Dialog ze wszystkimi
recenzje / ESEJE Alicja PiechuckaRecenzja Alicji Piechuckiej z książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejFragmenty książki Jorie Graham Prześwity. Wiersze wybrane: 1980-2012 w przekładzie Ewy Chruściel i Miłosza Biedrzyckiego, wydanej w Biurze Literackim 10 stycznia 2013 roku.
Popatrz jak się spieszą,
żeby wejść
w swoje ciała,
te duchy.
Czy ciało jest lepsze,
że aż tak
im spieszno?
Z góry
rozlewa się
światło i trąby
zielonoskrzydłych aniołów. Lecz
oni nie dbają o to,
spieszą na zgromadzenie
spieszą się
do mowy, aż pojawi się
rynek, aż
pojawi się człowieczeństwo. A jednak
zastanawiamy się
w prezbiterium
ciemnej katedry,
czy po powrocie jest lepiej?
Artysta chciał
tak to przedstawić: każde ścięgno,
które prężą,
powracając,
jest doskonałe. Ale
czy zależy im na
doskonałości?
kiedy wydobywają się
z ziemi
w ciężkość, w kolor
w oko malarza?
Na zewnątrz
jest rok 1500,
wszędzie wokół katedry
ulice pospiesznie otwierają się
wśród dzikich
srebrnych traw…
Na ścianie katedry
kobiety i mężczyźni
po dojściu do tego miejsca
nie wiedzą jak
przestać się spieszyć.
Odchodzą powoli
grupami,
parami. Wkrótce
niektórzy są już ubrani, istnieje
odległość, istnieje
perspektywa. Stojąc pod nimi,
w kościele
w Orvietto, jak możemy im
powiedzieć, żeby byli
poważni, nieustraszeni
i wolni,
i że nie ma wejścia,
jest tylko wchodzenie.
Bez przerwy
przybywają,
pragnąc imion,
chcąc
szczęścia. W swojej pracowni
Luca Signorelli
w imię Boga
i Nauki
i wiarygodności
włamał się do ciała,
studiując przybywanie.
Lecz mur ciała
otwiera się
bez końca;
znikający punkt tak głęboki
i ulotny,
że jeszcze go nie odkryliśmy,
jeszcze nas
nie powstrzymał. Więc wcinał się
głębiej,
przechodząc powoli
od symbolu
do piękna. Jak głęboko
leży prawda?
Kiedy jego jedyny syn
zginął nagłą śmiercią
kazał przynieść ciało
i położyć
na stole w pracowni;
stanął w pewnej odległości
i czekał
na najlepsze
światło, najlepszą
głębię dnia,
a potem z rozeznaniem, kunsztem
gracją i uwagą, przebił się
do cienia, przebił się
do kości i ścięgien, do wszystkich
zagłębień
zebranego zimnego światła.
Całymi dniami trwała
ta głęboka pieszczota,
przecinanie, rozpinanie,
aż jego umysł
wspiął się
w otwarte ciało
i zagoił.
Przysięgam ci, że chciała wrócić do tego, co zamknięte, niespieszne,
do ziemi, na którą można powiedzieć To jest moje prawdziwe życie, Dzień dobry,
na którą można powiedzieć Dziewczyna na klęczkach, która jest mną,
wciąż przekopuje metr kwadratowy gleby,
żeby opisać i rozpłaszczyć na kartce wszystko, co tam się uda znaleźć,
i nazwać, gdzieś pod koniec kwietnia, gdzie wierzą w idee,
w czwartek, tę odrobinę, która przetrwa, i całą resztę.
Wcześniej, sny. Sen o tym, że jest ciepło
i będzie ciepło. Sen o górowaniu
jak o piosence miłosnej,
sen o właściwej broni, a potem idealnej ucieczce.
Potem sen o piosence o tym, że ma się tu coś do zrobienia.
Potem sen o was dwojgu, siedzących na kanapie, o nastrojach
wojsk (ręce Boga), o mieście płonącym w oddali.
Sen o przedtem i potem (czy zbliżamy się do siebie?) sen
o w końcu, po wielu dniach…
(Panna ___________wydaje z siebie przeszywający krzyk).
Przysięgam ci, że to się zaczyna od dziewczyny, w dzień, kiedy po ulewie
znienacka wychodzi słońce (jakby dla ukazania czego na wzgórzach -
białego blasku x, palącej wspaniałości y,
zawodzącego niekończącego się ___________?) ta dziewczyna po zbiegnięciu
z domu w dół, a potem ponad siatką, nie jak zwierzę,
lecz jak coś rozumnego, oczko po oczku, i dalej
na przydzieloną ziemię – na konkurs naukowy – na wszystko w obrębie
metra kwadratowego gleby. W tym miejscu to zaczyna się
wymykać. Wzięła szpadel i zarysowała granice. Przez środek
chwastów, porostów, mchów, zatrzymując połówki tego, co znalazło się w środku
przypadkiem, świeże liście, śmiecie nawiane przez wiatr -
Oto zapach rozciętej ziemi, zapach czterech boków.
Oto brązowa słodycz abstrakcji, w której jej cztery płytkie bruzdki
powtarzają jedno słowo.
Weźmie linijkę i wepchnie ją na całą długość.
Wsunie jej ostrą krawędź przez kolonie, tunele,
przez sproszkowane skały i sproszkowane liście,
i wszystko na drodze do jedynego właściwego celu,
jak opadający płaszcz, uniesienie ramion,
(po tym, jak odrzuciło się ideę x,
po tym, jak czytelnikowi przydzieliło się y) -
jej dziura w iłach jak przysłowie w środku pola cierpliwości,
karmiące szczegółami powietrze nad sobą,
ozdoba kwietniowego powietrza,
rendez-vous ziemi i rąk -
Powiedzmy, że ją tam zostawimy, w kucki, wypiętą,
wyciągającą chwasty pęsetą,
rozrywającą rozkwit na prawdę,
każde nasiono każda dżdżownica po drodze w dół zapakowane do
plastikowej torebki (czy mam cię porównać do), Powiedzmy, że ją
tam zostawimy, dokąd jeszcze moglibyśmy pójść? Słowo,
usta ponad wodą? Czy jest gdzieś miejsce
ani tam, ani tu?
Gdzie teraz będziemy żyć, w jakim terenie?
Błoto, popiół, __________, _________ . Chcemy, żeby się do nas lepiło,
ręce nie pełne, ale i nie czyste. Co jest utkane wystarczająco luźno,
ale nie przepuszcza niczego, kłębek wstążki,
jej włosy upięte tak, żeby było widać wiatr?
Gdyby, na przykład, to było to miejsce,
gdzie bogowie walczą z olbrzymami i potworami
(a my – idealny krajobraz, ciało, interpretacja),
gdyby, na przykład, to nie było miejsce wybrane, lecz takie,
do którego można zabłądzić, łąka z dziurą w środku,
i niektórzy przez taką dziurę przepełzają do innego miejsca,
a niektórzy przy jej pomocy liczą i kupują,
a niektórzy chowają się w niej i widzą Go, jak przechodzi,
a dla niektórych to jest dziura w plecach biegnącego człowieka,
przez którą to, co się do niego zbliża, dostaje się do środka, i rośnie,
dziura w jego piersi, przez którą widać drzewa w oddali,
i rośnie, wypycha niebo, wypycha opowieść,
aż jest blisko, jest wszystkim, co widać, ta chwila, dziura w jego plecach,
w której teraz pojawia się dziewczyna z chwastem i zeszytem.
Ponieważ nasza skóra jest kompletnym krajobrazem, oceanem,
musimy być niezapomniani albo nie być wcale.
Kałamarnice, nieznane ludzkim oczom, wypływają
zwabione światłem księżyca na wodzie – coś,
co umyka tak wytrwale, warte jest pożądania.
Wtedy osiadają na mieliznach albo dopada ich
wróg, wieloryb. Czasem rybacy
wieszają papierowe latarnie na dziobach łódek
i tyłem wiosłują do brzegu. Tak dużo czasu
potrzeba, żeby uwierzyć
w dowody.
Weźmy połamany księżyc nad falami,
brak zapachu księżycowego światła
w słonej wodzie – w końcu
wzór staje się jasny. Kałamarnica olbrzymia, którą
rzadko widuje się za życia, lecz wielorybnicy
często znajdują jej zwłoki w wielorybach.
Tam wydziela swoje mocne wonie,
swojego ducha – Joy, Fly By Night, Green
Paradise, zawsze dążąc do tego,
czym musi się stać. Jakże się nazywała, ambra?
porusza się przede mną, prawie na dotknięcie -
jaśmin, lawenda, bergamotka, róża…
Ptak to alfabet, przelatuje
nad nami, zapasy
w stylu wolnym,
stado,
plan podróży.
Niektóre nigdy nie dotykają ziemi.
I każdy lot to łuk podpierający niebo,
pożyczka dla nieba.
A słówka, które z nich tworzymy, pojedyncze pióra, zrzucane
dla nas na uzdrowienie,
spadają i spadają;
pomysłowa zbroja…
Piórko, piórko, wczesnym rankiem, gdzie rośnie twój ogród
fruniesz pod wiatr, mówisz, spójrz,
to bezpieczne:
nie wylądować,
tak jest lepiej.
Człowiek pełen słów
jest ogrodem chwastów,
a kiedy chwasty urosną
ogrodem śniegu,
naszyjnikiem śladów: tu gdzieś była, być może moja śnieżna sowa.
Kto ją wystraszył?
Ja, mówi wróbel,
swoją potrzebą; jej strzałą. Tu więc przynależę, bez zezwolenia, samotnie
w tym państwie zakrętów,
zabieram,
co nie miało być zabrane.
Piórko
wyrwane z ciała lub znalezione na śniegu
można zanurzyć w atramencie,
i utworzyć słowo bądź kilka: zaborczy, słońce. Pióro
może się upić,
zaszło tak daleko, i tyle ma wciąż do przejścia – łąka,
na próżno, wyobraź sobie
ten ból
a kiedy odszedł, nie było nikogo
i to jest klucz do królestwa.
W tym błękitnym świetle
mogę cię tam zaprowadzić
teraz, gdy śnieg mnie
przeszył na wylot,
do kości. To
jest mój dom,
moja część etruskiego
muru, drzewka cytrynowe
sąsiada i, zaraz poniżej
dolnego kościoła,
fabryka samolotów.
Kogut
przez cały dzień pieje z mgły
na zewnątrz murów.
W powietrzu jest mleko,
lód na oleistych
skórkach cytryny. Jak czysty
jest umysł,
święty grób. To ta dziewczyna
u Piero
della Franceski, rozpinająca
niebieską suknie,
płaszcz pogody,
żeby zaczął się
poród. Chodź, możemy wejść.
Bóg jeszcze się
nie narodził. Nikt jeszcze
nie zmartwychwstał
do muzeów, do pracy
przy taśmie – kadłuby
i skrzydła – do placu
targowego. To właśnie
robią żywi: wchodzą.
To daleka droga.
A suknia wciąż rozchyla się
od wieczności
do osobności, czuć już ruchy.
Wewnątrz, w sercu,
tragedia, teraźniejszość
poroniona na wieki,
a jednak wchodzi, każdy oddech
jest odpinanym
guzikiem, czyjeś przeraźliwie
zwinne palce
sięgają do wszystkich rejestrów.
Zza poręczy na nadbrzeżu przypatruję się tysiącom płotek, jak rozwirowują się
wzajemnie, każda jest maleńkim mięśniem, ale też, nie
mogąc stworzyć nurtu, ze swojego unisono wytwarzają (zakręcając, za-
wracając w środek,
wchodząc i wychodząc ze swojego unisono w unisono) z samych siebie
nurt widzialny, taki, który nie jest w stanie wszcząć ani zaburzyć
w najdrobniejszym stopniu wirów wody, portowego cyklu
kilwaterów, tam, gdzie napotykają głębszy opór, wody, jakby
zderzającej się ze sobą (są w niej takie warstwy), prawdziwego nurtu,
który, niemal niewidzialny, przekazuje widzialnemu (płotkom) strzałkę
ruchu, wymuszającego zmianę -
to jest wolność. To jest siła wiary. Nikt nie otrzymuje
tego, co chce. Nigdy nie stajesz się taki sam. Pragnie
się czystości. Dane ci są przemiany. Coraz bardziej,
z każdą z lśniących minut, przez które przewleczono wieczność,
również zapomnienie, oczywiście, reperkusje tego,
co na morzu. Tu, z pełnymi piasku dłońmi, pozwalając, by przesiewał się
na wietrze, zaglądam do środka i mówię: „weź to, oto,
co ocaliłam, weź to, pospiesz się”. A jeśli teraz
słucham? Słuchaj, nie mówiłam nic. To tylko
coś, co zrobiłam. Nie zdołałam wybrać słów. Mogę teraz odejść.
Oczywiście nie jestem w stanie wrócić. Nie do tego. Nigdy.
To jest duch upozowany na moich wargach. Tutaj: nigdy.
Jesień w pełni i wystąpił błąd, zakwitła śliwa, dwanaście
kwiatów na trzech różnych
gałęziach, co dla nas osobiście oznacza brak kwiatów na wiosnę, a może brak kwiatów na
tych gałęziach, na których
właśnie
przysiada, znienacka, szaro-złoty wędrowny ptak – jest tu jeszcze? – szeleści,
pomnaża niewłaściwe
powietrze, porusza gałęzie drobnymi
skokami, potem nieruchomieje – bardzo nieruchomo – wydycha w ten tlen, który
przywłaszcza sobie też mój
wytężony wzrok, właśnie
tak, wchłania go, także moje
myślenie, które próbuję odciąć,
moje człowieczeństwo, nie jestem błędem, myśli moje człowieczeństwo, nie mogę
udać się gdziekolwiek
indziej niż do tego ciała, po każdej z tych chwil następuje wyłącznie
inna chwila, oddychaj, oddychaj,
moje komórki sięgają na zewnątrz, mnożę się na powierzchni
tej ziemi, na
błocie – widzę swoje ślady w słodkim niebieskawym błocie – gdzie właśnie
stałam i wyciągałam się, żeby zobaczyć, czy
to naprawdę były kwiaty; czy przypadkiem, myślałam, nie papiery
na wietrze, i smutek
jest we mnie jak po przymusowym rozstaniu, jak wtedy, kiedy kochałam osobiste
kochanie, co teraz wydaje się nie do pomyślenia,
i patrzę na
bramę, jaka jest otwarta,
wygląda, jakby sam fakt Boga jako
wynalazku w niej tkwił, pewnie, jak w siodle, wygodnie – i dokąd
z niej droga
prowadzi – i czy urwane druty wiszą z konarów, i głos, który usłyszałam kiedyś, mijając,
jak myślałam, śpiącego
mężczyznę, wymamrotane przekleństwo, i klatka po tym, jak wypuszczono
zwierzęta,
są gdzie indziej, na innym wybiegu, wybieg z pustą klatką
lśni, klatka jest
na pokaz, żałobna, na nic, twoja pielgrzymka kończy się tutaj,
jesteśmy wyspami, nie
zrodzimy niczego i
co mam zrobić ze swoją wyobraźnią? – i osoba we mnie drży – i jest jeszcze
niewinność, gdzieś się zaczyna
nawet w tej chwili, i dziwne puchnięcie tak zwanej Drogi Mlecznej, i odgłos
skrzydeł ptaka, kiedy podrywa się
nagle, i jak zmierza w określone miejsce, i ta precyzja, i jak nie mogę
już dłużej być pewna, że niczego
nie wie, płomienny, jak brzytwa, pierzasty wąż, którego widziałam jako dziecko, z kamienia, i
jak wpatruje się we mnie
ze szczytu piramidy, i krew spływająca z ofiary, i wróżbici
rozrywający serca hakami, żeby
oznajmić, co
się zdarzy, co jest prawdą, i cała krew, przez tysiąclecia, płynąca, żeby odeprzeć
przyszłość, odeprzeć,
i armie na dalekich równinach, połysk ich zbroi w oku tego ptaka
w tej chwili, kiedy leci w moją stronę,
potem nade mną, i odgłos tysięcy mężczyzn, zebranych już za
wszelką cenę, odgłos
podrywającego się ptaka, ciężki, szeleszczący tam, gdzie przelatuje – z tym, że to
jednak jest jastrząb, nie przyjrzałam się
dokładnie, odleciał polować na sąsiednie pole, i chlorofil
krąży, i słońce się
zassało, i arcykapłan odchodzi w tej chwili od resztek
ciała zostawionych,
jak każe obyczaj, dla miejscowych ptaków.
Sąsiad przynosi mi ryby denne -
dorsze w różnych odmianach -
garść oceanu. Wychodzi spomiędzy
przedzielających nas jabłoni,
trzymając swój dar jak ciasno
zwinięty kłębek przędzy.
Co tydzień przynosi mi ryby, świeżo złowione
wyfiletowane i zwinięte
jak języki. Zamrażam je,
nieme, anielskie
instrumenty. Mam ich cały chór.
Za życia żerują,
przepychając swoje ciała przez błoto,
błoto przez swoje ciała.
Spójrz, jakie się stają białe. Wysoko nad nimi
woda rzednie
w błękit, potem w powietrze, potem w mniej…
Nie są tak słodkie
jak te, co błyszczą tam w górze,
szybkie ławice,
wciąż próbujące rozlać się, przemienić w wodę.
Ale należą do nas,
którzy nie mogą wypaść z tego świata,
tylko wpaść w niego jeszcze
głębiej, przepychając go przez
białka oczu. Błotnisty
świt, wypowiadamy go, toniemy w nim.
Nie zmokniesz, jeśli będziesz iść
między kroplami deszczu,
mówiła matka matki.
Jest teraz słowami, których nie słychać.
Próbuję kluczyć pomiędzy
tym, co jest tutaj: kredą, lilią, mlekiem,
tytanem, śniegiem -
mogę powiedzieć tyle,
że kwiaty jabłoni zawierają
pięć odcieni bieli, a przecież
wiem, że jest ich jeszcze więcej.
Pomiędzy moim wstrzymanym oddechem
i jego szybką, gorącą śmiercią
rośnie ogród, Biel. Jego lodowaty owoc
wygląda na prawdziwy,
jaśnieje. To prezent, mówi,
żebym nie mogła odmówić.
Urodzona w 1950 roku. Poetka. Wykłada literaturę na Uniwersytecie Iowa i na Uniwersytecie Harvarda. Za książkę The Dream of the Unified Field: Selected Poems 1974-1994 została uhonorowana nagrodą Pulitzera w kategorii poezja (1996). Wyróżniona Stypendium Johna D. i Catherine T. MacArthur oraz Nagrodą Morton Dauwen Zabel przyznanej przez American Academy and Institute of Arts and Letters. Za tom wierszy Place (2012) otrzymała brytyjską nagrodę Forward Prize for Poetry (2012). Mieszka w Stanach Zjednoczonych.
Recenzja Alicji Piechuckiej z książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejRecenzja Tomasza Fijałkowskiego z książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejRecenzja Michała Szymańskiego z książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejRecenzja Ewy Chruściel z książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejEsej Ewy Chruściel towarzyszący premierze książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejEsej Ewy Chruściel towarzyszący premierze książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejRecenzja Alicji Piechuckiej z książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejRecenzja Tomasza Fijałkowskiego z książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejRecenzja Michała Szymańskiego z książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejRecenzja Ewy Chruściel z książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejEsej Ewy Chruściel towarzyszący premierze książki Prześwity Jorie Graham.
WięcejEsej Ewy Chruściel towarzyszący premierze książki Prześwity Jorie Graham.
Więcej