O poetyckich ucztach
Iwona Słomak
Głos Iwony Słomak w debacie "Jak rozmawiać o poezji".
strona debaty
Jak poeci mieliby rozmawiać o poezji? – pytanie, do którego chętnie zadałabym kolejne, pomocnicze: co byłoby specyficznego w debatach poetów, co odróżniałoby ich dyskusję od sympozjonów z udziałem zawodowych krytyków? Nadal trudno mi odpowiedzieć. Głównie dlatego, że nie wierzę w instytucję zawodowego krytyka, chociaż krytycyzm (wobec możliwych języków opisu świata) chętnie wpisałabym (w miejscu widocznym) do dekalogu każdego lektora poezji czy w ogóle literatury. Lektora-twórcy – ponieważ nim ostatecznie staje się każdy zabierający głos.
Można próbować wytyczać granice przyjmując, że poeci (krytycy niezawodowi) manifestowaliby wrażliwość nieuprzedzoną/niezdeformowaną tzw. „teorią” – w przeciwieństwie do krytyków namaszczonych… Problem w tym, że w czołobitną postawę tych ostatnich wobec nieszczęsnej „teorii” wierzą może niektórzy poeci i niektórzy akademicy. Każdemu pilnemu czytelnikowi „teorii” przewinął się przez ręce jeden czy drugi spośród mnogich tekstów poświęconych jałowości zabiegów poszukiwania (i znajdowania) w dziele literackim czegoś, co się samemu doń zaaplikowało. Niełatwo w tej sytuacji czuć się komfortowo w jakiejkolwiek „narzędziowni”. Sama skłonna jestem raczej wierzyć „teoretykom”, którzy powiadają, że nie wiemy, gdzie kończy się teoria literatury i zaczyna literatura; wszystko, co czytamy/wypowiadamy, może być literaturą. Dlatego podpisałabym się pod (licznie zresztą reprezentowanym) stanowiskiem, w świetle którego debatujących o poezji dzielić można raczej między tych, którzy czytają literaturę i tych, którzy nie czytają. Jeśli niewiele czytamy, dysponujemy ograniczoną możliwością symbolizacji własnego doświadczenia (jakiegokolwiek, w tym także lekturowego); w dyskusji czy wypowiedzi sięgamy wtedy nie po mityczną intuicję, a po najbardziej wytarte skojarzenia, pojęciowe klisze, to co „się” mówi i co stało się do tego stopnia transparentne, że zdaje się odwieczne, wypływające z miłych nam „głębin”. Wówczas też najłatwiej przełykamy dogmaty i wierniej przy nich obstajemy. Jeśli doświadczenie nie pozostaje obojętne wobec narracji, w jakie zdołamy je ująć, to warto zadbać, aby były liczne i stanowiły wzajemne punkty odniesienia. Złą sławę, jaka przylgnęła do niektórych okołopoetyckich debat, wiązałabym zatem najbardziej z niedostatkiem krytycznej/problematyzującej lektury ich uczestników. Poetów czy niepoetów – bez znaczenia. Ważne wydaje mi się natomiast – to w związku z pytaniem o złoty środek na udane rozmowy – by nie utrwalały one mitycznych podziałów (odnoszę czasem wrażenie, jakby cementowały je także urazy wyniesione ze szkoły/studiów: nie sadzę, by warto było je w ten sposób pielęgnować) i nie udzielały tym samym dyspensy na nieczytanie.
Jeszcze co do personalnego charakteru konfliktów – jest on zawsze grzechem w sytuacji, gdy wypiera możliwość polemik na tle ideowym czy estetycznym. Nie rwałabym wszelako włosów z głowy tylko dlatego, że istnieje; lektura zawsze pozostaje ukontekstowiona egzystencjalnie/społecznie w taki czy inny sposób, w związku z tym kwestie z zakresu socjologii literatury wydają się w obrębie każdej rozmowy o literaturze uzasadnione/sensowne. Niechby tylko nie towarzyszyła im ignorancja wobec tekstu. Nota bene: brak ignorancji nie znaczy: „oddać tekstowi głos”; słyszę czasem taki postulat, który implikowałby, że to, czemu oddajemy głos, istnieje obiektywnie, niezależnie od indywidualnej wrażliwości, wiedzy, zdolności krytycznego myślenia czytającego. Jeśli mówimy o tekstach z ich leksyką, syntagmami czy gatunkowym przyporządkowaniem, to warto pamiętać o ich historycznym uwarunkowaniu – o współrzędnych miejsca, z którego je widzimy.