Come to Me
recenzje / KOMENTARZE Jacek DehnelKomentarz Jacka Dehnela do utworu Come to me Kārlisa Vērdiņša, towarzyszący premierze książki Niosłem ci kanapeczkę, wydanej w Biurze Literackim 3 sierpnia 2009 roku.
WięcejRecenzja Krzysztofa Zabłockiego z książki Niosłem ci kanapeczkę Kārlisa Vērdiņša.
1. Pupa na okładce cienką kreską
Niosłem ci kanapeczkę – tomik prozy poetyckiej młodego łotewskiego autora Karlisa Vērdiņša (wydany niedawno przez wrocławskie wydawnictwo Biuro Literackie) to edytorskie cacko, bibelot. Jak zresztą i inne tomy tej oficyny. Na okładce Kanapeczki znajduje się poczyniony delikatną kreską rysunek – à la David Hockney, czy może Andy Warhol (tak, tak, mało kto wie, jakie piękne delikatne rysunki tworzył ten artysta obok swych puszek zupy pomidorowej czy fasoli) – przedstawiający dwóch chłopców leżących na kraciastej pościeli: jeden leży na brzuchu, a drugi – poprzecznie do niego – układa głowę na dolnej części jego pleców, tuż nad pośladkami. Te pośladki to niejako niespodzianka, ukazują się w swej pełnej cienkopiórkowej krasie dopiero po odgięciu skrzydełka. Ów miły dla oka rysunek – autorstwa Ewy Zwarycz – zapowiada klimaty gejowskie. I faktycznie, są te klimaty, ale niejako „podskórnie”: homoerotyczność tych mikroutworów to jedynie naturalne podglebie, oczywistość: coś, co jest, co w sposób naturalny powstało i jest dobre.
Książeczka zwróciła na siebie uwagę przede wszystkim dzięki jej tłumaczowi – znanemu pisarzowi i poecie Jackowi Dehnelowi, autorowi prozy (Lala i Balzakiana), wierszy oraz felietonów drukowanych w „Polityce”; młodemu celebrycie uhonorowanemu Nagrodą Kościelskich i Paszportem Polityki.
Dehnel to casus separatus młodej polskiej literatury: ten niespełna trzydziestolatek już jako student wzbudzał niejaką sensację swoim ubiorem – żakiet XIX-wiecznego dżentelmena-dandysa, cylinder i laseczka. Gdy w latach dziewięćdziesiątych po raz pierwszy ujrzałem go na uniwersyteckim dziedzińcu, pomyślałem, że oto w starym BUW-ie znów kręcą jakiś film z epoki. A tymczasem był to codzienny strój warszawskiego studenta na przełomie wieków – tyle że Dehnel przesunął ten przełom o całe sto lat.
2. Dotknijcie się językami, aby ujrzeć Rygę
Tomik Verdinsa został napisany po łotewsku i każdy, kto bierze go do ręki, zachodzi w głowę, czy tłumacz, aby przełożyć tych kilkadziesiąt stron, nauczył się w tym celu łotewskiego (tak jak ponoć Iwaszkiewicz nauczył się duńskiego, żeby przekładać Kierkegaarda); otóż nie, Jacek Dehnel uczestniczył wraz ze swym łotewskim rówieśnikiem w warsztatach translatorskich poświęconych poezji gejowskiej i ich „pomostowym” językiem był angielski. A także rosyjski. No i ogólna, językowa i erudycyjna baza dwóch spadkobierców wspólnej realkomunistycznej tradycji. (Tak przy okazji: byłem trzy lata temu w Rydze: piękna hanzeatycka starówka sąsiadująca z najczystszymi klimatami radzieckimi – dworcem, bazarem, a także słodkim Pałacem Kultury [niemal idealna kopia] – ale znacznie mniejszym i postawionym całkiem bez sensu, na jakiejś bocznej ulicy).
Kiedy zapadnie błękitny wieczór, możesz się ukryć w cieniu zaspy śnieżnej albo w dymie z komina i gapić się cichutko na dotykających się językami ludzi, którzy widzą Rygę.
To, jak wyjaśnia w przypisach tłumacz, aluzja do szkolnego żartu: nabierania naiwnego kolegi, że jak dotknie językiem zamarzniętej balustrady czy żelaznego słupka, to zobaczy Rygę. Przypomina mi to trochę żart z moich szkolnych czasów: „Chcesz zobaczyć Pałac Kultury?” Ale to, co dalej następowało, nie było już wcale miłe… W Kanapeczce Ryga jest jednak mało obecna – jedynie wzmianka o jakiejś dzielnicy czy cmentarzu tu czy tam. Bo przecież nie są to krajoznawcze wspominki. To językowe gry i zabawy. Gry i zabawy znaczeniem, rejestrem, tradycją. A także barwą słowa.
Tak w ogóle to trudno jest pisać o poetyckiej prozie. Tak samo, jak i o poezji. No, o poezji to jeszcze – poezja to kwintesencja, skrót, szyfr, błysk, pomysł, granat czy bomba, który w lekturze wybucha, ale można też ten pocisk rozbroić, powoli rozładować. Zaś poetycka proza? Po to napisane jest coś „poetycką” prozą, bo właśnie „zwykłą” prozą się nie dało, a eksplikować takie passusy, to tak jak komentować seksualne doznania – teraz oto autor odczuwa pewien taki skurcz w członku, a teraz pewną taką rozkosz w prostacie, a teraz pewną taką gładkość języka – wychodzi z tego albo pornografia, albo… poetycka proza. Tłumaczyć poetycką prozę poetycką prozą? A na ch… to nam!
3. Łaskocz mnie. Powiedz mi, o czym myślisz
… żebyś miał jeszcze wyższą temperaturę, żebyś już zawsze leżał w naszym starym łóżku, bezradny jak ślepe szczenię. Wsadź sobie termometr do ust i śpij.
Bez wrednych, chytrych przyjaciół, obcych i odległych rodziców, ważnych zajęć – będę twoja matką, ojcem, bratem, żoną i mężem. Przez całą świnkę, zapalenie płuc, psychozę, neurozę, ospę i odrę.
Mów do mnie. Łaskocz mnie. Powiedz mi, o czym myślisz.
Ładne, prawda? Takich delikatnych perełek, naszkicowanych podobnie jak wspomniany rysunek cienką kreską jest w tej książeczce co nieco…
W dobrym zdrowiu i przy życiu
Trzymają nas pogaduszki, pełne świątecznych pozdrowień:
„Mam nadzieję, że nawet ty będziesz kiedyś szczęśliwy!”.
Job twoju zostawiają na Dzień Matki,
Pałę pod choinkę, jaja na Wielkanoc.
No właśnie. Cóż czyni bowiem poetycka proza? Już śpieszę z odpowiedzią: poetycka proza tworzy pewne przestrzenie, pewnie konteksty i konstelacje – autor czegoś tam doznaje, a wyrazić tego w żaden sposób się nie da, odczuwa więc „coś tam, coś tam”, i ma taką płonną nadzieję, że i czytelnik czytając jego obłędne słowne konstrukcje „coś tam, coś tam” może podobnego odczuje… A przynajmniej dozna jakiegoś tam estetycznego kopa.
Siedzimy tutaj, jedząc kartofle, a tymczasem Rimbaud z Verlainem dawno już pojechali do Brukseli. Mówią, że napisali mnóstwo nowych wierszy. (…) Powiedział Ardżuna: „Nie trzeba mi królestwa ni szczęścia, ale jeszcze jednego dnia z dala od tego cholernego komputera”. I zwalił się przy szarych nagrobkach.
4. Ale zawsze jest nadzieja
Przezimujemy w cieple i świetle,
Zbierzemy w domu ostre, kruche przedmioty.
Żadnych nieoczekiwanych zwrotów, nagłych gestów -
W miękkiej ciemności wślizgujemy się w siebie nawzajem
By zbudzić się rano w łóżku pełnym potrzaskanych promieni.
Reasumując: Kanapeczka ma piękne i ujmujące celnością i estetyką fragmenty, ogrzewające erotycznym uczuciem niczym w rozkosznie rozleniwiającym, wilgotnym cieple sauny – ale są i inne passusy, które mnie zupełnie nie biorą, przy których, chciałoby się powiedzieć, nie staje…
Ale dodajmy jeszcze: Jacek Dehnel przełożył niedawno wiersze wszystkie Larkina (też wydane przez Biuro Literackie, i też świetna okładka). Otóż Philip Larkin to bardzo wielki poeta – jak dla mnie najwspanialszy poeta brytyjski XX stulecia. A klimatycznie trochę taki angielski Szymborski – ja Wisławę osobiście uwielbiam, choć na jej temat zdania są podzielone. Często sobie myślę, że Larkin był lepszym (czyli „celniejszym”) poetą od swojej polskiej rówieśniczki, tyle że on ćwierć wieku temu zmarł; kto wie, może to on Nobla by dostał, nie Wisława. Więc kocham i Szymborską, i Larkina, a z tego ostatniego to nawet sam „coś tam, coś tam” przełożyłem (ukazały się te moje drobiazgi w autobiografii Doświadczenie Martina Amisa wydanej przez „Czytelnika”).
I to właśnie za larkinowski przekład Dehnelowi na ustach zawisam (niczym w Bądźmy poważni na serio Wilde’a anglikański proboszcz na ustach panny Prism, guwernantki) – oczywiście metaforycznie, niczym ów wielebny zaczerpnąwszy figurę retoryczną od pszczół…
Jak już mówiłem, jestem zmęczony: tylko dzisiaj wyciągnąłem zebrę z płonących zarośli i zapakowałem do ciężarówki jedenaście zatrutych pingwinów.
Ale jednak. Żeby wyrazić swoje uznanie przede wszystkim za pracę nad Larkinem (a niektóre z przekładów bardzo mi się podobają, i myślę, że może nawet na Homikach zabawię się porównaniem przekładu zwłaszcza jednego wiersza z przekładami Barańczaka i Jarniewicza), więc żeby wyrazić Jackowi Dehnelowi swoje uznanie za Larkina przede wszystkim, ale i za Verdina także, kupiłem w barku, w przejściu podziemnym przy Rotundzie, kanapeczkę – a właściwie dwie kanapeczki (kurczak curry) w takim waginopodobnym plastikowym opakowaniu – i niosę Dehnelowi ową kanapeczkę (a nawet, jak widać, dwie). Metaforycznie, choć szczerze, niosę…
Ale przecież są dwie: yes, yes, yes! Wiec jedną i Vērdiņša podeślę.
A Izabel Marcinkiewicz niechaj się smakiem obejdzie.
Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie homiki.pl. Dziękujemy Autorowi i Redakcji za zgodę na powtórną publikację.
Komentarz Jacka Dehnela do utworu Come to me Kārlisa Vērdiņša, towarzyszący premierze książki Niosłem ci kanapeczkę, wydanej w Biurze Literackim 3 sierpnia 2009 roku.
WięcejRecenzja Marcina Jurzysty z książki Niosłem ci kanapeczkę Kārlisa Vērdiņša.
WięcejNota Agnieszki Mirahiny o książce Niosłem ci kanapeczkę Kārlisa Vērdiņša.
WięcejRecenzja Michała Tabaczyńskiego z książki Niosłem ci kanapeczkę Kārlisa Vērdiņša.
WięcejKārlis Vērdiņš, autor wydanej w Biurze Literackim 3 sierpnia 2009 roku książki Niosłem ci kanapeczkę, w rozmowie z Jackiem Dehnelem.
Więcej