debaty / ankiety i podsumowania

Po prostu rozmawiać, jak o wędkarstwie

Paweł Bernacki

Głos Pawła Bernackiego w debacie "Jak rozmawiać o poezji".

strona debaty

Nie ma co się oszu­ki­wać – poezja jest dziś potrzeb­na nie­zwy­kle małej gar­st­ce: kry­ty­kom, pisa­rzom oraz, głów­nie mło­dym, ama­to­rom tej­że, któ­rzy z regu­ły sami sta­wia­ją swo­je pierw­sze lirycz­ne kro­ki lub roz­po­czy­na­ją przy­go­dę z kry­ty­ką. Daw­no już upadł mit poezji roman­tycz­nej, któ­ra odkry­je ducha naro­du, wpły­nie na rze­czy­wi­stość, będzie kształ­to­wa­ła nie tyl­ko ser­ca i dusze poszcze­gól­nych ludzi, ale wręcz zmie­ni poli­tycz­ny obraz świa­ta. Podob­nie nikt chy­ba nie wie­rzy w pozy­ty­wi­stycz­ne idee lite­ra­tu­ry wpi­su­ją­ce się gdzieś w sze­ro­ko zakro­jo­ny pro­gram pra­cy u pod­staw. W tym miej­scu war­to by tak­że wspo­mnieć o marze­niach Tade­usza Peipe­ra twier­dzą­ce­go, że mimo iż obec­nie mamy do czy­nie­nia ze sztu­ką dla dwu­na­stu, to nie­ba­wem za ich spra­wą tra­fi ona tak­że pod strze­chy i sta­nie się jed­nym z pod­sta­wo­wych czyn­ni­ków kształ­to­wa­nia spo­łe­czeń­stwa. Skoń­czy­ły się i cza­sy, kie­dy to wła­dza nie­ja­ko wymu­sza­ła na oby­wa­te­lach czy­ta­nie, spę­dza­jąc ich na prze­róż­ne wie­ce, spo­tka­nia z auto­ra­mi, nie­mal wci­ska­jąc im w ręce tek­sty kla­sy­ków socre­ali­zmu. Chwi­le, gdy pra­cow­ni­cy fabryk spie­ra­li się pod­czas pra­cy choć­by o „Poemat dla doro­słych” już na całe szczę­ście nie wró­cą. Na szczę­ście, bo choć czy­ta­ją­cy prze­cięt­ni oby­wa­te­le to rzecz pięk­na i pożą­da­na, to jed­nak ogól­ny kształt cza­sów, w jakich przy­szło im to robić, był, deli­kat­nie mówiąc, nie­przy­ja­zny.

Dziś mamy do czy­nie­nia ze zja­wi­skiem cał­ko­wi­cie prze­ciw­nym – nikt niko­go do czy­ta­nia nie zmu­sza, a za lek­tu­rę lite­ra­tu­ry pięk­nej, szcze­gól­nie poezji bie­rze się tyl­ko wspo­mnia­na we wstę­pie garst­ka. Przed tego­rocz­nym Por­tem Lite­rac­kim pozwo­li­łem sobie prze­pro­wa­dzić minian­kie­tę. Otóż popy­ta­łem swo­ich zna­jo­mych – ludzi mło­dych, stu­den­tów lub absol­wen­tów kie­run­ków huma­ni­stycz­nych o festi­wal. O jego ist­nie­niu wie­dzia­ło napraw­dę nie­wie­lu i to głów­nie z dostrze­żo­nych tu i ówdzie pla­ka­tów, a do same­go Insty­tu­tu Gro­tow­skie­go nie wybie­rał się nie­mal nikt. Mało kto koja­rzył tak­że jakich­kol­wiek współ­cze­snych twór­ców poza Świe­tlic­kim, jako lide­rem zespo­łu muzycz­ne­go i Dyc­kim, a więc lau­re­atem ubie­gło­rocz­nej nagro­dy Nike. Wła­ści­wie poza tzw. wiel­ką piąt­ką pol­skich poetów: Miło­szem, Szym­bor­ską, Her­ber­tem, Róże­wi­czem i Bia­ło­szew­skim, czy­li tymi, o któ­rych mówi się w szko­le śred­niej, nie­roz­po­zna­wal­ny był nikt. Roz­my­li się nowo­fa­low­cy, znik­nę­ło poko­le­nie współ­cze­sno­ści, a o ist­nie­niu two­rów takich, jak Orien­ta­cja Poetyc­ka Hybry­dy czy poko­le­nie „Nowej pry­wat­no­ści” nie wie nawet gru­ba więk­szość stu­den­tów polo­ni­sty­ki. Jed­nym sło­wem posu­cha.

Oka­zu­je się, że lite­ra­tu­ra nie tyl­ko zosta­ła wypar­ta z dys­kur­su spo­łecz­ne­go, ale tak­że stra­ci­ła swo­je wyso­kie miej­sce w samej kul­tu­rze, gdzie bez dwóch zdań, przy­naj­mniej pod wzglę­dem ogól­nej dostęp­no­ści i roz­po­zna­wal­no­ści, sto­ją ponad nią kino i muzy­ka. O nich moż­na poroz­ma­wiać z rodzi­ną, kole­ga­mi na uczel­niach, nowo­po­zna­ny­mi oso­ba­mi. O poezji już nie. Ta ist­nie­je dziś wła­śnie jako Peipe­row­ska „Sztu­ka dla dwu­na­stu”. Tyl­ko czy tych dwu­na­stu, to rze­czy­wi­ście wybrań­cy, apo­sto­ło­wie nowej wia­ry? Otóż nie. To raczej hob­by­ści, pasjo­na­ci, oso­by po pro­stu lubią­ce czy­tać wier­sze i roz­ma­wiać o nich w swo­im gro­nie. Oni nie mają więk­szych ambi­cji, by kogoś edu­ko­wać, by przy­bli­żać lite­ra­tu­rę spo­łe­czeń­stwu, któ­re zresz­tą tego od nich nie ocze­ku­je. Na szer­sze roz­pa­try­wa­nie tego pro­ble­mu w niniej­szym szki­cu nie ma miej­sca. War­to jed­nak było­by tyl­ko krót­ko przy­po­mnieć, że to wina tyleż nasta­wio­ne­go na kon­sump­cjo­nizm i coraz bar­dziej wyzu­te­go z ducho­wo­ści i wyż­szej kul­tu­ry spo­łe­czeń­stwa, ileż poetów. Ci z kolei uwa­ża­ją się za lep­szych, tych, któ­rzy to odrzu­ci­li styl życia sku­pio­ny na mate­ria­li­zmie, tych, któ­rzy niby to są ponad tym wszyst­kim, gar­dzą koł­tuń­ski­mi ide­ami i wszyst­kim, co z nimi zwią­za­ne. Nie widzą tyl­ko, że sta­li się małą, zamknię­tą, niko­mu nie­po­trzeb­ną grup­ką, któ­ra kisi się we wła­snym niby to smacz­niej­szym sosie. Wymow­ne były­by tu obraz­ki z tego­rocz­ne­go Por­tu, kie­dy to wcho­dząc do sali bufe­to­wej„ przy jed­nym sto­li­ku widzia­ło się sku­pio­nych wokół sie­bie, moc­no już pija­nych poetów w śred­nim wie­ku, przy innym sie­dzą­cych w podob­nym sta­nie auto­rów młod­szych. Mię­dzy nimi zaś dostrze­ga­ło się pałę­ta­ją­cych się tu i tam kil­ku kry­ty­ków. Zamknię­te krę­gi, brak ożyw­cze­go powie­wu, od lat te same twa­rze… W takim kotle nic nowe­go nie zosta­nie ugo­to­wa­ne, a ze wszel­kich prób stwo­rze­nia nowej potra­wy wyj­dzie i tak scha­bo­wy z ziem­nia­ka­mi oraz kapust­ką, fasze­ro­wa­ny tym samym, peł­nym fra­ze­sów, nadzie­niem.

Z tego też powo­du nie potra­fię zro­zu­mieć żalów kry­ty­ków na aka­de­mię. Nie dość, że daje im miej­sce pra­cy, dzię­ki któ­re­mu mogą upra­wiać swo­je hob­by i jesz­cze brać za to pie­nią­dze, to pozwa­la im ona na potrzeb­ny do upra­wia­nia ich dzie­dzi­ny dystans, że nie wspo­mnę o moż­li­wo­ści zdo­by­cia koniecz­nej wie­dzy i umie­jęt­no­ści. Praw­da jest taka, że gdy­by nie uni­wer­sy­tet, więk­szość współ­cze­snych kry­ty­ków wymar­ła­by z gło­du, bo ze staw­ki czter­dzie­stu zło­tych za recen­zję w kul­tu­ral­nym piśmie wyżyć było­by im nie­zwy­kle cięż­ko. No i dystans – pisząc z per­spek­ty­wy aka­de­mii, nie musi­my zanu­rzać się w ten cały poetyc­ki sos. Może­my pisać o książ­kach, bez oba­wy, że ura­zi­my kole­gę, a ten potem nie będzie chciał się z nami napić. Nie będzie nas obcho­dzi­ło to, że Kon­rad Góra jest poetą auten­tycz­nym, bo je buł­ki ze śmiet­ni­ka, tyl­ko to, jaka jest jego książ­ka i czy jego wier­sze są szcze­re.

Krzysz­tof Uni­łow­ski gosz­cząc kil­ka mie­się­cy temu na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim, mówił o tym, że współ­cze­sne lite­ra­tu­ro­znaw­stwo powin­no stać się czymś na wzór hob­by, o tym, iż nie powin­ni­śmy się wsty­dzić tego, że czy­ta­my. W moim jed­nak odczu­ciu widział on lite­ra­tu­rę raczej jako zamknię­ty klub, gdzie oso­by dopusz­czo­ne mogły­by roz­ma­wiać o książ­kach i ich auto­rach, niż dostęp­ną dla sze­ro­kich krę­gów pasję. Była­by to więc wizja moc­no przy­po­mi­na­ją­ca obec­ny stan rze­czy. Oso­bi­ście wolał­bym by owo hob­by i brak poczu­cia wsty­du wzglę­dem ogó­łu z powo­du czy­ta­nia ksią­żek sta­ły się zaląż­kiem do roz­bi­cia opi­sy­wa­ne­go krę­gu. Jak naj­ła­twiej zara­zić kogoś swo­im hob­by? Opo­wia­da­jąc mu o nim z pasją. Dzię­ki temu ja „zara­zi­łem się” fan­ta­sty­ką, poezją czy malar­stwem. Cze­mu ktoś nie miał­by „zara­zić się” nimi ode mnie? Roz­ma­wiaj­my więc bez wsty­du, ale i bez zbęd­ne­go pato­su i poczu­cia wyż­szo­ści nad naszym part­ne­rem. Roz­ma­wiaj­my nor­mal­nie, jak z kole­gą o fil­mie albo z dziad­kiem o węd­kar­stwie. Sko­ro ktoś potra­fi nakło­nić nas do zamo­cze­nia kija, czy pój­ścia do kina, my może­my zachę­cić go do prze­czy­ta­nia tomi­ku poezji.