debaty / ankiety i podsumowania

Trzy nazwiska i jedno życzenie

Tomasz Fijałkowski

Głos Tomasza Fijałkowskiego w debacie "Poeci na nowy wiek".

strona debaty

Poeci na nowy wiek

Będąc ostat­ni­mi cza­sy na jed­nej z cyklicz­nych imprez poetyc­kich, mia­łem przy­jem­ność przy­słu­chi­wać się dys­ku­sji, któ­ra szyb­ko zeszła na temat oce­ny dzi­siej­szej sce­ny poetyc­kiej, spo­so­bów wyłu­ski­wa­nia talen­tów oraz ist­nie­nia poezji w Pol­sce w ogó­le. Zaczę­to od nie­co zbyt uogól­nia­ją­ce­go jak na mój gust stwier­dze­nia, że to wła­śnie poezja lepiej pora­dzi­ła sobie z trans­for­ma­cją ustro­jo­wą i od nie­mal 20 lat wciąż wygry­wa mecz z pro­zą. Sto­su­nek bra­mek: mniej wię­cej 7 do 3 dla tej pierw­szej.

Uru­cho­mio­no więk­szość wiel­kich nazwisk, przy­po­mi­na­no waż­niej­sze bitwy, jakie toczy­li ze sobą zarów­no poeci, jak i co bar­dziej zaan­ga­żo­wa­ni kry­ty­cy. Wska­za­no kil­ka tytu­łów, bez któ­rych zna­jo­mo­ści nijak nie moż­na rozu­mieć pol­skiej lite­ra­tu­ry lat 90.

I nagle atmos­fe­ra nie­co sia­dła, bo oka­za­ło się, że w dru­giej poło­wie meczu wido­wi­sko nie jest już tak pory­wa­ją­ce. Wiel­kie nazwi­ska wciąż tkwi­ły na koń­cu języ­ka, dys­ku­sji otwie­ra­ją­cych nowe prze­strze­nie bra­ko­wa­ło lub były one zbyt paste­lo­we, by mogły stwo­rzyć ożyw­cze napię­cie.

I rze­czy­wi­ście – jest coś w tym, że w prze­cią­gu ostat­niej deka­dy błysz­cza­ło mniej wido­wi­sko­wych debiu­tów, któ­re mogły póź­niej zaowo­co­wać sze­re­giem rów­nych i sil­nych ksią­żek. I jest coś w tym, że sytu­acja poezji w Pol­sce wciąż jest dobra raczej dzię­ki sile roz­pę­du auto­rów star­szych niż dzię­ki fajer­wer­kom debiu­tan­tów. Gdy­by doło­żyć do tego obra­zu brak regu­lar­nie i czę­sto uka­zu­ją­ce­go się pisma pro­mu­ją­ce­go poezję oraz fakt, że na pal­cach jed­nej ręki poli­czyć moż­na wydaw­nic­twa mają­ce „linie lirycz­ne” w swo­jej ofer­cie – powin­ni­śmy wszy­scy ogo­lić gło­wy i przy­wdziać żało­bę.

Jed­nak był­bym nie­spra­wie­dli­wy, gdy­bym nie wymie­nił kogoś, kto był­by w sta­nie dołą­czyć do Nazwisk z lat 90 i roz­pro­szyć ciem­no­ści kry­ją­ce naszą liry­kę.

Ja wymie­niam trzy. Muszę doce­nić Jac­ka Deh­ne­la. Może i jest on po czę­ści iry­tu­ją­cą posta­cią, wybit­nie post­mo­der­ni­stycz­ną, nie­co prze­ry­so­wa­ną i przez to dają­cą się zauwa­żyć. Pre­zen­tu­jąc całym sobą swo­iste teatrum poetyc­kie, porwał czy­tel­ni­ków stę­sk­nio­nych za „nor­mal­ny­mi” wier­sza­mi, w któ­rych wia­do­mo, „co poeta miał na myśli”. Dosko­na­ła użyt­ko­wa tech­ni­ka, przy­zwo­ity poziom roz­wa­żań, róż­no­rod­ność rekwi­zy­tów kul­tu­ro­wych i powierz­chow­ność dan­dy­sa – z tej mie­szan­ki Deh­nel wypro­du­ko­wał poezję, któ­ra cza­sem może tra­cić na swo­jej war­to­ści z powo­du zbyt cia­sno sznu­ro­wa­ne­go gor­se­tu for­my, ale jest pro­po­zy­cją abso­lut­nie nie do prze­ocze­nia, co na sta­re lata pro­ro­ko­wał sam Cze­sław Miłosz.

Edward Pase­wicz obja­wił się jako cał­ko­wi­cie ukształ­to­wa­ny poeta za spra­wą kon­kur­su im. Jac­ka Bie­re­zi­na i wydaw­szy pięć tomów poetyc­kich stał się dzi­siaj posta­cią rów­nie istot­ną, co Andrzej Sosnow­ski w latach 90. Myślę, że armia epi­go­nów za chwi­lę prze­gru­pu­je swo­je sze­re­gi, odstą­pi od oblę­że­nia poety­ki auto­ra Życia na Korei, by zmie­rzyć się z fan­ta­sma­go­rycz­nym, płyn­nym i ener­ge­tycz­nym języ­kiem Pase­wi­cza. Autor Dol­nej Wil­dy jest jed­nak poetą bar­dziej uni­wer­sal­nym – jed­ną ręką pene­tru­je świa­ty obce, nie­oczy­wi­ste, opi­sy­wal­ne tyl­ko „miło­snym języ­kiem” prze­pla­ta­ją­cych się gło­sów i narze­czy, a dru­gą ręką trzy­ma się sta­rej dobrej rze­czy­wi­sto­ści, bez waha­nia uru­cha­mia­jąc cho­ciaż­by topo­gra­fię Pozna­nia, jego ulic i knajp.

Trze­cim twór­cą jest Tade­usz Dąbrow­ski. Autor, któ­ry od same­go począt­ku kon­se­kwent­nie chro­nił swój język i podej­ście do pisa­nia przed kolej­ny­mi roz­pę­dzo­ny­mi tren­da­mi w poezji, któ­re szyb­ko wcho­dzi­ły w zakręt i rów­nie szyb­ko lądo­wa­ły w rowach. Nie boi się on pisać o Rze­czach Waż­nych, bo w ele­ganc­ki i szla­chet­ny spo­sób potra­fi poże­nić bły­sko­tli­wy wiersz wyso­kiej pró­by z prze­sła­niem, któ­re pod innym pió­rem zabrzmia­ło­by zgrzy­tli­wie lub pom­pa­tycz­nie.

A cze­go bym sobie życzył patrząc w przy­szłość (oprócz świet­nych ksią­żek i mno­żą­cych się czy­tel­ni­ków)?

By poezja nie musia­ła być obsa­dza­na w roli jesz­cze jed­ne­go gadże­tu, któ­ry może przy­ozdo­bić pstro­ka­ci­znę roż­nych imprez kul­tu­ral­nych. By nie musia­ła się posił­ko­wać muzy­ką, kola­żem, wlep­ka­mi w auto­bu­sach lub kli­pa­mi w tele­wi­zji. By wystar­czy­ło jej ist­nie­nie trój­ką­ta autor-sło­wo-czy­tel­nik. Bo w poezji na koń­cu jest zawsze sło­wo.