książki / SZKICE

Wielogłos

Jarosław Borowiec

Fragmenty książki Wielogłos. Krystyna Miłobędzka w recenzjach, szkicach, rozmowach pod redakcją Jarosława Borowca, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 13 grudnia 2012 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Paweł Próchniak

Przeskoki, zgłębienia (nad Gubionym Krystyny Miłobędzkiej)

1.

Miło­będz­ka jest poet­ką zary­sów. Zapi­su­je same kon­tu­ry doznań i zda­rzeń. Szki­cu­je jedy­nie obry­sy obra­zów. Ich ostre kra­wę­dzie zwy­kle są led­wie widocz­ne, giną w ciem­no­ści. I wła­śnie ta ciem­ność jest staw­ką wier­sza, któ­ry pró­bu­je wtar­gnąć w gęstą noc poza­słow­nej rze­czy­wi­sto­ści. W tym mro­ku zako­rze­nia się poezja sku­pio­na na ist­nie­niu, na „jest jest”, wyra­sta­ją­ca z wie­dzy, że „jesteś samo śpie­wa”. Za tym śpie­wem bie­gną sło­wa. Sta­ra­ją się nadą­żyć.

2.

Na pyta­nie: „w jakim ty świe­cie żyjesz?”, poet­ka odpo­wia­da: „w pędzą­cym” i doda­je w innym wier­szu, na gra­ni­cy zro­zu­mia­ło­ści: „gubie­nie po dro­dze / – a to pole, a to się, a to sie­bie, a to kurz”. W tym kurzu, w pia­sku, w ciem­no­ści otwie­ra się „czar­ne w głąb” otwie­ra­ją się „prze­sko­ki, zgłę­bie­nia”, w któ­rych zni­ka wszyst­ko, co jest. Moż­na to sfor­mu­ło­wać ostroż­niej. Moż­na powie­dzieć, że dla kogoś, kto mówi w tomie Gubio­ne, rze­czy­wi­stość to bieg – „nasz bieg”, „bieg rze­czy”, „bieg nic”. Taki świat jest jak „zło­ta karu­ze­la” pory­wa i uno­si „jej moje bie­gną­ce”, rwie we wszyst­kich kie­run­kach – rwie szyb­ciej od myśli i nie­zmien­nie rwie na strzę­py każ­dy ze swo­ich obra­zów. I zara­zem wła­śnie ten nie­ustan­ny ruch spi­na ist­nie­nie, nada­je mu spo­istość, czy­ni z nie­go całość – zmien­ną, zda­rze­nio­wą, peł­ną moż­li­wo­ści. W niej chce uczest­ni­czyć wiersz. Przy­bie­ra­ją­cy for­mę naka­zu -

mów
nie zatrzy­muj się

(nie zatrzy­muj sie­bie)

Odpo­wia­da­ją­cy pra­gnie­niu -

chcia­ła­bym tyl­ko biec
biec po nic
biec do nic
samo biec
żeby biec

biec

Bieg bez zatrzy­ma­nia jest bowiem samą isto­tą ist­nie­nia. Jest esen­cją bycia w świe­cie. Jest wszyst­kim. I jest – zamiast wszyst­kie­go. To dla­te­go pod­po­wia­da pamię­ci i sło­wom. Pod­po­wia­da życiu. Spi­na myśl – draż­ni ją i popę­dza. Podą­ża­ją­ce za nią wier­sze pró­bu­ją biec rów­nie szyb­ko. Sta­ra­ją się – jak myśl – pozo­stać otwar­te, wciąż w dro­dze. Wie­dzą bowiem, że głę­bo­kie zna­cze­nie zawsze jest poru­szo­ne, nie­ostre, zdy­sza­ne, i jeśli rze­czy­wi­ście zna­czy inten­syw­nie, w spo­sób poru­sza­ją­cy, to dla­te­go, że bie­gnie, że wybie­ga naprze­ciw cze­muś, co samo jest w ruchu i nie­kie­dy – zawo­ła­ne po imie­niu – nad­bie­ga z ciem­no­ści.

3.

Tymo­te­usz Kar­po­wicz pisał przed laty, że dome­ną Miło­będz­kiej jest „meta­fo­ra otwar­ta” – „meta­fo­ra z urwa­nym brze­giem zna­cze­nia”. Zapi­sy­wa­ne przez poet­kę zda­nia bywa­ją płyn­ne, zwich­nię­te, gubią się, nawra­ca­ją szu­ka­ją po omac­ku wła­snych gra­nic, by je prze­kro­czyć i porzu­cić. W taki spo­sób do gło­su docho­dzi poczu­cie, że poezja zaczy­na się tam, gdzie sły­chać odważ­ne: „co dalej, nie wiem”. Za kra­wę­dzią tego „nie wiem”, za jego urwa­nym brze­giem roz­po­ście­ra się tery­to­rium, w głąb któ­re­go pro­wa­dzą języ­ko­we skró­ty, nagłe prze­sie­ki, ścież­ki fraz usi­łu­ją­cych mówić wię­cej niż mówią. Brzmi to w ten spo­sób -

w oczy temu, w twarz, w liście

pia­sek

Lub tak -

wszyst­ko jed­no ze mną

Zna­cze­nie takich zapi­sów jest pozba­wio­ne wyraź­nej inten­cji, nie­kie­dy bywa nie­prze­wi­dy­wal­ne. Ukła­da­ją się w sze­re­gi ufor­mo­wa­ne z gra­ma­tycz­nych i lek­sy­kal­nych aso­cja­cji, z pro­jek­cji sto­ją­cych przed sło­wem i za sło­wem, z domyśl­nych powią­zań i ode­słań, z nie­koń­czą­cych się odbić, z pra­cy języ­ko­wych przy­zwy­cza­jeń, i z tego, co w sło­wie prze­kra­cza jego skła­dnio­we i fra­ze­olo­gicz­ne moż­li­wo­ści. Nota­cje autor­ki Imie­sło­wów sprze­ci­wia­ją się temu, co w języ­ku goto­we i oswo­jo­ne. Sta­wia­ją opór. Stąd ich sku­pie­nie, asce­tycz­na oszczęd­ność, mil­czą­ce nasłu­chi­wa­nie. Stąd ostroż­ność gra­ni­czą­ca nie­kie­dy z chło­dem. Jeśli bowiem są w języ­ku nur­ty przy­da­ją­ce sło­wom tych żywych, jed­no­krot­nych zna­czeń, któ­rych nie reje­stru­ją żad­ne słow­ni­ki, to prze­cież ten sam język odpo­wia­da za roz­pad świa­ta, roz­par­ce­lo­wu­je życie mię­dzy sło­wa, wstrzy­mu­je jego bieg, tamu­je oddech ist­nie­nia, zada­je kłam prze­czu­ciu, że jest „sama przej­rzy­stość”, że samo się mówi „słoń­cem, wia­trem // chmu­rą”. Dla­te­go poet­ka napi­sze -

mówiąc mil­czę

mycie szkla­nek, patrze­nie pod świa­tło

wrze­śnio­we nie­bo i te chmu­ry przej­rzy­ste

I w innym wier­szu, odda­jąc głos marze­niu -

że jesteś w roz­ło­ży­stym powie­trzu
otu­lo­na w chmu­ry

(otu­la­ją­ce cię chmu­ry)

(chmu­ry)

4.

Wier­sze Miło­będz­kiej przy­po­mi­na­ją, że życie nie zna ludz­kiej mowy, że jest go wię­cej niż słów. Ale poka­zu­ją też, że sło­wa dają życiu nową prze­strzeń do zagar­nię­cia, że pośród słów życie może biec głę­bo­kim nur­tem, że mówie­nie „w kolo­ry bez opar­cia” pozwa­la zaist­nieć moc­niej i peł­niej. Pozwa­la być -

bez stąd

bez dotąd

bez jest

Być tak bar­dzo, że bycie sobą, może obyć się bez bycia kimś – jak pisze poet­ka; „bez tej któ­ra usi­łu­je być mną”. W taki spo­sób odzy­wa się pod­mio­to­wa obec­ność – oczysz­czo­na, odkry­wa­ją­ca sie­bie jako „to samo co ten świerk ten śnieg ten ukos”, pogo­dzo­na z wła­snym ist­nie­niem w sło­wie i przez sło­wo, bez resz­ty odda­na mówie­niu, powie­rzo­na komuś, kto cze­ka po dru­giej stro­nie, w miej­scu języ­ko­wej wyobraź­ni, gdzie wszyst­ko jest cudow­nie inten­syw­ne i zmien­ne niczym świat widzia­ny z karu­ze­li.

5.

Gubio­ne to zbiór gno­micz­nych zapi­sów – poetyc­kich not i dyrek­tyw, któ­re ukła­da­ją się w hybry­dycz­ny poemat. Jego fabu­ła opo­wia­da o prze­mia­nach cze­goś w nic, o „nie ma” prze­ni­ka­ją­cym „jest”, i o bie­gu, któ­ry to „jest” pod­trzy­mu­je, wybie­ga naprze­ciw nicze­mu, krą­ży wokół pust­ki. Ten ruch zani­ka­nia naśla­du­je poezja -

(obra­caj to w kół­ko, w kół­ko
aż ci się zro­bi pusto)

Jej pra­cę ini­cju­je i zamy­ka powta­rza­ne upar­cie, po wie­lo­kroć: „no mów”, „mów”, „mów!” (na ucho moż­na je wziąć za angiel­skie „move” – zwłasz­cza gdy opa­trzo­ne wykrzyk­ni­kiem koń­czy wiersz, lub kie­dy jako osob­ny zapis two­rzy wygłos całe­go tomu).

Sfor­mu­ło­wa­ny tak dobit­nie nakaz kłó­ci się z moc­nym roz­po­zna­niem, że mówie­nie jest gubie­niem, że wypo­wie­dzia­ne sło­wa to sło­wa zgu­bio­ne, wypro­wa­dzo­ne w pole, porzu­co­ne po zmro­ku, z dala od domu -

słoń­ce idzie po nie­bie.
i zaszło.
sło­wom robi się zim­no, ciem­no
i nija­ko.
sło­wom robi się zim­no, ciem­no
i do domu dale­ko.

czy mi idzie o słoń­ce?

czy szło ci, dzie­ci­no, o słoń­ce?
czy o blask sło­wa słoń­ce?

o co ci idzie, dzie­ci­no?
o blask sło­wa słoń­ce?
o słoń­ce?
o któ­re?

Od tej ciem­no­ści, któ­ra zapa­da nad sło­wa­mi, wie­je chło­dem. W jej gęstej mate­rii rośnie noc wier­sza, bez­gwiezd­na noc poezji, któ­ra idzie w nie­zna­ne. Jej szu­ka­nie, szu­ka­nie wier­sza – „po cichut­ku po morzach po górach po nie”, to „gubie­nie po dro­dze”. Gubie­nie tak zupeł­ne, tak bar­do rze­tel­ne, że nie wia­do­mo -

z cze­go moja?

z cze­go obca?

z cze­go czy­ja?

ile z kotów?

ile z paty­ków?

6.

Gubie­nie, o któ­rym opo­wia­da Miło­będz­ka, jest rów­nież przy­bli­ża­niem się do bli­skich, „któ­rych tu już nie ma”, jest bie­giem w stro­nę tego, co wyła­nia się z głę­bi ist­nie­nia, z powta­rza­ją­cej się wciąż sekwen­cji: „zakwi­ta – roz­kwi­ta – prze­kwi­ta”. Kie­dy cykl kwit­nie­nia ury­wa się w roz­kwi­cie, kie­dy pada final­ne, żar­to­bli­we „i kwi­ta!” – wszyst­kie rachun­ki zosta­ją osta­tecz­nie wyrów­na­ne. Co zosta­je? Nic nie zosta­je. Zim­ne nic, o któ­rym czy­ta­my -

nie myśleć nic

strach pomy­śleć nic

Miło­będz­ka nie cofa się przed gro­zą myśli doty­ka­ją­cej nicze­go. Umie być wobec niej czu­ła. Umie łagod­nie spoj­rzeć jej w oczy. Ale widzi prze­cież wyraź­nie, że „dziew­czyn­ka na osioł­ku”, to „jest bie­gną­ce, jest lata­ją­ce” – zni­ka w odda­li; że pory­wa ją -

jest nie to, jest do koń­ca

jest nie ma

Dla­te­go praw­dzi­wy kra­jo­braz tych wier­szy two­rzy „to co się zamgli zasło­ni zapo­mni” – nie­ja­sne, nie­oczy­wi­ste nic, któ­re­mu przy­glą­da­my się z nie­do­wie­rza­niem ile­kroć otrze się o nas i o wypo­wia­da­ne przez nas sło­wa.

7.

Myli się Mar­cin Sen­dec­ki, kie­dy powia­da, że zapi­sy autor­ki Wyka­zu tre­ści „nicze­go nie uczą”, że „zapie­ra­ją dech w pier­siach i odbie­ra­ją głos”. Wier­sze Kry­sty­ny Miło­będz­kiej uczą „biec po nic / biec do nic”. Uczą obcho­dzić się z tym nic, któ­re łasi się do nas i do naszych słów. Uczą „być sobą tak, że już nie być”. Uczą mowić.


Katarzyna Kuczyńska-Koschany

Po krzyku, przed wierszem. O zapisach poetyckich Krystyny Miłobędzkiej

Jej pisa­nie, kon­se­kwent­nie w licz­bie poje­dyn­czej, uchy­la samo sie­bie, godzi się na napię­cie mię­dzy wciąż zagro­żo­nym „ja” a groź­nym „my”, kie­dy zda­rza się [o, co waż­niej­sze od „ja” – tak było w tomie Pamię­tam (zapi­sy sta­nu wojen­ne­go). Wresz­cie mini­mum słów znaj­du­je swo­je roz­ma­ite, cza­sem zaska­ku­ją­ce, prze­kła­dy w teatrze dla dzie­ci, w wier­szach-rze­czach, w nie­spo­ty­ka­nej dotąd kon­cep­cji edy­tor­skiej.

Rytm

Jest Miło­będz­ka poet­ką od razu „póź­ną”, od razu „goto­wą”, od razu roz­po­zna­wal­ną w poetyc­kim idio­mie, lecz – i to w niej naj­cie­kaw­sze – zmie­nia­ją­cą się wraz z każ­dym kolej­nym tomem. Innie­ją­cą.

Debiu­tu­je w roku 1960, zatem w wie­ku 2K lat (zna­ne są póź­niej­sze debiu­ty, na przy­kład Julii Har­twig w 35. roku życia), cyklem poema­tów pro­zą Ana­gli­fy. Od debiu­tu do wyda­nia tomu Pokrew­ne (1970) mija jed­nak dzie­sięć lat. Miło­będz­ka przy­zwy­cza­ja swo­ich czy­tel­ni­ków do cier­pli­wo­ści, na jej następ­ne tomy trze­ba pocze­kać co naj­mniej pięć lat, cza­sem sie­dem, cza­sem dzie­sięć. Kolej­no uka­zu­ją się: Dom, pokar­my (1975), Wykaz tre­ści (1984), Pamię­tam (zapi­sy sta­nu wojen­ne­go) (1992), Przed wier­szem (1994), Imie­sło­wy (2000) i Wszyst­ko­wier­sze (2000), Prze­su­wan­ka (2003) i wresz­cie Po krzy­ku (2004). W roku 2006 Biu­ro Lite­rac­kie z Wro­cła­wia obda­rza nas – naresz­cie! – edy­cją Zbie­ra­nych1, zapi­sów poetyc­kich z lat 1960–2005.

Poza toma­mi poetyc­ki­mi autor­ka wyda­je tom sce­na­riu­szy teatral­nych dla dzie­ci Sia­ła baba mak (1995) oraz roz­pra­wę dok­tor­ską Teatr Jana Dorwa­na (1990).

Rytm pisa­nia i rytm publi­ko­wa­nia nie pozo­sta­ją, jak się zda­je, u Miło­będz­kiej w pro­stej zależ­no­ści. Nie może się po pro­stu nazbie­rać. „Nazbie­ra­ło się i wydałem/wydałam tom” ‑przy­zna­ją się czę­sto na spo­tka­niach autor­skich twór­cy śred­nie­go i mło­de­go poko­le­nia. Miło­będz­ka, młod­sza czę­sto w świe­żo­ści pisa­nia od młod­szych od niej o pół wie­ku, jest od nich jed­nak star­sza w naj­lep­szym tego sło­wa zna­cze­niu – wie, że tom to kon­struk­cja, a naj­le­piej świad­czą o tym tomy takie, jak Imie­sło­wy czy Wszyst­ko­wier­sze.

Rytm pisa­nia nie zale­ży tyl­ko od tego, co wewnątrz. Miło­będz­ka, poet­ka dośrod­ko­wa, jedwab­ni­cza, sku­pia­ją­ca się na sło­wie, docie­ra­ją­ca do jego naj­mniej zna­nych i zupeł­nie nie­zna­nych zaka­mar­ków, koja­rzo­na z lin­gwi­zmem (jako swych ante­na­tów wska­zu­je mię­dzy inny­mi Bole­sła­wa Leśmia­na i Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza), potra­fi zawie­sić pra­wo poetyc­kiej pry­wat­no­ści, kie­dy – jej zda­niem – gra toczy się o więk­szą staw­kę. Stąd wziął się tom Pamię­tam (zapi­sy sta­nu wojen­ne­go), praw­do­po­dob­nie naj­lep­szy poetyc­ko tom tam­te­go cza­su. Nie­wie­lu jest poetów (Woro­szyl­ski, Rym­kie­wicz, Kry­nic­ki?), poza Miło­będz­ką, któ­rzy unie­śli to doświad­cze­nie i ich twór­czość nie zmar­nia­ła, nie sta­ła się ulot­ką albo siód­mą wodą po para­dyg­ma­cie roman­tycz­nym. Ety­ka nie przy­tło­czy­ła poety­ki, a napię­cie budo­wa­ne mię­dzy wybo­ra­mi „ja” mówią­ce­go i „my”, któ­re­go to „ja” w cza­sie wyjąt­ko­wym sta­ło się czę­ścią, może być wzo­rem este­tycz­nej dys­cy­pli­ny. Rytm napi­sów sta­nu wojen­ne­go poka­zu­je poczu­cie współ­wi­ny („mam sie­bie peł­ną gadów” w wier­szu o zamor­do­wa­niu ks. Jerze­go Popie­łusz­ki), odmo­wę współ­pra­cy, mimo dostrze­ga­nia czło­wie­ka w opraw­cy („w tym samym języ­ku róż­ny­mi języ­ka­mi / przy tym samym biur­ku, lecz po dwu stronach/ i nie pamię­tam (pamiętam)/ pamię­tam (nie pamię­tam) /czy bliź­ni jest od bli­zny, czy otwar­tej rany (…) ma bli­znę koło oka, pew­nie spadł z huś­taw­ki / jego mat­ka będzie młod­sza ode mnie/ uczo­no nas histo­rii / pamię­tam ten krzy­wo wycię­ty obra­zek z jesz­cze cie­płym / bukie­ci­kiem fioł­ków przy gilo­ty­nie / jed­ne drzwi dru­gie drzwi trze­cie drzwi czwar­te / ale to nie jest żad­ne wyjście/ wycho­dzę”), bez­kom­pro­mi­so­wość we wła­snych rachun­kach sumie­nia2, wresz­cie – wszech­ogar­nia­ją­cą ulgę wobec nowych naro­dzin świa­ta wokół:

stół ser­we­ta okno kwia­ty, co za ulga

lata ich nie widzia­łam
o czym mówi­łam do cie­bie?
o jakich innych czę­ściach świa­ta?

Klu­cze-nie-klu­cze (a nie ma wytry­chów)

W poezji Miło­będz­kiej moż­na odna­leźć kil­ka tema­tów naj­waż­niej­szych. Nale­żą do nich dom i inne obra­zy wnę­trza, poszu­ki­wa­nie gra­nic sło­wa, rela­cja mię­dzy zna­kiem a desy­gna­tem (tu przy­pad­kiem szcze­gól­nym są car­mi­na figu­ra­ta). Skon­cen­tru­ję się na dwu naj­waż­niej­szych: dziec­ku i macie­rzyń­stwie.

W tek­ście zaty­tu­ło­wa­nym „Ali­cja w kra­nie rze­czy­wi­sto­ści” Miło­będz­ka nie kry­je fascy­na­cji świa­tem dzie­ci, ich wol­no­ścią, gło­dem poznaw­czym, ich meta­fo­rycz­ny­mi olśnie­nia­mi. Upo­mi­na się też – cytu­jąc zna­ny frag­ment Ali­cji w kra­inie cza­rów – o pra­wo do dże­mu dziś (a nie co dru­gi dzień). Świat małe­go dziec­ka, jego usy­tu­owa­nie „na począt­ku cza­su, w dosko­na­łym mode­lu cza­su teraź­niej­sze­go”, w peł­nej syn­chro­mii (sły­chać tu zarów­no echa kon­cep­cji Pia­ge­ta, jak i dydak­ty­ki Kor­cza­kow­skiej z jej nie­zby­wal­nym pra­wem dziec­ka do dnia dzi­siej­sze­go) – zachwy­ca Miło­będz­ką. Zdu­mie­wa ją też i olśnie­wa dzie­cię­ca umie­jęt­ność wyprze­dza­nia same­go sie­bie („pozna­je, zanim wie, że pozna­je, myśli ana­lo­gia­mi, zanim wie, że w ogó­le myśli„3), prze­no­si do swych wier­szy „ten nie­zro­zu­mia­ły moment utoż­sa­mia­nia dwu rze­czy­wi­sto­ści„4, będą­cy aktem pozna­nia i dzie­cię­ce­go, i poetyc­kie­go. Moment, gdy epi­fa­nia sta­je się meta­fo­rą.

Wej­ście w świat dziec­ka nie mogło nie pozo­sta­wić śla­dów w zapi­sach poetyc­kich – to obser­wa­cje rosną­ce­go syn­ka, rośnię­cie z nim, ale tak­że fra­zy o więk­szym stop­niu ogól­no­ści, nie­za­po­mnia­ne, odkryw­cze:

Nie zna­la­zła inne­go dalej prócz dziec­ka. Nie zna­la­zła inne­go
bli­żej prócz dziec­ka. Dziec­ko – ta roz­pię­tość ramion. Mój
wiel­ki mały świe­cie, zatrzy­maj mnie.

(Z, 145)

wszyst­ko jest dziec­ko -
mowa co otwie­ra oczy
małe co otwie­ra duże

(Z, 174)

Symp­to­ma­tycz­ny jest tu kró­ciut­ki, wybrzu­sza­ją­cy się „Wiersz z przy­szło­ścią” (Z, 262):

to będzie
to będzie two­je
(w tym wier­szu zawsze będzie dziec­ko)

Poezja Miło­będz­kiej naj­peł­niej odnaj­du­je się jed­nak w zapi­sy­wa­niu rady­kal­ne­go doświad­cze­nia macie­rzyń­stwa. Macie­rzyń­stwo sen­su lar­go jest może naj­istot­niej­szą kate­go­rią opi­su sie­bie i świa­ta w poezji autor­ki Po krzy­ku.

Naj­pierw jest to feno­men macie­rzyń­stwa: poczy­na­nie i prze­ka­zy­wa­nie życia doko­nu­ją­ce się wszę­dzie wokół, feno­men macie­rzyń­stwa roślin­ne­go („Roślin­ne”, Z, 33; „Chlo­ro­fil”, Z, 34) zwie­rzę­ce­go, meta­fo­rycz­ne­go („Naro­dze­nie z oczu”, Z, 40) i meta­mor­ficz­ne­go (doty­czą­ce­go prze­mian sie­bie), feno­men spo­krew­nia­ją­cy cały oży­wio­ny świat.

Macie­rzyń­stwa pta­sie, maco­sze, naru­sza­ją­ce:

Ja jestem ty. Pod­no­szę z zie­mi pta­sie jaj­ko, szu­kam gniaz­da, z któ­re­go wypa­dło. Szu­ka­nie i myśle­nie pta­sią mat­ką. Zna­le­zio­ne, odda­ne. Ład­nie się sły­szy. Tyl­ko że to mój tekst, nie tej sro­ki. Już moje, nie jej dziec­ko (Z, 237).

Ta opo­wieść sta­je się cre­do poetyc­kiej wraż­li­wo­ści:

codzien­nie pod­no­sić z zie­mi to cho­ler­ne pta­sie jajecz­ko. Nie­bie­skie, sza­re, nakra­pia­ne, sele­dy­no­we. Kolor nie­waż­ny. Żeby tyl­ko nie ura­zić pal­ca­mi cien­kiej sko­rup­ki. Pisać tak, żeby cię nie ura­zić. Nie pora­zić. (Z, 238).

Mat­ko­wa­nie wszyst­kie­mu, cze­mu przy­da­rzy się ist­nieć.

Obok feno­me­nu macie­rzyń­stwa waż­ny jest tak­że akt rodze­nia – wier­sza, dziec­ka, sie­bie, sie­bie w inną sie­bie (sie­bie-mat­kę, sie­bie-sta­rą, sie­bie-w-śmier­ci). Miło­będz­ka zrzu­ca z sie­bie skó­rę, woli nie pisać wca­le niż powta­rzać, a zwłasz­cza niż się powta­rzać, boi się języ­ka goto­we­go, dane­go, wybie­ra jakość rodze­nia prze­ciw nad­mia­ro­wi. Jest poet­ką nie­ustan­ne­go roz­po­czy­na­nia, poet­ką rodzą­cą wciąż na nowo zapi­sy poetyc­kie, teatral­ne, kogoś inne­go, sie­bie wobec inne­go, sie­bie samą. Czy­ni to w spo­sób szcze­gól­ny, na przy­kład w przej­mu­ją­cym, nagim jak dziec­ko, wier­szu z tomu Po krzy­ku:

zapi­sa­na w świa­dec­twie chrztu, wpi­sa­na na listę uczniów,
przy­pi­sa­na do szczo­tek i pral­ki, skre­ślo­na wypi­sa­na (skąd?)

cór­ko mat­ko żono, nie­dziel­na pisar­ko, łyżecz­ko po lite­rze,
liter­ko po łyżecz­ce

(notu­je to na nie­po­trzeb­nych kopiach maszy­no­pi­sów i po
dru­giej stro­nie kwi­tów na gaz, nie wie­rzy żeby prze­trwa­ło dłu­żej
od tam­te­go po tam­tej stro­nie, ale chcia­ła­by wresz­cie
prze­czy­tać coś praw­dzi­we­go o sobie)

(Z, 306)

To zresz­tą wiersz ide­al­ny, by na nim – na przy­kład w liceum – poka­zać seman­ty­kę rela­cji oso­bo­wych w poezji5: w pierw­szym dys­ty­chu ist­nie­je domyśl­ne „ja” (to począ­tek ludz­kiej, zwłasz­cza kobie­cej, pol­skiej bio­gra­fii); w dru­gim – poja­wia się „ty” apo­stro­ficz­ne w zwro­cie do samej sie­bie, a zawo­ła­nia są tyleż oczy­wi­ste („cór­ko żono mat­ko”), co inwek­tyw­ne („nie­dziel­na pisar­ko”); wresz­cie w trze­ciej czą­st­ce tek­stu dystans zwięk­sza się do trze­cio­oso­bo­we­go, a „nie­istot­ność” aktu two­rze­nia pogłę­bia nawias i miej­sce, gdzie się ów akt doko­nu­je („po dru­giej stro­nie kwi­tów na gaz”). I dopie­ro ostat­nie „zda­nie chcia­ła­by wresz­cie prze­czy­tać coś praw­dzi­we­go o sobie” – przy­wra­ca sens opi­sa­nym bez­rad­no­ścią i pozwa­la z nadzie­ją powró­cić od „ona” do „ja”.

Po krzy­ku

Taki wła­śnie tytuł, zgod­nie z (kobie­cą) logi­ką żywej pol­sz­czy­zny powi­nien mieć ostat­ni tom. Tak się mówi, kie­dy dziec­ku, czło­wie­ko­wi rosną­ce­mu, doj­rze­wa­ją­ce­mu coś się uda, powie­dzie, ale tak mówi się też wte­dy, kie­dy coś się skoń­czy, zamknie6. Po krzy­ku to po wszyst­kim, po życiu, po wier­szu.

W poezję Kry­sty­ny Miło­będz­kiej wpi­sa­ny jest bar­dzo wyraź­ny pro­jekt toż­sa­mo­ścio­wy. „Ja” Miło­będz­kiej innie­je w każ­dym kolej­nym tomie, lecz zda­je się, że w tym naj­now­szym jest to ostat­nie żywe innie­nie. Domknię­cie albo – żeby pozo­stać przy lubia­nym przez poet­kę aspek­cie nie­do­ko­na­no­ści: domy­ka­nie. Na okład­ce powięk­sze­nie liścia, poka­zu­ją­ce każ­dą żył­kę, i kil­ka roz­ma­zu­ją­cych te linie kro­pel, powięk­sze­nie skó­ry z siat­ką zmarsz­czek uwy­raź­nia­ją­cych twarz, wte­dy kro­ple czy­ta­my ina­czej.

To bar­dzo krót­kie wier­sze, zresz­tą od dłuż­sze­go cza­su pisa­nie Miło­będz­kiej cią­ży ku epi­gra­ma­to­wi. Zmie­ści­ły­by się nawet w kie­szon­ce sukien­ki małej dziew­czyn­ki albo mogły­by być obo­lem:

„zasłu­ży­łaś na lep­sze”
jak wszy­scy

(Z, 307)

Zaczy­na się od naka­zu pośpie­chu, w tej poezji jest już póź­no, po krzy­ku, (Z, 269):

śpiesz się!
mów się!
zosta­je ci ta chwi­la

Koń­czy się nagrob­ną koły­san­ką (Z, 328):

zaśpie­wam ci prze­bu­dzan­kę:
pod cięż­kim śnie­giem, na zie­lo­nej tra­wie…

Lek­tu­ra ramy kom­po­zy­cyj­nej, podob­nie jak okład­ki, nie pozo­sta­wia wąt­pli­wo­ści. Nie ma cza­su (bo już po wszyst­kim, po krzy­ku) i nie ma miej­sca (stąd wier­sze skom­pry­mo­wa­ne nawet do jed­ne­go wer­su!) na rze­czy nie­waż­ne. Dla­te­go w tym tomie, jesz­cze bar­dziej niż zawsze – samo naj­waż­niej­sze.

Naj­waż­niej­sze: afir­ma­cja – tyle wykrzyk­nień (ostat­nich, przed­ostat­nich), zadzi­wień (tyle pytaj­ni­ków), apo­strof („mat­ko dzie­ci­no sio­stro tra­wo” Z, 278; „gołąb­ku baran­ku syn­ku przy­ja­cie­lu!” Z, 279); zatrzy­my­wa­nie chwi­li (od impe­ra­ty­wu ini­cjal­ne­go wier­sza tomu począw­szy – przez inne: „nale­żę do dziś, do tego krót­kie­go dnia / do teraz bez jutra i wczo­raj // udźwi­gnąć tę lek­ką!” Z, 274), radość bole­sna, sma­ko­wa­nie świa­ta jesz­cze (ostat­ni?) raz:

a ja w tym cho­dzę, cho­dzę i pod­le­wam kwia­ty
oddy­cham, gdy świat wstrzy­mał oddech

o tyle śmier­ci żyw­sza

(Z, 280)

albo

bie­gnij, bie­gnij, tyle two­je­go co zakłu­je w pier­siach

(Z, 282)

Może to gesty poże­gna­nia, ale bar­dzo nie­kon­wen­cjo­nal­ne. „Ja” tego tomu uważ­nie zapi­su­je swo­je odcho­dze­nie:

ja w pierw­szej i ostat­niej oso­bie
[w pierw­szym i ostat­nim zaczerp­nię­tym powie­trzu
spo­tka­nie do utra­ty tchu]7

(Z, 284)

uby­wa mi lęku
przy­da­rza­ją się cząst­ki świa­tła

jesz­cze obiad jesz­cze krzyk­niesz jesz­cze cię
jesz­cze obej­rzy­my do koń­ca ten film

(Z, 293)

Kon­wen­cjo­nal­ne figu­ry koń­ca poja­wia­ją się tak­że, w wyda­niu miło­będz­kim, więc cie­ka­we. Jest to, na przy­kład, przy­po­mi­na­nie umar­łych i oswa­ja­nie wła­sne­go odcho­dze­nia z foto­gra­fią w ręku – a może z foto­gra­fią tyl­ko-aż ima­gi­na­cyj­ną, tą, któ­ra pozo­sta­je po odej­ściu naj­bliż­szych na dnie pamię­ci, dla­te­go obra­zy nakła­da­ją się na sie­bie szyb­ko, fil­mo­wo, a sło­wa to opi­su­ją­ce – zra­sta­ją:

są na foto­gra­fii!
mat­ka­oj­ciec klomb­koń­je­sion piwo­nie

wemniew­zię­ci, naresz­cie bez­piecz­ni

(Z, 296)

Jest to tak­że miło­sne wyzna­nie wobec tego, kto naj­bliż­szy, a umie­ra (umarł?), nowa inkar­na­cja tema­tu miło­ści i śmier­ci, ich nie­ro­ze­rwal­ne­go splo­tu (może to być nawet roz­mo­wa z samą sobą?):

kocham cię razem z two­ją śmier­cią

(Z, 298)

Naj­cie­kaw­sze wyda­je się napię­cie budo­wa­ne mię­dzy afir­ma­cją życia w jego kolej­nych rodzin­nych naro­dzi­nach (może wnu­ka?) („tyle waży tyle mie­rzy tyle podob­ny tyle cudow­ny tyle ja / tyle tych ciem­nych wło­sków // ‘jesteś moim będzie’ ”, Z, 300), odnaj­dy­wa­niem czą­stek wła­sne­go „ja” w następ­nych, pokrew­nych „ja”, a doj­mu­ją­cą potrze­bą osob­no­ści („wspól­na, wkrzyk­nię­ta w ludzi” Z, 304) i wie­dzą o roz­cho­dze­niu się świa­tów star­szych i młod­szych („wypadł ci pierw­szy mlecz­ny ząb/ i już tym pierw­szym odgry­zasz się ode mnie // już się nie spo­tka­my / ja mówię mle­ko, ty mówisz biel” Z, 301).

W poprzed­niej czą­st­ce pisa­łam o rela­cjach oso­bo­wych u Miło­będz­kiej i ich seman­ty­ce. Na zakoń­cze­nie chcia­ła­bym powró­cić do tego wąt­ku w zesta­wie­niu trzech wier­szy z naj­now­sze­go tomu. Pierw­szy z nich pró­bu­je w para­dok­sach pochwy­cić isto­tę sta­ro­ści, łączy odda­le­nie od daw­nej sie­bie (trze­cia oso­ba, czas prze­szły) ze zdzi­wie­niem spo­wo­do­wa­nym rozej­ściem się dróg myśle­nia i cia­ła:

była zdro­wa na cho­ro­bę łącze­nia wszyst­kie­go ze wszyst­kim

przy­bli­ża­ła śmier­tel­nie, kocha­ła ze śmier­tel­nie bli­skiej odle­gło­ści

wciąż bli­żej było z nią; i dla­te­go wciąż dalej

dziś dzi­wi się sobie całym sta­rym cia­łem

(Z, 309)

Dru­gi – łączy rodze­nie (temat kró­lew­ski Miło­będz­kiej), tutaj rodze­nie śmier­ci – z tema­tem ‑obse­sją tomu Po krzy­ku, zasła­nia­niem śmier­ci gwał­tow­no­ścią życia (natręt­ne „my”):

prze­bu­dze­nie, jed­no od paru mie­się­cy żywe

zno­wu daje­my sobie krzy­ki życia strą­ca­my tale­rze, już led­wo
star­czą mi cia­ła na te rany

kolej­na wio­sna pod noga­mi budzi fioł­ki, tyle uro­dzin tyle
począt­ków, szep­cze­my fioł­ki

i jesz­cze jed­no prze­bu­dze­nie, jesz­cze to ostat­nie uro­dze­nie

wypluć wszyst­ko

(Z, 314)

Trze­ci wiersz, nastę­pu­ją­cy po zna­ko­mi­tym, osta­tecz­nym „roz­bierz się z Kry­sty­ny / z dziec­ka mat­ki kobie­ty / loka­tor­ki kochan­ki turyst­ki żony” godzi się na wszel­kie (wiel­kie) nic, odsła­nia rze­czy­wi­ste z(a)nikanie:

jestem do zni­ka­nia

chcę niczym świad­czyć
nicze­go wziąć nicze­go mieć
niko­go zatrzy­mać

i te pożal się Boże podró­że
żeby mnie było wię­cej
żeby mi się dużo widzia­ło

jestem wszyst­kim cze­go nie mam
furt­ką bez ogro­du

(Z, 318)


[1] Wszyst­kie cyta­ty w tek­ście, jeśli nie zazna­czo­no ina­czej, według tego wyda­nia. Ozna­czam skró­tem Z wraz z nume­rem stro­ny. War­to zauwa­żyć, że tytuł książ­ki gro­ma­dzą­cej zapi­sy z czter­dzie­stu pię­ciu lat brzmi Zbie­ra­ne, a nie, jak kto jest w zwy­cza­ju, Zebra­ne. Wspo­ma­ga tę lin­gwi­stycz­ną grę ze sło­wem okład­ka Zbie­ra­nych zapro­jek­to­wa­na przez Andri­ja Maru­szecz­kę, na któ­rej ostat­nie „e” w sło­wie „zbie­ra­ne” zda­je się ucie­kać z wyrwa­nej kart­ki; jest ono w tym samym kolo­rze co nazwi­sko autor­ki, a innej bar­wy niż sło­wo, któ­re­mu umknę­ło. Poza tym bar­dzo wyraź­nie zasy­gna­li­zo­wa­no tu nie­do­ko­na­ność, nie­osta­tecz­ność zbio­ru.
[2] Myślę tu o wier­szu (Z, 203):
dopó­ki się nie przy­znam
dopó­ki się cała nie przy­znam
dopó­ki się cała nie przy­znam do sie­bie
dopó­ki się cała nie przy­znam do sie­bie całej
[3] K Miło­będz­ka, „Ali­cja w kra­inie rze­czy­wi­sto­ści”, w: Obsza­ry spo­tkań dziec­ka i doro­słe­go w sztu­ce, pod red. M. Tysz­kow­skiej i B. Żura­kow­skie­go, War­sza­wa- Poznań 1989, s. 259.
[4] Tam­że, s. 263.
[5] Moż­na sobie ten wiersz wyobra­zić jako egzem­pli­fi­ka­cję w ese­istycz­nych roz­wa­ża­niach Jolan­ty Brach-Cza­iny (pisał o tym Rafał Koscha­ny w „Polo­ni­sty­ce” 3/2008).
[6] S. Sko­rup­ka, Słow­nik fra­ze­olo­gicz­ny języ­ka pol­skie­go, T. 1. War­sza­wa 1967, s. 362 s. v. krzyk. Jako pią­te zna­cze­nie, opa­trzo­ne kwa­li­fi­ka­to­rem potocz­ne, poja­wia się „(już) po krzy­ku = już po wszyst­kim, spra­wa zakoń­czo­na”.
[7] Tekst w nawia­sie kwa­dra­to­wym doda­ny przez autor­kę szki­cu (przyp. red.).


Karol Maliszewski

„Konieczność mówienia nowych”

Kry­sty­na Miło­będz­ka nie pisze wier­szy. Two­rzy zapi­sy, swo­iste fak­ty lin­gwi­stycz­no-lirycz­ne. Trak­tu­je „wiersz” jako ana­chro­nizm. Już lepiej być przed wier­szem… I ustal­my od razu: to się da czy­tać. To się czy­ta z trud­ną, doj­rza­łą przy­jem­no­ścią, otwie­ra­jąc się nagle w sobie na odkry­cia, olśnie­nia doty­czą­ce natu­ry języ­ka, natu­ry bycia w języ­ku. Nie mamy w tym przy­pad­ku do czy­nie­nia z ana­li­tycz­ny­mi wybry­ka­mi wiecz­ne­go eks­pe­ry­men­ta­to­ra, skost­nia­łe­go dogma­ty­ka lin­gwi­zmu (na przy­kład w sty­lu Hen­ry­ka Wol­nia­ka). To raczej auten­tycz­ne, esen­cjal­ne notat­ki kogoś zanu­rzo­ne­go w ukry­tej natu­rze pol­sz­czy­zny, w jej wie­lo­znacz­nych skłon­no­ściach do gry samej ze sobą. Wydo­by­wa­nie tych ukry­tych moż­li­wo­ści języ­ka sta­je się tutaj poważ­nym pro­jek­tem antro­po­lo­gicz­nym, gestem pra­wie egzy­sten­cjal­nym. „Mówić ina­czej tą samą mową” – to uta­jo­ne hasło gry, któ­ra wca­le nie jest zabaw­na. W tej grze jest coś tra­gicz­ne­go. Przede wszyst­kim: tra­ge­dia języ­ków. Tego, z któ­re­go zre­zy­gno­wa­no, bo nie mógł w dotych­cza­so­wym wymia­rze odda­wać praw­dy. I tego, któ­rym usi­łu­je się zapeł­nić pust­kę po poprzed­nim, grzę­znąc jed­nak w nie­skoń­czo­nej wie­lo­znacz­no­ści i nie­przej­rzy­sto­ści.

Zbiór Przed wier­szem. Zapi­sy daw­ne i nowe wyda­ła Fun­da­cja „bru­Lio­nu”. Zwróć­my uwa­gę, że eks­pe­ry­men­tal­na, poszu­ku­ją­ca posta­wa Miło­będz­kiej, bez­ce­re­mo­nial­ne trak­to­wa­nie języ­ka jako par­ty­tu­ry moż­li­wych waria­cji dosko­na­le zmie­ści­ło się w para­dyg­ma­cie koja­rzo­nym jako „bru­Lio­no­wy”. Anty­kon­wen­cjo­nal­ność, swo­iste roz­cheł­sta­ne gry języ­ko­we z jed­nej stro­ny i praw­da tra­gicz­nie odczu­wa­nej egzy­sten­cji pozba­wio­nej trwa­łych per­spek­tyw meta­fi­zycz­nych z dru­giej – to chy­ba zbli­ży­ło „mło­dych” do pro­po­zy­cji Kry­sty­ny Miło­będz­kiej. Za tom Przed wier­szem autor­ka otrzy­ma­ła w l993 roku nagro­dę Fun­da­cji Kul­tu­ry. Książ­ka ta skła­da się roz­pro­szo­ne­go dotąd po cza­so­pi­smach cyklu Ana­gli­fy, tek­stów wybra­nych z tomi­ków wcze­śniej opu­bli­ko­wa­nych i zapi­sów z nowe­go cyklu Imie­sło­wy. Ma więc cha­rak­ter repre­zen­ta­tyw­ne­go wybo­ru.

Praw­da jest albo trud­na, albo jej wca­le nie ma. Tak – być może – pomy­śla­ła kie­dyś Kry­sty­na Miło­będz­ka, tru­dząc się nad nowym. Nowym wymia­rem praw­dy. Zaczę­ła od wni­kli­wo­ści, a doszła do prze­ni­kli­wo­ści. Wnik­nąć w język; prze­nik­nąć język. Pierw­sze zapi­sy są jak repor­ta­żo­we bły­ski nawie­dzo­ne­go, nad­czu­łe­go oka. To wła­śnie wni­ka­nie. Wkrót­ce oko nie wystar­cza. (Ja tak czy­tam histo­rię Jej wier­szy.) Poja­wia się seman­tycz­ny roz­pad; to nie zna­czy nie­ład. Inny ład. Mag­ma brzmień. Ukry­ta muzy­ka owej „mag­my”. To wła­śnie prze­ni­ka­nie. Powtórz­my: oko, ucho, dotyk – rze­czy pierw­sze… aż do bólu. Pew­ne. I nagle język. Jego pars pro toto. Gubią­cy się w „tym wszyst­kim” głos. A więc to „wszyst­ko” zaczy­na szu­kać inne­go języ­ka. Szu­kać na naszych oczach. Pytać, czy moż­li­wy jest inny wymiar. Poezja Miło­będz­kiej jest jed­ną z waż­niej­szych wer­sji odpo­wie­dzi twier­dzą­cych udzie­lo­nych współ­cze­snej pol­sz­czyź­nie.

Ude­rza­ją­ca jest w jej wier­szach koniecz­ność inne­go wymia­ru, koniecz­ność oswa­ja­nia rze­czy­wi­sto­ści ćwierć­sło­wem, pół­słów­kiem, „swo­imi” (nowy­mi) szcząt­ka­mi zbyt gład­kiej, zbyt pew­nej sie­bie (pospól­nej, pospo­li­tej) mowy. Tyl­ko taki wysi­łek – zda­je się zakła­dać pod­miot Miło­będz­kiej – pozwa­la żyć i być sobą (moje w głę­bi) w zho­mo­ge­ni­zo­wa­nym byciu ogól­nym, pozwa­la jakoś „zamiesz­kać do wytrzy­ma­nia”.

Powta­rzam: wie­lo­wy­mia­ro­we zapi­sy Miło­będz­kiej spo­ty­ka­ją się i „zabliź­nia­ją” w dwóch naj­waż­niej­szych wymia­rach: życia i pisa­nia. Kon­stru­owa­nia bytu, kon­stru­owa­nia tek­stu. To, co doty­czy życia, syno­ni­micz­nie i lustrza­nie doty­czy two­rze­nia. I na odwrót. Wysi­łek, bory­ka­nie się, koniecz­ność prze­ła­my­wa­nia, szu­ka­nia, odkry­wa­nia i usta­na­wia­nia. To „figu­ry” dzia­ła­nia total­ne­go, zna­ki wspól­ne dla obu sfer. W tej twór­czo­ści – wyjąt­ko­wo wspól­ne. Głę­bo­ko uwa­run­ko­wa­ne. Sym­bo­licz­nie powią­za­ne.

To dziś? o któ­rej nad ranem? czter­dzie­ści dwa lata temu. Jak to się zapo­mi­na wszyst­ko

Cokol­wiek o swo­im teraz myślę, dla tej godzi­ny two­jej war­to było przyjść na świat w gorącz­ce

Tak, jestem zdro­wa, krzy­czę

Moje uro­dzi­ny są coraz mniej­sze, za rok za dwa już i ta ostat­nia kro­pla krwi mię­dzy nami znik­nie

Ale powiem ci – musi­my marzyć, bo 1) zmu­sza­ją nas do tego bli­scy, 2) zmu­sza nas do tego tele­wi­zja książ­ka film, 3) zmu­sza nas do tego nasza kon­struk­cja psy­chicz­na, 4) wresz­cie zmu­sza mnie wewnętrz­ny roz­wój mojej sztu­ki, koniecz­ność mówie­nia nowych

Onto­lo­gicz­ną gęstość takich tek­stów jak ten osią­ga Miło­będz­ka, utoż­sa­mia­jąc dwa Porząd­ki: pisa­nia (w cza­sie) i prze­ży­wa­nia (cza­su). Upływ cza­su, wiecz­na dzie­cię­cość tek­stu wobec wyka­zy­wa­nych oznak sta­rze­nia i znu­że­nia medium, pyta­nia o siłę marzeń na prze­kór śmier­ci wyty­cza­ją pod­skór­ne nur­ty języ­ko­wych gier w tym wyda­niu. Pomy­sło­wość w ewo­ko­wa­niu bólu prze­mi­ja­nia, czy­nie­nie go zno­śnym, uczło­wie­cza­nie go i oswa­ja­nie oraz wyna­laz­czość escha­to­lo­gicz­na („moje uro­dzi­ny są coraz mniej­sze”) sta­wia­ją tek­sty Kry­sty­ny Miło­będz­kiej na jakiejś osob­nej pół­ce doko­nań szcze­gól­nych. Podzi­wiam jej suro­wość, arty­stycz­ną nie­złom­ność, męski i opa­no­wa­ny ton. „Dziel­ność escha­to­lo­gicz­na” – oto kate­go­ria, jaka nasu­nę­ła mi się przy lek­tu­rze szcze­gól­nie ostat­nich wier­szy z cyklu Imie­sło­wy. Już tyl­ko meta­fi­zycz­ny osad na zbior­ni­kach spie­nio­nej mowy – w porów­na­niu z kaska­da­mi, roz­sza­la­łą karu­ze­lą seko­wa­nej, iro­nicz­nie kon­tro­wa­nej fra­ze­olo­gicz­no­ści wcze­śniej­szych, typo­wych dla Miło­będz­kiej, wier­szy. Patrzę w jest. I nie widzę tam słów. Sło­wa nie są nie­odzow­ne, żeby być. Być ina­czej. Bez słów albo obok słów. Na prze­cię­ciu róż­no­rod­nych inten­cji powszech­ne­go języ­ka. Sku­lo­na we wła­snym języ­ku jak w orze­chu, owo­cu, w cie­płej sko­rup­ce, w cien­kiej skór­ce roz­ry­wa­nej wybu­cha­mi, kale­ki­mi zapi­sa­mi kale­kie­go bytu. W sło­wie, obok słów… „urwa­na w ćwierć słowa/ za krót­ko zro­bio­na na to wszystko/ co tu do powtó­rze­nia wła­sny­mi siła­mi”.

Wyda­je mi się, że recen­zja nie może wię­cej. Prze­bły­ski. Tyl­ko tyle. INNY SPOSÓB? PRZEJŚĆ OD NIECHCENIA DO WIELKIEGO DZWONU.

O autorze

Jarosław Borowiec

Urodzony 25 kwietnia 1979 roku w Gryfinie. Doktor w Zakładzie Semiotyki Literatury UAM w Poznaniu. Rozmowy i teksty o literaturze publikował głównie na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Redaktor w krakowskim wydawnictwie Austeria. Mieszka w Poznaniu.

Powiązania

Nie wiemy siebie jutro

wywiady / o pisaniu Jarosław Borowiec Krystyna Miłobędzka

Roz­mo­wa Jaro­sła­wa Borow­ca z Kry­sty­ną Miło­będz­ką, opu­bli­ko­wa­na w cyklu pre­zen­ta­cji naj­cie­kaw­szych archi­wal­nych tek­stów z dwu­dzie­sto­pię­cio­le­cia festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra.

Więcej

Żywioły języka

recenzje / ESEJE Jarosław Borowiec

Recen­zja Jaro­sła­wa Borow­ca z książ­ki Stra­ty­gra­fie Joan­ny Muel­ler, któ­ra uka­za­ła się w mar­cu 2011 roku na łamach „Nowych Ksią­żek”.

Więcej

Barbarzyńca w parku

wywiady / o książce Bohdan Zadura Jarosław Borowiec

Z Boh­da­nem Zadu­rą o książ­ce Noc­ne życie roz­ma­wia Jaro­sław Boro­wiec.

Więcej

O Innym tempie

recenzje / NOTKI I OPINIE Jarosław Borowiec Konrad Wojtyła

Komen­ta­rze Sła­wo­mi­ra Kuź­nic­kie­go, Kon­ra­da Woj­ty­ły i Jaro­sła­wa Borow­ca.

Więcej

O Pełnym morzu

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rza Jac­ka Guto­ro­wa, Jaro­sła­wa Borow­ca, Dariu­sza Sośnic­kie­go, Maria­na Sta­li, Pio­tra Kępiń­skie­go i Kuby Mikur­dy.

Więcej

Nadszedł jej czas

recenzje / ESEJE Paulina Małochleb

Recen­zja Pau­li­ny Mało­chleb z książ­ki Wie­lo­głos Kry­sty­ny Miło­będz­kiej.

Więcej