Farsz, kolejny tomik wierszy Marcina Sendeckiego, dobrze zadomowionych w dźwięczności języka, pełnych współbrzmień, aliteracji, dźwiękowych regularności i (nie mniej wyraźnych) nieregularności – kończy anafora: „To nie jest melodia dla stu/ To nie jest melodia do snu/ To jest nie ze słów” („[Niec]”). Nie bez znaczenia może się wydawać rok publikacji tomu – 2011. Gdy dwa lata wcześniej ukazały się Wiersze ze słów Piotra Sommera, pisano o nich że tytułem nawiązują do anegdoty Paula Valéry, której bohaterami byli Edward Degas i Stéphane Mallarmé. Malarz (a zarazem literat amator) miał pewnego razu zwierzyć się poecie z tego, że urodzaj pomysłów przeszkadza mu niekiedy w pisaniu wierszy. Mallarmé odparł, iż „wierszy nie robi się z pomysłów, lecz za pomocą słów”.
Z czego robi wiersze Marcin Sendecki? Czy absolutny wygłos Farszu (czyli absolutny wygłos ostatniego utworu tomiku) jest już zaczepnym lewym prostym, by posłużyć się bokserską metaforą, mierzonym w filozofię języka autora Nowych stosunków wyrazów – czy przypomina raczej cios markowany (a niewyprowadzony), swego rodzaju taniec między linami, czarujący przeciwnika i publiczność?
Do oczarowania publiczności potrzeba jednak próby identyfikacji z nią, tymczasem Sendeckiemu obce są wszelkie zabiegi retoryczne, podmiot jego poezji prędzej zrywa porozumienie, niż zabiega o życzliwość słuchacza. Nie należą wprawdzie do rzadkości – bardzo rytmiczne, melodyjne – strofy wprowadzające lirykę z dobrze opatrzonego porządku estetycznego: „Pośrodku drzewo, Jutrzenko/ Wtenczas ci opowiem/ Jak dni się dzień marznie w noc/ Miele śruta nowin” („[Po]”). Po co wszelako opowiadać bogini Eos o „dnieniu się dnia” albo marznącej nocy (wszak ona o „dnieniu się dnia” wie)? Komu potrzebne (opowiadającemu czy adresatce opowieści) zmielone ziarno nowiny, być może składane do spichlerza (ciała, pamięci?) – „Ze świronka Z tętnicy/ Śnił się pościg egzamin choroba/ Jednako skończone/ Popatrz kiedy z uśmiechem w mego okna stronę”. Po co te (hiper)literackie inwersje? Co po powtórzeniach (lub prefiguracjach) wynajdywanych w z pozoru niepokrewnych wyrazach? Na przykład: „Jak pocisk/ Wąskie drzwi/ Klomb z piasku// A do ciebie niech przyjadą pleczyste pogody/ Pośrodku drzewo, Jutrzenko/ Wypada że cis”. Czy zupełnie przypadkiem mowa tu o pocisku (strzale) wystrzelonym z łuku, który wyrabia się właśnie z drzewa cisowego? A może mimo wszystko – wszystko to tylko się śni, a język przy okazji łaskawie użycza snom jakichś „nowych stosunków wyrazów”? W uproszczeniu formułując problem: oniryczny symbolizm, dosztukowujący znaki do wyobrażeń pozajęzykowych – czy poszukujący alternatywnych składni lingwizm? Możliwe, że jest jeszcze trzecie rozwiązanie.
Wyrazy, te nowsze i te starsze, jak również wyrafinowane stosunki składniowe między nimi nie są Sendeckiemu obce. Cytaty, autocytaty, kryptocytaty także. „Teraz nie znajdę wyrazów, uważasz/ wziąłem ten greps z starej książki, przepraszam/ Czyste niebo, powiedział telefon/ Z głębi trzewi” („[Te]”). Wydaje się jednak, że autorowi Opisów przyrody najbliższy byłby model wiersza jako czysto erudycyjnej gry intertekstualnej, w najszerszym ujęciu – wariacji na temat innego utworu lirycznego lub utworów lirycznych. Recykling słowa, podobnie jak każdej rzeczy zużytej, wymaga uzasadnienia, musi być użyteczny, zapewnić produkt finalny. W końcu jedyną wartością niepodległą recyklingowi jest czas. „Dzień przy pralce, recykling./ Dzień dobry, windykatorzy./ Tamta plama ma sens, przypuszczalnie” („[Recykling]”, z tomu Pół, 2010). Nawet jeżeli wszystko, co nas otacza, ma albo miewa (pewien) sens, nie zawsze na deszyfrację tegoż warto czas poświęcać.
Niekiedy natomiast warto i należy zwrócić się ku temu, co ukryte – w głębi trzewi, co umknęło uwadze, w konsekwencji uchyliło się rzetelności przedstawienia. Przedstawić można jedynie brzmienie, podobieństwo foniczne, dźwięki – nie zaś same rzeczy, istniejące realnie czy obleczone w słowa z ich teraźniejszymi bądź archaicznymi, wyabstrahowanymi z okoliczności znaczeniami. Rzecz zawsze będzie czymś zbyt ciężkim (konsekwentnym) dla słowa, a słowo – siecią o zbyt rzadkich splotach, by rzecz przechwycić. Pozostaje mówienie, wygłaszanie, wybrzmienie. W nowym tomie Marcina Sendeckiego tytułowy Farsz jest utworem wyjątkowym – jedynym, którego nagłówek nie został opatrzony radykalnym skrótem wyrazu w nawiasie kwadratowym. Utwór ten można atoli odczytać wyłącznie jako zarys scenariusza sążnistego romansu lub telenoweli. Dezyderat przedstawienia codzienności, jak można zaobserwować, nie gwarantuje wiarygodności przekazu.
Może zatem lepszy farsz lepki, składny, doskonale ukrywający ingrediencje obiadu? Wierszy bowiem (przynajmniej czasami, jeśli nie zawsze) nie robi się ze słów, lecz z ich nieujarzmionych wybrzmień – wiersze się wypowiada. Mówi się. Z fragmentów, urywków, ułamków. Wiersze znaczą inaczej i co innego niż słowa. Wiedział o tym Sendecki już wcześniej, kilkanaście lat temu. „skrzep słońca, sadzy i sytego mrozu; patrzę,/ kiedy mówisz […]” („[skrzep]” z tomu Parcele, 1998).
Tekst opublikowany na łamach „Nowych Książek” (7/2012). Dziękujemy Redakcji i Autorowi za udostępnienie materiału.