debaty / ankiety i podsumowania

Czeskie podróbki gumy Donald i płyn Lugola

Łukasz Mańczyk

Głos Łukasza Mańczyka w debacie "Poezja na nowy wiek".

strona debaty

[Roz­pi­sy­wa­nie się]

1.
Wie­le osób narze­ka na sytu­ację debiu­tan­tów, wymie­nia­jąc nie­pew­ność ryn­ku wydaw­ni­cze­go, brak należ­nej pro­mo­cji, wewnętrz­nych recen­zji i lau­da­cji, aż wresz­cie argu­ment tak oczy­wi­sty, że aż tau­to­lo­gicz­ny: nikt na nich nie cze­ka. Będą­cy w tema­cie twier­dzą, że kon­dy­cja wstę­pu­ją­cych jest nie do pozaz­drosz­cze­nia. Tym­cza­sem uwa­żam, że jest wyma­rzo­na. Wcho­dząc do nie­roz­po­zna­nej wcze­śniej pia­skow­ni­cy, kom­plet­nie nie wia­do­mo, cze­go ocze­ki­wać. Będzie to prze­lot­ny romans, czy przy­go­da na całe życie. Two­im udzia­łem może być karie­ra marzeń, bądź nie­ustan­na dro­ga pod górę. Lite­ra­tu­ra, a debiut w szcze­gól­no­ści, może być też po pro­stu ścież­ką samo­po­zna­nia. Z dzi­siej­szej, 3 mar­ca 2010, „per­spek­ty­wy żaby” patrzę na to tro­chę jak awa­tar z Dale­kie­go Wscho­du: naj­waż­niej­sze nie oka­za­ły się wca­le decy­zje wydaw­ni­cze, lau­ry i pecu­nia, będą­ce bar­dziej kon­fir­ma­cją i afir­ma­cją niż egzy­sten­cjal­nym fun­da­men­tem. Ani tym bar­dziej prze­pra­co­wa­ne, śmiesz­ne już teraz trau­my. Ale pozna­ni ludzie, styl życia, wspól­ny z nie­któ­ry­mi krąg lek­tur. Wia­ra we wciąż dosko­na­lą­ce się narzę­dzie pozna­nia, poro­zu­mie­nie na coraz wyż­szym pię­trze budo­wa­ne­go wyso­ko­ściow­ca, moż­li­wość usta­wicz­ne­go roz­wo­ju zamiast powierz­chow­ne­go samo­za­do­wo­le­nia.

2.
Sytu­acja zde­fi­nio­wa­na przez Roma­na Hone­ta na potrze­by Biu­ra Lite­rac­kie­go w pro­jek­cie „Poeci na nowy wiek” jest bar­dziej eli­tar­na. Wybrań­cy rekru­tu­ją się z pod­zbio­rów: „suk­ces” (rozu­mia­ne­go tak, jak odbie­ra­no Cze­sła­wa Nie­me­na w 1968, roku wyda­nia pły­ty pod tym tytu­łem) i „uzna­nie śro­do­wi­sko­we”. Tym debiu­tan­tom na pew­no nie moż­na współ­czuć. Zazdro­ścić też nie. Może nie „pisze­my jed­ne­go wier­sza”, ale pra­wie na pew­no jeste­śmy jed­ną tkan­ką, czy inter­dy­scy­pli­nar­nie poży­cza­jąc słów­ko od Toma­sza z Akwi­nu: cia­łem. Jeden gło­wą, dru­gi ręką, trze­ci… Kon­kur­so­wość, a kie­dyś olim­pij­skość poezji, wyzwa­la­ła instynkt współ­za­wod­nic­twa, zmu­sza­jąc do samo­do­sko­na­le­nia. Nie­ste­ty prze­gra­ni odcho­dzi­li na tar­czy, kon­stru­ując róż­ne­go rodza­ju fili­pi­ki. Tak­że współ­cze­śni „obsta­wia­ją­cy” kon­kur­sy wpi­su­ją się w antycz­ną tra­dy­cję. Im bli­żej w pro­jek­cie „Poetów…” debiu­tu­ją­cych w roku 2000, tym opi­nie bar­dziej się uzgad­nia­ją, a im bli­żej 2009 – moż­na mówić bar­dziej o gło­sie w dys­ku­sji, ani­że­li o pod­su­mo­wa­niu. Cie­szy jed­nak zbior­cze uję­cie nie­ła­twej i boga­tej poetyc­kiej tkan­ki. Licz­ba jed­no­oso­bo­wo napi­sa­nych recen­zji, skarb­ni­ca – biblio­te­ka.

3.
Do wie­lu opi­sa­nych w pro­jek­cie „Poeci na nowy wiek” ksią­żek nie uda­ło mi się fizycz­nie dotrzeć. Część „roz­sz­czel­ni­ła się” dla mnie dopie­ro dość nie­daw­no, wpusz­cza­jąc do środ­ka, inspi­ru­jąc. Do kil­ku nie mam jesz­cze paten­tu na odbiór. Podo­ba się fra­za, rytm, este­ty­ka. Bra­ku­je klu­cza, może podo­bień­stwa prze­żyć. „Zanik Cen­tra­li” („inte­lek­tu­al­nej” – skon­cen­tro­wa­nej wokół ogól­no­pol­skich cza­so­pism i pań­stwo­wych ofi­cyn), a potem „powrót Cen­tra­li” (innej, „medial­nej”) nie pozo­stał bez wpły­wu na zawar­tość biblio­tek, kolej­ność jej uzu­peł­nia­nia. Dys­try­bu­cja nowych debiu­tów nie inte­re­su­je poten­ta­tów, któ­rzy naj­czę­ściej przyj­mu­ją auto­ra po kolej­nej książ­ce. Mogę mówić o tych pozy­cjach, z któ­ry­mi mia­łem przy­jem­ność poprze­sta­wać. Marze­niem roz­ło­żo­nym na lata jest skom­ple­to­wa­nie „listy lirycz­ne­go wspo­ma­ga­nia” (tutaj ukłon w stro­nę kil­ku Biblio­te­ka­rzy), zbu­do­wa­nej z auten­tycz­nie pożą­da­nych ksią­żek, jak i lek­tu­ro­wych prze­czuć. Obar­czo­nych styg­ma­ta­mi: „nakład wyczer­pa­ny”, „nie­do­stęp­na w han­dlu”. Powo­li za to rośnie impe­rium PDF-ów, lase­ro­wo prze­no­szo­nych na papier w domo­wym zaci­szu. O nich słów kil­ka.

[Debiut, czy­li rzecz publicz­na]

Z kil­ku­dzie­się­ciu ksią­żek, któ­re zosta­ły wybra­ne, kil­ka jest mi szcze­gól­nie bli­skich.

Jacek Deh­nel, Pochwa­ła prze­mi­ja­nia. Rów­no­la­tek moje­go debiu­tu. Z sym­pa­tią i za Her­ber­tem chcia­ło­by się powie­dzieć: „wiel­ka jest róż­ni­ca mię­dzy nami a świa­tłem”. To się czy­ta tak, jak się czy­ta­ło inne zna­czą­ce debiu­ty, żeby Stru­nę świa­tła wspo­mnieć. Przy­no­si utwo­ry tak zróż­ni­co­wa­ne, jak poetyc­ką hagio­gra­fię, „Na szy­ję świę­tej Kata­rzy­ny księż­nicz­ki egip­skiej malo­wa­nej przez mala­rza von Eyc­ka”; czy nośni­ki muzy­ki i ryt­mu: „Na brze­gu”, „Abun­dan­tia”. Cało­kształ­to­wi patro­nu­je Cze­sław Miłosz, zwłasz­cza „Orfe­uszem i Eury­dy­ką”. „Exul­ta­te iubi­la­te” twór­czo roz­wi­ja utwór „Oeco­no­mia divi­na” i „Pio­sen­kę o koń­cu świa­ta” („Któż ach któż się spo­dzie­wał w tam­to popo­łu­dnie / – śliw­ki pach­ną­ce świa­tłem cięż­kie pla­stry mio­du (…) że Bóg uka­że swe praw­dzi­we obli­cze // nie w krze­wie gore­ją­cym (…) // nie w arce che­ru­bo­wej (…) // nie na szczy­cie Syna­ju / skrzy­pią­ce stry­chy mil­czą w poobied­niej drzem­ce / (…) ale / w prze­świ­cie sadu (…) roze­śmia­ny faun / strzą­sa­jąc blask sło­necz­ny ze spi­cza­stych uszu / pstryk­nię­ciem śnia­dych pal­ców nicość w czas obra­ca”). Ory­gi­nał: „W dzień koń­ca świa­ta / Psz­czo­ła krą­ży nad kwia­tem nastur­cji (…) // Tyl­ko siwy sta­ru­szek (…) / Powia­da prze­wią­zu­jąc pomi­do­ry: / Inne­go koń­ca świa­ta nie będzie / Inne­go koń­ca świa­ta nie będzie”. Znaj­dzie­my też echa Her­ber­tow­skie­go „U wrót doli­ny” („Prze­pra­wa”), Mic­kie­wi­czow­skiej „Świ­te­zi” („[Gdy zstę­pu­jesz samot­nie]”). Do moich ulu­bio­nych czę­sto czy­ta­nych utwo­rów nale­ży „[na pięć minut przed jesie­nią Jero­zo­li­my]”, „Kubi­ści”, „[nie, nie bój się pro­gu lasu]”. A kie­dy pisze: „prze­sie­wał przez nit­kę prze­ni­kli­wo­ści” („Sub­li­ma­cja”), dobro­dusz­nie wyda­je mi się, że to jest zapo­wiedź przy­szłej Brzy­twy oka­mgnie­nia.

tha­na­tos jeans Bar­to­sza Kon­stra­ta, jed­na z moich ulu­bio­nych ksią­żek w ogó­le. Sen­su­al­na, przy­wo­łu­ją­ca to, co daw­no wypar­te w pra­wie każ­dym dzie­ciń­stwie. Ale dla­te­go tak moc­na i koniecz­na. Z logicz­ną kon­ty­nu­acją w „lata dwu­dzie­ste” poety. Joan­na Muel­ler, Som­nam­bó­le fan­to­mo­we. Bogi­ni poezji, tyle. Edward Pase­wicz, Dol­na Wil­da. Dzię­ki za nutę bud­dyj­ską! A za reko­men­da­cję do prze­czy­ta­nia książ­ki powin­na posłu­żyć sama histo­ria odna­le­zie­nia auto­ra, za któ­re­go posła­no bez­i­mien­ny zestaw wier­szy na kon­kurs im. Bie­re­zi­na. Rdza Prze­my­sła­wa Owczar­ka. Pierw­sza część to obiek­tyw­na bądź fabu­lar­na regre­sja wie­ku. Otwie­ra ją „Zako­le”. Frag­ment, któ­ry mógł­by słu­żyć za mot­to ese­ju „wszy­scy­śmy z Hone­ta”: „kobie­ty warzy­ły zupę z jaskół­czych / gniazd. męż­czyź­ni tonę­li w tran­zy­sto­ro­wych / uni­tra”. Resz­ta napi­sa­na pra­wie wyłącz­nie wła­snym języ­kiem. Jest ten tomik skarb­ni­cą tema­tów trud­nych („Sato­ri dada”, „Olcha”). Urze­ka nama­cal­ny­mi dowo­da­mi na ist­nie­nie świa­ta poza­gro­bo­we­go, wza­jem­ny­mi inter­wen­cja­mi, prze­ni­ka­niem się. „Bab­cia leży w trum­nie. Macha mi ręką, ale oni już tego nie widzą” („Sier­pień”). Część dru­ga, nad­re­ali­stycz­na, ze słusz­nym udzia­łem wier­sza „Na wie­czo­rze poety Ryszar­da Kry­nic­kie­go”. Wspa­nia­ły utwór „Sut­ki­nis / albo lato w Wil­nie” z prze­two­rzo­nym cyta­tem z Woj­ny pol­sko-ruskiej: „ogień w szklan­ce. / wię­cej ognia”. Prze­mek Owcza­rek poka­zu­je w Rdzy bar­dzo doj­rza­łe, naro­słe rela­cje. Z pod­szy­ciem kul­tu­ro­wym, mito­lo­gicz­nym; psy­cho­lo­gią nie tyl­ko wia­ry­god­ną, co „instruk­ta­żo­wą”. Mimo ogra­ni­czeń w licz­bie zna­ków, for­my wier­sza, a to pro­zy poetyc­kiej, posta­ci są kom­plet­nie nary­so­wa­ne. W 1995 roku Krzysz­tof Siw­czyk opo­wia­dał o wizy­tach u star­szej pani, czę­stu­ją­cej go her­ba­tą z malin i ser­ni­kiem. „Roz­ma­wia­my o tym czy war­to jesz­cze / wsta­wić nową wan­nę w miej­sce sta­rej” („Mój mło­dzień­czy nar­cyzm” z tomu Dzi­kie dzie­ci). Póź­niej debiu­tu­ją­cy redak­tor „Arte­rii” poszedł krok dalej: „widzia­łam w juda­szu, jak z klu­czem w dło­ni / cału­jesz dziew­czy­nę (…) / bądź tutaj. 40 lat temu / byłam od niej ład­niej­sza”.

Wyżej niż do Nomi­na­cji „wyniósł­bym” tom Rober­ta Kró­la Gatun­ki śnie­gu* (wyd. Ha!art, Kra­ków 2003). Ujmu­je mnie tu trud­na do sto­so­wa­nia w „po-baro­ko­wych” wier­szach reto­ry­ka, żar­to­bli­we, wie­lo­punk­to­we oglą­da­nie świa­ta; codzien­ne obser­wa­cje prze­mie­nio­ne w wie­lo­stop­nio­wą nar­ra­cję. Aneg­do­ta nie tyl­ko jest uję­ta w ramy wier­sza, ale słu­ży mu kom­po­zy­cyj­nie. Cza­sem – ale tyl­ko na pry­wat­ną odpo­wie­dzial­ność – mówił­bym tu o mini­po­ema­tach dygre­syj­nych, któ­re nie zmie­rza­ją do roz­sze­rze­nia pola opo­wie­ści, ale poprzez roz­kwi­ta­nie w róż­nych obsza­rach, para­dok­sal­nie pro­wa­dzą głów­nie ku wyni­ka­niu, kon­stru­owa­niu sylo­gi­zmów. Pry­wat­nym bogac­twem wynie­sio­nym z Gatun­ków… jest dla mnie też umie­jęt­ność zatrzy­my­wa­nia cza­su, wywra­ca­nie osno­wy na lewą stro­nę i kubi­stycz­na, trój­wy­mia­ro­wa ana­li­za deta­lu. Spo­ro tu baśni, bajek, „chło­pac­kich mito­lo­gii”. Wraż­li­wość ukry­ta pod iro­nią, skom­pli­ko­wa­ną fra­zą, a nawet meta­ję­zy­kiem, prze­ni­ka „opłot­ka­mi”. Liryzm „nowe­go wie­ku” uwiązł w machy­zmie współ­cze­sno­ści, a jego głów­nym pyta­niem egzy­sten­cjal­nym jest spo­sób mani­fe­sta­cji. Uni­ka bez­po­śred­nio­ści. Obec­ne jest tu napię­cie mię­dzy cało­ścią a kon­kre­tem: niby kon­kret a jed­nak już zmi­to­lo­gi­zo­wa­ny. Pogoń od obraz­ka rodza­jo­we­go do czę­ścio­we­go przy­naj­mniej uogól­nie­nia. Jak w „Zani­ku”: od pił­kar­skiej kon­try po stra­cie gola („Szyb­ko, na prze­ła­ma­nie. / Aby tyl­ko w porę się uda­ło / roz­pro­wa­dzić pił­kę) po – ? – pla­no­wa­nie zemsty. Opo­wie­ściom pierw­szo­oso­bo­wym dotrzy­mu­je kro­ku for­ma bez­oso­bo­wa, sojusz­nicz­ka super­wi­zji, jak i czę­ste „my lirycz­ne”. (Pew­nie przez innych nad­uży­wa­ne, ale zwłasz­cza w kon­tek­ście debiu­tów odda­je antro­po­lo­gicz­ną „veri­tas” doj­rze­wa­nia w zbio­ro­wo­ści, w kon­fron­ta­cji i dzię­ki innym ludziom; „my” arty­ku­łu­je potrze­bę wyj­ścia z samot­no­ści i kon­fir­ma­cji w parze i gru­pach odnie­sie­nia; wresz­cie „my” tak dobrze rozu­mia­ne wszę­dzie poza Euro­pą, osła­bia lęki samot­ne­go prze­bi­ja­nia się przez opor­ną, zde­fi­nio­wa­ną jako obca, mate­rię). Nie­pew­nie zado­mo­wio­na akcja – bowiem więk­szość wier­szy dzie­je się w „cza­sie któ­ry stoi”, cza­sie-reflek­sie. Sam poeta prze­my­ca swo­ją licen­cję: „opo­wia­dam się za nie­znacz­nym pośli­zgiem / na rzecz puen­to­wa­nia wier­szy” („Zapad­nia”). Może „idzie” mu też o (rewo­lu­cyj­ne) wywró­ce­nie este­ty­ki wier­sza: „Jak widać, kon­tek­sty zupeł­nie się poprze­sta­wia­ły. / To już nie to, co nagłe prze­sko­ki rze­czy­wi­sto­ści / i świa­do­my wybór mniej­szych zdrad. To nie to, / co dać się przy­mknąć w chłod­nej jam­ce defi­ni­cji” („Bez nazwy”). Znaj­du­ję tu cel­ne zdję­cia kra­jo­bra­zu autar­kicz­ne­go („Dal­sze kro­ki”), woła­nie o osob­ność i spo­kój, „nie dzia­nie się” na pozio­mie postu­la­tu jak i deskryp­cji. Utwo­ry jak „Skle­pie­nie”. Tak opo­wia­dać, żeby nie „wyjść”, żeby nic się nie zmie­ni­ło. Tyl­ko z rzad­ka napo­ty­kam mowę nie­za­po­śred­ni­czo­ną. „I ty mały zło­śliw­cu też tam będziesz / ster­czał nago z top­nie­ją­cym soplem w ręku. / Ścię­ta mro­zem kału­ża zwią­że ci sto­py. / I zdą­żysz ochło­nąć, nim śnieg znów ude­rzy” („Sie­dem­dzie­sią­tych?”). Nie­co bra­ku­je takich kon­fe­sji, któ­re, cyze­lo­wa­ne, mają siłę elek­trycz­nych para­li­za­to­rów. Gdy­by wię­cej było „odkry­tych kart”, może poezja Rober­ta Kró­la, nie tra­cąc ele­gan­cji, zyska­ła­by nowych zwo­len­ni­ków?

I jesz­cze skrom­nie nuta „kru­cja­ty pry­wat­nej”, tomi­ki przy naro­dzi­nach któ­rych byłem. Poten­cjal­ne Nomi­na­cje pro­jek­tu. Wej­ście ewa­ku­acyj­ne Mar­ty Eloy Cichoc­kiej (wyd. Dęby Roga­liń­skie, 2003). Poezja kobie­ca, kame­ral­na i eks­pan­syw­na zara­zem. Peł­na anty­no­mii, jak tytuł. Kobie­ca, nowo­cze­sna spod zna­ku Poświa­tow­skiej i Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej, i swe­go wła­sne­go – Kozio­roż­ca. Twor­ki Agniesz­ki Kotei, alber­tyn­ki (wyd. Śród­miej­ski Ośro­dek Kul­tu­ry, Kra­ków 2007). Debiu­to­wa­ła arku­szem poetyc­kim w „Topo­sie” w mar­cu 2005. Pra­ce nad książ­ką trwa­ły z prze­rwa­mi dwa lata. Zbież­ność z tytu­łem powie­ści Mar­ka Bień­czy­ka nie­za­mie­rzo­na. Byli­śmy na tyle „ucze­ni”, że nie wie­dzie­li­śmy… Sio­strze Agniesz­ce pozo­sta­ło to do dziś, chwa­li się tym na kolej­nych wie­czo­rach autor­skich. A rów­no­cze­śnie sypie meta­fo­ra­mi z ręka­wa, wywo­łu­je zachwyt i zazdrość. Zje­żył­by się Kry­stian Ema­nu­el Baczew­ski sło­wa­mi jed­ne­go z felie­to­nów: „nie czy­tać jest grze­chem”, zru­gał­by poboż­ną acz zadzior­ną i nie­kon­wen­cjo­nal­ną zakon­ni­cę. Jej war­tość wyra­sta z cha­ry­zma­tu; ducho­wo­ści mani­fe­sto­wa­nej tak w wier­szach, jak w pra­cy nauko­wej. Poezja to dla niej jeden z wie­lu przy­stan­ków wia­ry, rów­nie waż­ny jak pra­ca wśród dzie­ci i pomoc bez­dom­nym. Zaś w cen­trum życia jest ado­ra­cja Mistycz­ne­go, uwiecz­nio­ne­go w obra­zie „Ecce Homo” w kra­kow­skich Łagiew­ni­kach. W utwo­rach tych jest iro­nia, lek­kość; tro­chę nuty ska­man­dryc­kiej, a tro­chę z Gał­czyń­skie­go. Jed­nak abso­lut­na więk­szość jest „z nicze­go”, nie zapo­śred­ni­czo­na w tra­dy­cji a ory­gi­nal­na, odpor­na na naj­bar­dziej nachal­ne pod­kul­tu­ro­we kal­ki. Wynik prze­ży­cia zapi­sa­ne­go z poko­rą, któ­re wca­le nie pro­si się o roz­głos.

Trze­ba już koń­czyć (cie­pło, słoń­ce, nie­dzie­la). A muszę jesz­cze choć wspo­mnieć o debiu­cie praw­ni­ka Mar­ci­na Ożo­ga Sło­necz­ko póź­no dzi­siaj wsta­ło, Juliu­sza Gabrie­la Hemo­glo­bi­na, Paw­ła Kozio­ła Czar­ne kwia­ty dla wszyst­kich oraz o Prze­pra­wie Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go. Dobrych ksią­żek jest mnó­stwo i trud­no w tej elek­tro­nicz­nej notat­ce o wszyst­kich powie­dzieć tak dużo, jak na to zasłu­gu­ją. Tym więk­szy respekt dla cało­ścio­we­go uję­cia, któ­re­go pod­ję­ło się BL.

Powtór­na lek­tu­ra debiu­tów na potrze­by Ankie­ty, ich rów­no­le­głość i bli­skość, daje zupeł­nie inne odczu­cia, niż czy­ta­nie „poje­dyn­cze”. Momen­ta­mi wyła­nia się z nie­go obraz zaska­ku­ją­co spój­ny: uzgad­nia­nie dzie­ciń­stwa, poży­cza­nie i pod­kra­da­nie sobie bio­gra­fii; zbio­ro­wy trud odpo­mi­na­nia a cza­sem sty­li­zo­wa­nej na bio­gra­fię (bo jesz­cze nie hagio­gra­fię) kon­fa­bu­la­cji. Ini­cja­cja, ini­cja­ty­wa, „pierw­sze wyj­ście z mro­ku”; wyna­ję­cie miesz­ka­nia na pię­trze, z któ­re­go widać „ina­czej” niż z okna domu rodzin­ne­go. Spo­re dozy kryp­to­cy­ta­tów – hołd skła­da­ny mistrzom i ukło­ny sobie nawza­jem; bycie boha­te­rem wier­szy kole­gów i kole­ża­nek. Uze­wnętrz­nia­ją się też rzecz jasna róż­ni­ce śro­do­wi­sko­we. Z jed­nej stro­ny grzy­bo­bra­nie i przy­go­dy w lesie z cyklu „Nie wie­rzę pio­sen­ce”, z dru­giej: szar­pa­nie w tym samym cza­sie (wie­ku) strun for­te­pia­nu w rodzin­nym salo­nie z tra­dy­cja­mi. A tak­że pozwa­la­nie sobie na róż­ny sto­pień intym­no­ści, obie­ra­nie innych stra­te­gii poetyc­kich. Weź­my Gatun­ki śnie­gu* Rober­ta Kró­la z ramą kom­po­zy­cyj­ną w posta­ci wier­szy „Leżą­cy” i „Wiszą­cy”. Suge­stie chry­sto­lo­gicz­ne: „Jak­by miał prze­trą­co­ne skrzy­dła, upa­dły, dwu­krot­nie”. Parę lat póź­niej Prze­my­sław Owcza­rek napi­sze po pro­stu: „one­go dnia w stycz­niu bóg był śnie­giem” („Ezaw” z tomu Rdza).

W wie­lu tomach na czy­tel­ni­ka czy­ha… rtęć. Żar­to­bli­wie zin­ter­pre­to­wa­łem to jako ozna­kę przy­na­le­że­nia, uczest­nic­twa w taj­nym sprzy­się­że­niu, ini­cja­cji: świa­dec­twem, że jest się tu i z „nimi”, po wła­ści­wej stro­nie. Roman Honet pisał: „kobie­ty w dys­ko­te­kach mają w oczach rtęć” („powrót nie zaczął się nigdzie”, tom ali­cja z 1996 roku). „Rtęć. Kamień” to jeden z utwo­rów Bar­to­sza Kon­stra­ta z tha­na­tos jeans; „Por­tre­ty z rtę­ci” to dru­ga część debiu­tu Prze­my­sła­wa Owczar­ka. Metal ten nawie­dza też wier­sze Izy Kaw­czyń­skiej, autor­ki książ­ki Luna i pies. Solar­na sol­da­te­ska (2008) – lau­re­at­ki II miej­sca kon­kur­su Zło­ty Śro­dek Poezji. Nawet u Jac­ka Deh­ne­la, idą­ce­go „pod prąd” i sygnu­ją­ce­go w debiu­cie swo­je utwo­ry na począ­tek XX stu­le­cia, poja­wia się meta­fo­ra dopeł­nia­czo­wa „rtęć olśnie­nia” („Hyp­nos”). Żeby wymie­nić tyl­ko kil­ka z brze­gu przy­kła­dów. Potrak­tuj­my dal­szą część tego meta­lo­we­go wąt­ku jako poten­cjal­ny „temat do odstą­pie­nia”. Cze­mu nie molib­den, nie kobalt i nie zło­to?

[Zwi­ja­nie się]

1.
Nomi­no­wa­ni i Lau­re­aci – Poeci na nowy wiek – pocho­dzą z róż­nych stron Pol­ski. Nie mia­ło zna­cze­nia w jakich ofi­cy­nach debiu­to­wa­li i czy są roz­po­zna­wal­ni. Wska­za­ni są głów­nie czyn­ni i obec­ni na „ryn­ku”, ale to prze­ma­wia rów­nież za ran­gą ich debiu­tu. Odro­bi­ną nie­pew­nie apli­ko­wa­ne­go dzieg­ciu niech będzie, przy uzna­niu, że wła­śnie te debiu­ty są naj­więk­sze, taka uwa­ga: przy pew­nej róż­no­rod­no­ści dyk­cji bra­kło miej­sca np. na przed­sta­wi­cie­li poezji sla­mo­wej. Na pew­no zwró­cił­bym uwa­gę na Rekla­mę Jasia Kape­li (wyd. Ha!art). Slam jest wręcz odręb­nym pod­ga­tun­kiem poezji, gdzie język jest tyl­ko jed­nym ze środ­ków. Trud­niej było­by mi w spo­sób rów­nie pew­ny mówić o kon­kret­nych zja­wi­skach, tomi­kach, poezji nie-sla­mo­wej, a odwo­łu­ją­cej się do innych mistrzów niż Andrzej Sosnow­ski, Piotr Som­mer i Boh­dan Zadu­ra – „tych, co przy­no­szą poezję”. Jeśli ten kata­log bli­ski jest uzna­nia za uni­wer­sal­ny, mógł­by zauwa­żać tak­że inne poety­ki, opar­te na odmien­nych fra­zach zało­ży­ciel­skich, pozor­nym roz­rze­dze­niu języ­ka i kon­cen­tra­cji wca­le nie na tym, gdzie wska­zu­ją obec­ne mody. Nale­ża­ło­by wręcz, jak Abo­ry­ge­nów, chro­nić tych, któ­rzy choć tro­chę odsta­ją od obo­wią­zu­ją­cej linii. Koła­cze mi pio­sen­ka Repu­bli­ki „Znak rów­no­ści”, nie­do­ce­nio­ne­go przez swo­je poko­le­nie poety a świet­ne­go nowo­fa­low­ca Grze­go­rza Cie­chow­skie­go: „rów­ne buty rów­ne zęby nos / rów­ny w stro­nę baz pro­duk­cji krok (…) pro­gram mycia numer trzy / cen­tral­ny wyrów­ny­wacz nadał mi”. Za taką Abo­ry­gen­kę uwa­żam sio­strę Agniesz­kę Kote­ję.

2.
Postu­la­tem for­mu­ło­wa­nym mimo­wol­nie powin­na być mody­fi­ka­cja kur­su lite­rac­kie­go w szko­łach śred­nich. Ucznio­wie o ist­nie­niu Ewy Lip­skiej dowia­du­ją się na dwa mie­sią­ce przed matu­rą, a prze­ro­bie­nie wier­sza Jac­ka Pod­sia­dły to już czo­mo­lung­ma szczę­ścia. Nie star­cza cza­su na zazna­jo­mie­nie z kolej­ny­mi kamie­nia­mi milo­wy­mi naszej poezji. Gęstość Andrze­ja Sosnow­skie­go, Roma­na Hone­ta czy opi­sy­wa­nych tu rocz­ni­ków debiu­tu­ją­cych w XXI wie­ku, to ostat­nie lata polo­ni­sty­ki (jeśli tako­wą wybio­rą), czas, gdy gust jest prak­tycz­nie ukształ­to­wa­ny. Jeśli nowi wstę­pu­ją­cy nie mają w sobie intu­icji prze­bi­cia się przez książ­ki uda­ją­ce książ­ki, odrzu­ce­nia poetów uda­ją­cych poetów, to nie mają szan­sy na „rów­ny” debiut, a ich dyk­cja będzie dry­fo­wa­ła w stro­nę sta­tu­su epi­go­nów.

3.
Poezja po 1989 roku powsta­wa­ła w sprze­ci­wie do poezji zaan­ga­żo­wa­nej, nie­rzad­ko pre­zen­to­wa­nej w kościo­łach, cze­go koron­nym przy­kła­dem był „Raport z oblę­żo­ne­go mia­sta”. Tade­usz Komen­dant chciał zało­żyć nawet „ligę obro­ny przed Zbi­gnie­wem Her­ber­tem”. O tem­pe­ra­tu­rze spo­ru świad­czył wiersz Trzech Mar­ci­nów (Bara­na, Sen­dec­kie­go, Świe­tlic­kie­go), wymie­rzo­ny prze­ciw Korn­ha­su­ero­wi: „za oknem [Julia­nie] ni chu­ja idei”. Utwór Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go „Dla Jana Polkow­skie­go” dał asumpt do uku­cia przez Paw­ła Dunin-Wąso­wi­cza ter­mi­nu „smo­cza poezja”. Wal­ka na życie i śmierć była poje­dyn­kiem z sil­nym, a może nawet nie­po­ko­nal­nym prze­ciw­ni­kiem: „Trze­ba zatrza­snąć drzwicz­ki z tek­tu­ry i otwo­rzyć okno, / otwo­rzyć okno i prze­wie­trzyć pokój. / Zawsze się uda­wa­ło, ale teraz się nie / uda­je.”. Dwa­dzie­ścia lat po, nie da się mówić o zwy­cię­stwie nad poezją zaan­ga­żo­wa­ną, bo tej prak­tycz­nie nie ma. Jeśli jest, to nie­do­sta­tecz­nie speł­nia rygo­ry arty­stycz­ne, nie jest na mia­rę „Balu w ope­rze” Julia­na Tuwi­ma. Ale weź­my do rąk Cham­stwo w pań­stwie, Macie­ja Maleń­czu­ka (Wydaw­nic­two Lite­rac­kie 2003, tom nagro­dzo­ny Ślą­skim Waw­rzy­nem Lite­rac­kim – czy to mógł­by być for­mal­nie debiut?). O lite­ra­tu­rze spo­łecz­nej moż­na za to mówić w pro­zie (Mar­ta Dzi­do Małż, a na dru­gim bie­gu­nie nie-debiu­tant Bro­ni­sław Wild­ste­in Doli­na nico­ści). Po 1989 roku odby­ło się nie­mal cał­ko­wi­te prze­bie­gu­no­wa­nie w poezji. Wciąż czy­ta­ni są sta­rzy mistrzo­wie, ale debiu­tan­ci mówią innym języ­kiem. Minę­ła fala „Sturm und Drang”, ostre­go spo­ru lat dzie­więć­dzie­sią­tych, pro­wo­ka­cji este­tycz­nych i etycz­nych (od nr 9 „bru­Lio­nu” poja­wia­ły się skan­da­li­zu­ją­ce publi­ka­cje anty­opo­zy­cyj­ne, por­no­gra­ficz­ne, anty­se­mic­kie, oby­cza­jo­we – por­no­gra­fia, abor­cja; w XXI wie­ku np. nume­ry Ha!artu, biczo­wa­nie się parów­ka­mi „za naród” przez Sła­wo­mi­ra Shu­te­go). Książ­ki-Lau­re­at­ki świad­czą o dobrych plo­nach liry­ki w ostat­nich dzie­się­ciu latach, a tak­że o spra­wie­dli­wym wybo­rze. Sądzę, że to dobry tytuł: „Poeci na nowy wiek”. Wkra­cza­ją­cy w lite­ra­tu­rę nie są obcią­że­ni spo­rem swo­ich poprzed­ni­ków. Wystar­czy, że odro­bią zada­nie, śle­dząc archi­wal­ne nume­ry nie­ist­nie­ją­cych już czę­sto cza­so­pism albo uczest­ni­cząc w kur­sach lite­ra­tu­ry naj­now­szej na polo­ni­sty­ce. Two­rzą, wol­ni zarów­no od powin­no­ści, jak i wal­ki o swo­ją nie­za­leż­ność. W pań­stwie, któ­re jak za Gier­ka na szczę­ście nie „rośnie w siłę”, ale „ludziom żyje się dostat­niej” i któ­re zaczy­na stwa­rzać warun­ki do god­ne­go wyko­ny­wa­nia pra­wie każ­de­go zawo­du. W któ­rym „poeta” na szczę­ście nie jest „zawo­dem”. „Wier­sze zawsze są wol­ne”. Tro­chę nie­bez­piecz­nie moim zda­niem zabrzmia­ła pró­ba sfor­mu­ło­wa­nia poety­ki nor­ma­tyw­nej („ja panu poka­żę co jest poezją”). Zada­nie nam, wypeł­nia­ją­cym Ankie­tę, zga­dy­wa­nie, „jakie zagad­nie­nia mogą stać się istot­ne w nad­cho­dzą­cych latach”. Dłu­go po Zjeź­dzie Szcze­ciń­skim, po któ­rym poja­wi­ły się te wszyst­kie „izmy”, „stra­co­ne poko­le­nia” wal­czą­cych zarów­no w słusz­nej jak i nie­słusz­nej spra­wie. Przez co dziś na przy­kład Her­bert jest panem od Pana Cogi­to i baro­me­trem poli­tycz­nych emo­cji. Zamiast być zwłasz­cza auto­rem iro­nicz­nych, nie­za­an­ga­żo­wa­nych albo wymie­rzo­nych rów­no w pra­wo i lewo tomów Her­mes, pies i gwiaz­daStu­dium przed­mio­tuNapis. Cie­kaw jestem, jak roz­wi­nie się dalej w nowych wier­szach mito­lo­gi­za­cja dzie­ciń­stwa, edy­to­wa­nie prze­szło­ści, budo­wa­nie pozy­tyw­nych zaso­bów na nie­ist­nie­ją­cym czę­sto fun­da­men­cie. W opo­zy­cji do nur­tu twór­ców, któ­rzy do szko­ły mie­li zawsze pod gór­kę i mówią „ja, moje cier­pie­nie”, bojąc się o wyczer­pa­nie źró­deł­ka: zra­nie­nio-natchnie­nia. Liczył­bym na nowe „smo­cze wier­sze”, byle w roz­sąd­nej, mar­gi­nal­nej daw­ce. Nie tyl­ko powie­ści i nie tyl­ko z krę­gu „Kry­ty­ki Poli­tycz­nej”. Żeby to tęt­ni­ło, uka­zu­jąc zróż­ni­co­wa­nie i było na pozio­mie. Nie ma mowy o roz­wią­zy­wa­niu pro­ble­mów egzy­sten­cjal­nych i (jeśli już bar­dzo trze­ba) poli­tycz­nych, bez okieł­zna­nia, umi­ło­wa­nia języ­ka. Cze­kam na wier­sze, w któ­rych będą spo­ty­kać się cze­skie pod­rób­ki gumy Donald, płyn Lugo­la ser­wo­wa­ny po Czar­no­by­lu, kra­sna­le spod nie­miec­kiej gra­ni­cy. I niech będzie miej­sce na faj­ną miłość, któ­ra jest pali­wem tego świa­ta. Ale bez ciśnie­nia. Poeta znów przy­glą­da się wszyst­kie­mu z bez­piecz­nej, bo poetyc­kiej per­spek­ty­wy, i niech tak już dłu­go pozo­sta­nie. „Poezja zawsze była na mar­gi­ne­sie i cudow­nie że jest na mar­gi­ne­sie, bo może robić co chce” (Piotr Śli­wiń­ski).

PS Za cyta­ty z lat ’90 „sta­re­go wie­ku” dzię­ku­ję p. dr Doro­cie Kozic­kiej.

O AUTORZE

Łukasz Mańczyk

Autor tomików poetyckich: służebność światła (wyd. Homini, Kraków 2004 – nagroda im. K. Iłłakowiczówny za najlepszy debiut poetycki roku, „Głos Wielkopolski”, Poznań), affirmative (Trci Trg, Belgrad 2006) oraz pascha 2007/punkstop (Kraków 2009). Autor reportażu Biserka (wyd. Universitas, Kraków 2015) – pierwszej w Polsce książki, której bohaterem jest tłumacz a tematem proces tłumaczenia (nagroda Krakowskiej Książki Miesiąca). Obecnie pracuje nad książką Czytanie Ciechowskiego. Jest radnym Krowodrzy, V Dzielnicy Miasta Krakowa.