do domu. Świat wokół niej podlega zmianom. Widzi popękane płytki chodnika. Skupia na nich wzrok. Widzi swoje buty, czarne kozaczki, trochę w tej chwili ubłocone. A potem widzi je z bliska. Albowiem jej nogi zrobiły się bardzo krótkie – jak nogi skrzata. Ma teraz bliżej do stóp, które przebierają żwawo, lewa, prawa, lewa prawa, lewa prawa. Ma bliżej do chodnika, bliżej, całkiem blisko – świat podlega przechyłom – jej dłonie już czują dotyk jego chropowatej powierzchni, takie ma długie ręce, takie długie, że dłonie dosięgają chodnika. Podpiera się nimi, żeby chropowatości chodnika nie poczuć na twarzy, co to, to nie, ale usiąść można, z godnością, i co wy na to, drzewa? Ha? Pośród myśli błąkających się w umyśle Anny jedna jest niewygodna jak ziarenko grochu: „policja.” Jakże im wytłumaczy, gdyby zapytali, że to samopoczucie, to ogromne zmęczenie, nie ma nic, ale to nic wspólnego, z tym drinkiem, który tak nieopatrznie wypiła – to jest właściwe słowo – nie – o – patrz – nie? Słowa są trudne. Nic nie będzie mówiła. Da im swoją torebkę, jest w niej światło i dokumenty. I też trochę pieniędzy, chusteczki, kilka małych kamyków, jedna dziwna powieść. „Przeczytajcie” – powie im skinieniem głowy, powie ruchem ręki. I zamknie oczy, żeby nie patrzeć na te krótkie nogi. Już zamyka oczy. Chciałaby przestać oddychać, takie to męczące, oddychanie. Coś ją jednak uparcie oddycha, oddycha. Jak potworne bywa czasem oddychanie. Anna ma zamknięte oczy, oddycha. Coś żyje. A coś innego nie-żyje. Nie-życie Anny, wcześniej ukryte w czarnych drzewach, w studzienkach kanalizacyjnych, w końcówkach włosów, paznokci, dopędziło ją wreszcie.
Z czułością.
A kiedy otwiera oczy, ułamek sekundy później, okazuje się, że jednak leży na chodniku. Niewykluczone, że na chwilę zasnęła. Pamięta nawet, że coś jej się śniło, coś, czego nie pamięta. Na szczęście nie ma żadnej policji, tylko drzewa – czarne, pionowe, sztywne jak kość w gardle. Anna podnosi się, wyciera twarz rękawem kurtki. Wstaje. Nogi odzyskały dawną długość. Przy odrobinie wysiłku można iść. Można wprawić świat w ruch. Anna, trochę żywa, a trochę nie-żywa, idzie już do domu.
„It’s a very pretty love song”, powiedział David Bowie o piosence „Heroes”. Jak doskonale wiadomo, jest to śliczna piosenka, ale wcale nie do końca wesoła. Biała Ofelia również jest piosenką, również miłosną i całkiem niewesołą. Skomponowałam tę piosenkę z utworów Bowiego i innych autorów (pojawiają się w niej, między innymi, Safona, Dante, Artur Rimbaud, Wirginia Woolf i Malcolm Lowry). Mogłabym powiedzieć, że ta powieść to moje osobiste fragmenty „dyskursów miłosnych”, z których wyłania się pewna historia – historia bez zakończenia.