Niepodległość głosu opublikowana przez Jacka Gutorowa w 2003 roku była dla mnie jedną z tych lektur, które zostawiają ślad – można powiedzieć zakładkę, trwale osadzoną w pamięci. Tamta „zakładka” sprzed kilku lat była na tyle ważna, że wiele razy do niej wracałem, porównywałem z nią to, co o literaturze pisali inni, i to, co zdarzało mi się napisać samemu. Pisząc o zawartości tamtej książki jej autor pisał m.in.: „Szkice zawarte w tej książce są efektem fascynacji i prawie zawsze wyrosły z jakiejś przygody, mniej lub bardziej osobistego spotkania z tekstem. Otwierać się na głosy i pogłosy obecne w tekście, przedzierać się przez kolejne warstwy języka w poszukiwaniu śladów egzystencji, odkrywać niejednoznaczności i paradoksy, ukazywać fikcyjność najbardziej, zdawałoby się, autentycznych i prawdziwych głosów albo też szukać prostoty i autentyzmu w głosach na pozór marginalnych, ledwie słyszalnych, dobiegających gdzieś z boku – tego rodzaju nakazy nie powinny być, jak sądzę, obce krytykowi literackiemu” [1]. W tej deklaracji odnaleźć można przynajmniej kilka słów-kluczy: fascynacja, przygoda, osobiste spotkanie z tekstem, otwieranie się na głosy. Tymi właśnie kluczami można otwierać Księgę zakładek, która jest dla mnie przede wszystkim dowodem na konsekwencję Jacka Gutorowa w realizowanym przez niego projekcie literaturoznawczym. Używam tu poważnego i szerokiego jak morze terminu, ale tylko w tak szerokim terminie mieści się w moim mniemaniu to, co o literaturze pisze autor Księgi zakładek. Pisząc o tej książce nie chcę odnosić się do tez stawianych przez Jacka Gutorowa w poszczególnych tekstach. Wolę wykorzystać tą okazję by, choć w małym stopniu wydobyć z całości pewne prawidła rządzące tym żywiołem.
Autor zaczyna od Gombrowicza, a konkretnie od czterech pozornie egocentrycznych sylab otwierających jego Dziennik. To nie jest przypadkowy punkt wyjścia, bo Księga zakładek jest dla mnie w pewnym sensie również dziennikiem, w którym autor skrzętnie notuje swoje fascynacje, swoje przygody z literaturą, swoje osobiste spotkania z tekstem, swoje otwieranie się na głosy. Celowo powtarzam zaimek dzierżawczy „swój”. To on łączy „dziennik” Gombrowicza z „dziennikiem” Gutorowa. Indywidualizacja, emancypacja z tłumu, zaznaczenie siebie zawarte w „Ja. Ja. Ja. Ja.” Gombrowicza to również próby dokonywane przez badacza literatury, który z jednej strony kieruje się w stronę autora i tekstu literackiego, o którym pisze, tak jakby mówił wielokrotnie „On. On. On. On”, a jednocześnie przez wybór takiego a nie innego autora, takiego a nie innego tekstu literackiego, określa (lub dookreśla) samego siebie, mówi w pierwszej osobie. Zaimek „on” idzie w parze z zaimkiem „ja”. Podobnie nieprzypadkowy jest szkic o Białoszewskim, gdzie autor Księgi zakładek przywołuje tekst Mówienie o pisaniu z 1976 roku. Literaturoznawca też „mówi o pisaniu”, tu też „dramat rozgrywa się wewnątrz słowa” i jest to dramat o kompozycji szkatułkowej, ponieważ z jednej strony rozgrywa się w samym tekście literackim, z drugiej strony uobecnie się w próbie opisania tego tekstu. Ten sam „wspólny dramat” pobrzmiewa w szkicu poświęconym Mariuszowi Grzebalskiemu, gdzie Gutorow pisze: „Trzeba […] założyć, że i my mamy jakiś głos: jako czytelnicy, jako uczestnicy dramatu, jako podlegli tym samym procesom, które tak malowniczo opisane są w wierszach”. Każdy wiersz rzuca bowiem cień – jak pisze autor Księgi w tekście o Irenie Wyczółkowskiej. Ten cień rzucony jest zarówno na autora, jak i na czytelnika. Obaj w tym samym cieniu odpoczywają, gdy doskwiera im upał i obaj w tym cieniu próbują dostrzec poszczególne kształty, poszczególne obrazy wiersza. Jednocześnie obaj zadają sobie pytanie, które odnaleźć można w Księdze zapisane na zakładce poświęconej Psiej fudze Marka Jodłowskiego: „Co to zresztą znaczy: dać przywilej jakiejś książce? Odnaleźć siebie bardziej w tych, a nie innych tekstach?”.
Projekt Jacka Gutorowa, który daje się wyczytać z Księgi zakładek to projekt totalny, nieufny i podejrzliwy wobec jakichkolwiek podziałów i staroświeckich naukowych przesądów. Gdy Gutorow pisze o Nowej Fali stwierdza: „O ileż ciekawsze byłyby nasze dyskusje o poezji tamtego czasu, gdybyśmy tylko uwolnili się od myślenia w kategoriach przełomu, manifestów i grup poetyckich, kanonów i hierarchii krytycznoliterackich”. Te słowa można odnieść z powodzeniem do całej literatury, bo doprawdy na nic zda się sztuczne segmentowanie lub ćwiartowanie rzeźnickim nożem autorów i ich dzieł. Nikomu nic nie da to, że poukłada sobie księgozbiór równiutko na regałach, w kolejności alfabetycznej, chronologicznej, światopoglądowej, historycznej jeśli tych książek po prostu nie Przeczyta, jeśli nie dojdzie do prawdziwie osobistego spotkania z tekstem. Jacek Gutorow wydaje się opierać takim właśnie podziałom, po prostu (i aż) czyta literaturę, oznacza zakładkami to, co go fascynuje i zdaje z tego relację. Dlatego w Księdze zakładek można odnaleźć szkice zarówno o Gombrowiczu, Białoszewskim, Miłobędzkiej jak również Marcinie Hamkało czy Agnieszce Mirahinie. Imponujące jest to, że Gutorow nie kalkuluje o kim pisać mu wypada lub nie wypada, lub o kim pisać się opłaca, w tym co robi jest po prostu szczery. A taka postawa nie jest wcale częsta, niejeden akademik przelicza nazwiska literatów na swoją własną naukową „sławę”, wybierając sobie lektury jak giełdowe akcje. Wróćmy jednak do Księgi i realizowanego w niej projektu, którego opis znajduje się również na zakładce poświęconej Tadeuszowi Sławkowi: „Jako projekt nieprzewidywalny, dyscyplina wymyka się ujęciu. Nie podlega określeniom i rygorom gatunkowym. Z drugiej strony pozostaje dyscypliną, a więc projektem o zarysowanych kształtach, rozwijającym się w sposób daleki od dowolności. Dyscyplina wymusza porządek, ale właśnie dzięki temu może przynosić niespodziewane rezultaty i owoce. Być zdyscyplinowanym, poddać się mechanizmom, nad którymi nie mamy kontroli, dać się prowadzić ku temu, co nieprzewidywalne i obce (czasem monstrualne w swej obcości)”.
Żywiołem, który najbardziej zajmuje autora Księgi zakładek jest język – „zachwyt językiem i dramat języka – tej beznadziejnej pantomimy naśladującej świat”. Bo „język nie mówi wprost, bo przecież jest ślepy i potrafi oślepić, ale można odnaleźć w nim korytarze światła”. Z pewnością dlatego autorką, która doczekała się w Księdze największej ilości zakładek jest mistrzyni języka, Krystyna Miłobędzka. Ale zauroczenie językiem widoczne jest również w szeregu innych szkiców. Gdy Jacek Gutorow pisze o Kwiczole Kornhausera stwierdza: „Sam wiersz jest już nazwany i dochodzi do nas jako język, a więc przestrzeń, gdzie wszystko jest tytularne: nawet rzecz bez nazwy musi nazwę posiadać”. To samo dzieje się, gdy sięgniemy po zakładkę z Jerzym Jarniewiczem: „Nurt języka: niepowstrzymany, mimowolny, zaglądający nam do kieszeni i serca, rozkrzewiony i rozgałęziony na wszystkie chwile życia. […] Przepłynie? Skądże znowu. Nie przepłynie. Będzie przepływać bez końca, ale nie przepłynie”. Nurt języka pojawia się także, gdy Gutorow opisuje poezję Andrzeja Sosnowskiego: „poezja to wrażliwość na materialną obecność i przepływ języka: dźwięków, sylab, zbitek sylab”. Tak samo odczytany zostaje motyw bezdomności w poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego: „[…] silnie obecne w tych wierszach poczucie bezdomności – również bezdomności w kręgu językowym, ťwŤ języku bądź w tym, co chce opisać, wyrazić, unieść. […] Język błąka się i błąka, pozostawiając za sobą ślady, koleiny, wypalone szlaki, popiół. Taka historia”. Świadectw podziwu dla języka w Księdze zakładem znaleźć można jeszcze dużo więcej, na każdym kroku widać, że Jacek Gutorow: „czuje, że język sam [go] niesie, a [on] próbuje chwytać go za ogon”. To chwytanie języka za ogon udaje mu się, w moim mniemaniu, doskonale. Relację z wycinka tej pogoni autor spisał i oddał w ręce czytelników. Tym, którzy chcą dogonić autora Księgi pozostaje uważnie podążać za śladem pozostawionych zakładek, to jedyny niezawodny trop.
[1] J. Gutorow, Niepodległość głosu. Szkice o poezji polskiej po 1968 roku, Kraków 2003, s. 7.