recenzje / ESEJE

tuż-tuż, czyli coraz bliżej i coraz dalej

Marcin Jurzysta

Recenzja Marcina Jurzysty z książki tuż-tuż Julii Fiedorczuk.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Pamię­tam moment, kie­dy pierw­szy raz zetkną­łem się z poezją Julii Fie­dor­czuk. Sta­ło się to za spra­wą pew­nej mło­dej poet­ki, któ­ra nie roz­sta­wa­ła się z Tle­nem, jak­by zupeł­nie trak­tu­jąc ten tytuł dosłow­nie i uzna­jąc wier­sze w nim zawar­te za czyn­nik nie­zbęd­ny do życia. Oddy­cha­ła więc wier­sza­mi pisa­ny­mi przez Fie­dor­czuk i pró­bo­wa­ła z mniej­szym, cza­sem nawet z więk­szym skut­kiem prze­ko­ny­wać do tej „tle­no­te­ra­pii” kole­gów po pió­rze, prze­sia­du­ją­cych w nie­ist­nie­ją­cej już, a może zmy­ślo­nej, knaj­pie. Wów­czas nie zebra­łem się, by cho­ciaż krót­ko napi­sać o Tle­nie, nad­ra­biam to dopie­ro teraz, przy oka­zji tuż-tuż.

Boha­ter­ka naj­now­szej książ­ki Julii Fie­dor­czuk zda­je się być bli­sko, tuż-tuż, od pogo­dze­nia się, naucze­nia tego, że „naskó­rek jest nie­szczel­ny”, że każ­dy oddech i sen to drob­na kapi­tu­la­cja, roz­ło­żo­na w „mizer­nym cza­sie”, w któ­rym począ­tek i koniec miesz­czą się „w uśmie­chu kota z Che­si­re” – dziw­nej, pokrę­co­nej fan­ta­sma­go­rii, przez któ­rą brnie­my, podró­żu­jąc bez ustan­ku.

Podróż zawsze była dla autor­ki Tle­nu waż­nym moty­wem. Wspo­mi­na­ła o tym cho­ciaż­by Anna Kału­ża w swo­im Bume­ran­gu:

Podró­żom naj­wię­cej uwa­gi poświę­ci­ła Julia Fie­dor­czuk w swo­jej debiu­tanc­kiej książ­ce Listo­pad nad Narwią. Naj­czę­ściej były to podró­że samo­lo­tem, a rela­cje z nich wypeł­nia­ły opi­sy zmę­cze­nia, wycze­ki­wa­nia na koniec lotu, powro­tu do domu, kata­stro­fy. […] To, co w pierw­szym tomie było jesz­cze bez­po­śred­nio zwią­za­ne z doświad­cze­niem podró­ży real­nej, w póź­niej­szych książ­kach Fie­dor­czuk prze­mie­ni­ło się w pakt z języ­kiem, zawią­za­ny w taki spo­sób, by podró­że sta­wa­ły się syno­ni­mem wizji lot­nej, odda­ją­cej efekt nie­skoń­czo­nych prze­strze­ni i dro­bia­zgo­wych przy­bli­żeń.

W tuż-tuż podróż jest odmia­ną dia­lo­gu, komu­ni­ka­tów wysy­ła­nych i odbie­ra­nych z oto­cze­nia oraz z wła­sne­go wnę­trza. Podró­żu­je się zawsze w dwój­na­sób – zda­je się mówić Fie­dor­czuk – zewnętrz­nie i wewnętrz­nie, z jed­nej stro­ny „deszcz na skó­rze”, z dru­giej stro­ny głód gdzieś w środ­ku. Podró­żą jest rów­nież sen, któ­ry „zmięk­cza bry­ły zjaw i wiersz”, roz­my­wa zbyt sztyw­ne kon­tu­ry i sło­wa, roz­wią­zu­je język zasznu­ro­wa­ny na jawie, odda­la kres. Podróż to tak­że prze­cho­dze­nie przez wła­sne cia­ło, opo­wia­da­nie go dru­gie­mu.

Ten dru­gi, któ­re­mu boha­ter­ka opo­wia­da swo­je cia­ło, wyzna­cza jed­no­cze­śnie jego mapę, wydep­tu­jąc doty­kiem ścież­ki, któ­re czy­tel­nik wyczu­wa w trak­cie lek­tu­ry. Być może stąd obec­ność moty­wu desz­czu, któ­ry paro­krot­nie poja­wia się w książ­ce Julii Fie­dor­czuk. Deszcz może być bowiem odczy­ta­ny jako sym­bol cie­le­sny. Spa­da­ją­ce z nie­ba kro­ple wody ozna­cza­ją przede wszyst­kim począ­tek wege­ta­cji, są więc uwa­ża­ne za męskie nasie­nie, któ­re zapład­nia kobie­tę postrze­ga­ną jako zie­mia. W wie­lu mitach kosmo­go­nicz­nych na począt­ku wszyst­kie­go znaj­du­je się stwa­rza­ją­cy świat akt ero­tycz­ny – męskie nie­bo zapład­nia kobie­cą zie­mię. Deszcz to rów­nież oczysz­cze­nie, któ­re­go rytu­ał sta­no­wi skąd­inąd nie­zbęd­ny ele­ment przy­go­to­wu­ją­cy do prze­kro­cze­nia gra­ni­cy, zna­le­zie­nia się w stre­fie śmier­ci – koniecz­ny etap pro­wa­dzą­cy do odro­dze­nia się w nowej posta­ci.

Wier­sze z tuż-tuż to cią­głe zwra­ca­nie się i poszu­ki­wa­nie adre­sa­ta wysy­ła­nych komu­ni­ka­tów. Autor­ka demon­stru­je siłę poskro­mio­ne­go żywio­łu liry­zmu, powścią­gnię­tej kon­fe­syj­no­ści, wyznań, któ­re zosta­ją jed­no­cze­śnie zanie­czysz­czo­ne przez odpry­ski, strzę­py szu­mów, odbie­ra­nych mimo­wol­nie, na każ­dej czę­sto­tli­wo­ści. Efekt ten może przy­wo­ły­wać sko­ja­rze­nia z poezją Andrze­ja Sosnow­skie­go i jest tak w rze­czy­wi­sto­ści, zwłasz­cza gdy w książ­ce Fie­dor­czuk odnaj­du­je­my utwo­ry takie, jak „wiersz dla Eli­za­beth Bishop” czy poemat „Mate­ma­ty­ka”, zasłu­gu­ją­cy na odręb­ne omó­wie­nie, dużo obszer­niej­sze niż czy­tel­ni­cza impre­sja.

Poet­ka dołą­cza do tych, któ­rzy za dowód ist­nie­nia przyj­mu­ją to, że ten, kto ist­nie­je, zosta­wia po sobie ślad, jak „płat­ki w popiel­nicz­ce”, „reszt­ka zapa­chu mię­dzy papie­rem”. Tego, kto ist­nie­je cze­ka przede wszyst­kim „głod­na noc”, któ­ra z dnia na dzień jest bli­żej; kwe­stią cza­su pozo­sta­je to, kie­dy nas połknie.

Jej usta są tuż-tuż – uwierz czy­tel­nicz­ko i czy­tel­ni­ku…

O autorze

Marcin Jurzysta

Urodzony 23 grudnia 1983 roku w Elblągu. Literaturoznawca, poeta, krytyk literacki, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor tomów poetyckich: ciuciubabka (2011), Abrakadabra (2014), Chatamorgana (2018) oraz Spin-off (2021) wydanych przez Dom Literatury i łódzki oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Laureat Konkursu im. Haliny Poświatowskiej w Częstochowie, Rafała Wojaczka w Mikołowie oraz Międzynarodowego Konkursu „OFF Magazine” w Londynie.

Powiązania