Wszyscy byliśmy poetami
Krzysztof Hoffmann
Marcin Jaworski
Głos Marcina Jaworskiego i Krzsztofa Hoffmana w debacie "Być poetą dzisiaj".
strona debaty
Być poetą dzisiajDla podniesienia adrenaliny zaczniemy od ryzykownego zakładu, bo o wódkę. Zakład brzmi następująco: każda z osób czytających ten tekst napisała w życiu wiersz. Co z tego wynika? Po pierwsze, że pytanie o to, co znaczy być dzisiaj polskim poetą, nie jest pytaniem naiwnym, ponieważ każdy (o ile niżej podpisani mają ocalić swoje skromne fundusze) przynajmniej raz, przynajmniej przez chwilę, chciał nim być. Po drugie, że na szczęście nie ma jednej odpowiedzi, zbyt wielu bowiem zainteresowanych. Po trzecie, że marginalna obecność poezji w przestrzeni społecznej nie odzwierciedla bynajmniej elementarnej (nawet jeśli naiwnej lub młodzieńczej, to przecież tym cenniejszej) potrzeby tegoż samego społeczeństwa.
Ostatnią zależność wyjaśnić najłatwiej. Publiczna przestrzeń społeczna jest domeną starań o pewne umocowanie własnego głosu, o utwierdzenie słuszności własnej pozycji, o uzyskanie wpływu, w skrócie, chociaż to nadużywany termin, o władzę. Poezja tymczasem, o ile tylko nie pracuje jako tuba tegoż głosu, potrafi bez władzy się obejść, jest poza nią. Jeżeli dzisiejszym miernikiem wartości jest wartość rynkowa (medialna), nie może dziwić nieobecność poezji na rynku, jako że krytyczny wysiłek poezji nie jest towarem na sprzedaż, ani nie daje się rozmieniać na drobne, ani nie ma jak wydać z niej reszty. Nie znaczy to, że mariaż tych dwóch światów nie jest możliwy. Jest po prostu wtórny.
Dwie poważne nagrody literackie dla Piosenki o zależnościach i uzależnieniach Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego (Gdynia i Nike) przyczynią się do uznania wielkości jego nazwiska ze wszech miar zasłużenie – on wszak między pierwszymi – ale złudzenie, iż wzrośnie przez to odsetek czytelników poezji w ogóle, może być jedynie chwilowe. Czy wzrosło zainteresowanie innymi poetami, gdy Miłosz a potem Szymborska dostali Nobla? Chciałoby się powiedzieć: dobrze, że częściej sięgamy po tomiki Szymborskiej i Miłosza. A przecież rzecz nie dotyczy wyłącznie literatury. Ile osób może z mierną choćby swobodą wejść w dialog o współczesnej rzeźbie polskiej, choć najnowszą pracę Mirosława Bałki w prestiżowym Tate Modern opiewają pisma na całym świecie? Problem nie leży po stronie wymogu, by talent (tych w Polsce nie brak) został dostrzeżony przez opiniotwórcze media, lecz w przygotowaniu na jego przyjęcie.
Na pozór wszystko jest znakomicie. Gdy otwiera się gimnazjalne czy licealne podręczniki do języka polskiego, to nad wyborem wierszy, jaki się w nich znajduje, trudno nie westchnąć: same arcydzieła (i w dodatku krótkie!)… Nauczyciele w znacznej większości znają się na swojej robocie, muszą mieć tytuł magistra, a zdobywają go często na dobrym uniwersytecie. Zdarza się, że są pasjonatami, którzy nie zważają, że wypłata nie przystaje do jakości wykonywanej przez nich pracy. Może trochę przesadzamy, ale dołączenie się do chóru narzekających na stan polskiej szkoły uważamy za koniunkturalną łatwiznę. Dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze? Dlaczego polski system kształcenia nie wypuszcza większej ilości świadomych, krytycznych odbiorców poezji i literatury w ogóle? Dlaczego na około dziewięćdziesięciu studentów pierwszych lat polonistyki tylko kilku słyszało nazwisko Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego (sprawdziliśmy osobiście niedługo po ogłoszeniu werdyktu jury Nike)? Zapytana o to przez nas nauczycielka odpowiedziała: bo jest za mało czasu na dokładne omawianie tekstów, bo testowy system egzaminu gimnazjalnego i formuła nowej matury zabijają twórczą interpretację (a przygotowanie do obu jest priorytetem dla wszystkich zainteresowanych), bo gimnazjalista rozpoczyna kontakt z poezją od wierszy Mickiewicza i Słowackiego, a to dla niego język obcy, poprzeczka, której nie ma szans przeskoczyć. Apelujemy więc: pora na kolejną reformę szkolnictwa! Żarty na bok. Ta sama nauczycielka, która pracuje w gimnazjum w małej miejscowości i akurat bardzo lubi poezję, we współpracy z miejscowym domem kultury zorganizowała warsztaty poetyckie. Najpierw uczestniczyły w nich dzieciaki ze szkoły, potem, z okazji Dnia Kobiet, niektóre z ich mam. Były odpowiednio dobrane przykłady twórczości uznanych poetów, była prezentacja własnych prób. Rzecz cieszyła się powodzeniem.
Może więc pokusić się o lektury nadobowiązkowe? Nadobowiązkowe dla poetów, uczniów, studentów, nauczycieli, wykładowców. Może jakieś wydawnictwo w ramach promocji, zamiast robić wieczór autorski dla znajomej publiczności, zorganizowałoby lekcje czytania (i/ lub pisania) w szkole, we współpracy z nauczycielami, którzy chcą to robić. To samo da się zrobić na uczelniach. Tak można kształtować odbiorców i chętniej, i bardziej świadomie sięgających po literaturę.
Na literackiej mapie Polski poezja jest archipelagiem (określenie Piotra Śliwińskiego), którego szlaki komunikacyjne co jakiś czas się zmieniają. Nie ma jednego centrum, wiele środowisk organizuje się samorzutnie, wolą wewnętrznej potrzeby, liczba wydawanych rocznie tytułów tomów to parę setek (zazwyczaj tak, jak i nakład owych tomów). Przeciwstawny mu model odnaleźć można w państwach zachodnich, gdzie poeci nierzadko strzeżeni są w akademickich gettach. Piastują synekury, prowadząc zajęcia z creative writing, bezpośrednio uczestniczą w życiu tych, którzy po chwili o nich piszą. Archipelag to otwartość, wielogłosowość, samodzielność, ale i niszowość oraz chaos. Getto akademii wiąże się z zawężeniem pola zmagań, formalizacyjną niewolą, zależnością od instytucji, ale i uzyskaniem retorycznego nagłośnienia oraz możliwością wykorzystania jego autorytetu. Marzy nam się wizja, w której modele archipelagu i osadzenia w szkole, i na uniwersytecie nie zmagają się ze sobą, lecz współpracują. Wizja powoli chyba wcielana w życie. Powoli.
W archipelagu są ważne porty, punkty węzłowe oraz małe, ale malownicze wysepki. Opublikować tomik w Biurze Literackim to nie dokładnie to samo, co w a5 czy Znaku i nie chodzi tu o prestiż czy nakład. A już zupełnie czym innym jest opublikować rzecz nakładem na przykład Ośrodka Kultury w Suchym Lesie. Zawsze może być tak, że nakład sprzeda się w kilkudziesięciu egzemplarzach, przede wszystkim wśród znajomych poety… Z pewnego punktu widzenia nie robi wielkiej różnicy to, że w przypadku dużych oficyn czytelnikami są raczej krytycy oraz inni poeci, w przypadku mniejszych – rodzina, przyjaciele, znajomi z osiedla. Tu i tu poezja może czytelnikowi pozwolić wyjść poza własny język, uruchomić wyobraźnię, nazwać to, co oczywiste, a wcześniej niedostrzeżone, bo nienazwane. W profesjonalnym odbiorze ten drugi tomik może być traktowany jako słabszy. A może miałby szansę na lepszą redakcję, gdyby jego wydawca mógł liczyć na radę uznanego twórcy czy krytyka albo gdyby autorka czy autor wcześniej się z nim zetknął?
Warsztaty, konkursy na debiut poetycki, prezentacje młodych poetów – nigdy nie cierpią na brak chętnych. Z różnych względów poezja uznawana jest za szczególnie ciekawy (ważny?) sposób ekspresji. Nie szkodzi, że wśród tej masy na sto wierszy zaledwie jeden zasługuje na uwagę. Im więcej próbujących, tym większa szansa na kolejnych laureatów Nike i Nobla. Nie należy tego sankcjonować w systemie szkolnictwa i kultury także dlatego, że przecież, jak mówi nasza pierwsza teza, wszyscy byliśmy poetami. Wystarczy to wspierać, stwarzając możliwość spotkania, dyskusji, konfrontacji. Chodzi o to, by powszechną potrzebę pisania wierszy zamienić na (prawie) równie powszechną chęć krytycznej rozmowy o poezji.
O AUTORZE
Krzysztof Hoffmann
Urodzony w 1983 roku. Krytyk, tłumacz. Adiunkt w Zakładzie Poetyki i Krytyki Literackiej w Instytucie Filologii Polskiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Redaktor serii „Ilorazy Ironii” w wydawnictwie FORMA. Współpracuje z „eleWatorem” i „Czasem Kultury”. Mieszka w Poznaniu.
Marcin Jaworski
Urodzony w 1979 roku. Historyk literatury, krytyk. Wykłada na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Autor książki Rewersy nowoczesności. Klasycyzm i romantyzm w poezji oraz krytyce powojennej (2009). Redaguje „Poznańskie Studia Polonistyczne. Serię Literacką”. Mieszka w Poznaniu.