debaty / ankiety i podsumowania

Lęk przed wykluczeniem

Radosław Wiśniewski

Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie "Jak rozmawiać o poezji".

strona debaty

- a saba­ku w jeba­li?
– A paczie­mu wy sprasz­wy­ja­tie a?
– Nu tak dla pad­dierż­ki razga­wo­ra
(z poin­ty wul­gar­ne­go dow­ci­pu opo­wia­da­ne­go w kolei trans­sy­be­ryj­skiej)

Kil­ka lat temu, kie­dy przy­go­to­wy­wa­łem zja­dli­wą pole­mi­kę z wyda­ną przez kor­po­ra­cję Ha!art anto­lo­gią Tek­sty­lia o rocz­ni­kach 70-tych, usły­sza­łem od jed­nej z osób, że to tekst nie­po­trzeb­ny a być może i szko­dli­wy. W sytu­acji, w któ­rej i tak nikt poezji a przede wszyst­kim mło­dej, któ­rym Tek­sty­lia jako­by dawa­ły głos, nie czy­ta, głos kry­ty­ki, ini­cjo­wa­nie wymia­ny cio­sów, może czy­tel­ni­ka tyl­ko odstrę­czyć, było­by zatem świet­nie strze­lo­nym golem do wła­snej, jak­że sze­ro­kiej, bram­ki. Tak mnie prze­ko­ny­wa­ła spo­tka­na oso­ba. Ja z kolei argu­men­to­wa­łem, że nie ma nic gor­sze­go niż pozór zgo­dy, któ­ra budu­je, cho­ciaż nie wia­do­mo co budu­je, a jeże­li już budu­je, to czy aby nie na fał­szy­wym fun­da­men­cie, że ma być milu­sio i niko­mu krzyw­da ma się nie dziać. Jeże­li w lite­ra­tu­rze o coś cho­dzi, poza czczym wywi­ja­niem na drąż­kach, porę­czach i koź­le w pustej sali gim­na­stycz­nej – to spór jest nie­chyb­ną pochod­ną tego sta­nu. Co wię­cej powi­nien być sta­nem natu­ral­nym, wspie­ra­ją­cym petry­fi­ka­cję i kry­sta­li­za­cję sta­no­wisk.

Tym­cza­sem dys­ku­sja wokół Tek­sty­liów sta­ła się ostat­nią na kil­ka lat w mia­rę natu­ral­ną, gdy cho­dzi o punkt wyj­ścia, oka­za­ła się być pierw­szą sztucz­ną, gdy idzie o jej pad­dierż­kę, roz­mo­wą o sta­nie świe­żo­ści pol­skiej poezji czy w ogó­le lite­ra­tu­ry. Ciąg dal­szy jaki nastą­pił po wyga­śnię­ciu serii obraz i starć wokół Tek­sty­liów. był sztucz­ny tak, gdy idzie o punk­ty wyj­ścia, jak i pad­dierż­ki. Mogę się mylić, ale w ostat­nich latach z zasa­dy dys­ku­sje są ogła­sza­ne przez jakie­goś orga­ni­za­to­ra-mode­ra­to­ra, naj­czę­ściej wydaw­cę-mece­na­sa, któ­re­mu z róż­nych wzglę­dów zale­ży na tym, by zro­bić wokół sie­bie spin, czy­li zamie­sza­nie i temu też te dys­ku­sje zazwy­czaj słu­żą naj­peł­niej, popa­da­jąc w więk­szą lub mniej­szą nędzę mery­to­rycz­ną oraz brak kon­klu­zyw­no­ści. Nie cho­dzi mi nawet o dys­ku­sje zwa­ne pane­lo­wy­mi przy oka­zji więk­szych lub mniej­szych imprez lite­rac­kich, któ­re z natu­ry rze­czy nie mogą być kon­klu­zyw­ny­mi, ale cho­dzi mi o takie dys­ku­sje jak ta, do któ­rej zosta­łem zapro­szo­ny. To tro­chę jak pisa­nie wypra­co­wa­nia na zada­ny temat, cho­ciaż nie wąt­pię, że wydaw­cy-orga­ni­za­to­ro­wi może się wyda­wać, że prze­cież nic nie jest narzu­co­ne i każ­dy może napi­sać co mu się żyw­nie podo­ba, cho­ciaż to raczej urok popa­da­nia w samo oszu­stwo i ilu­zję. Jeże­li wśród odpo­wie­dzi na temat „Jak roz­ma­wiać o poezji” ktoś napi­sze teraz (na przy­kład ja): „Na pew­no nie tak jak mi to pro­po­nu­je Biu­ro Lite­rac­kie” – to oka­zać się może, że wymia­na zdań zapro­po­no­wa­na przez orga­ni­za­to­ra-mode­ra­to­ra wca­le nie jest taka wol­na od inte­re­sow­no­ści i wca­le nie słu­ży lite­ra­tu­rze, ale jakiejś mniej­szej lub więk­szej, bar­dziej lub mniej dosłow­nej sprze­da­ży, nie­ko­niecz­nie zresz­tą nawet sprze­da­ży tomi­ków wier­szy, być może samej tyl­ko zdol­no­ści sprze­da­nia się (wraz z kopy­ta­mi).

Sko­ro o tym mowa – taki par­ty­ku­lar­ny i sztucz­ny cha­rak­ter więk­szo­ści debat w ostat­nich latach wyda­je się potwier­dzać ich pół­za­mknię­ty cha­rak­ter. Zazwy­czaj bowiem dys­ku­tu­ją konie z jed­nej staj­ni, jed­nej obo­ry, względ­nie fol­war­ku (wów­czas poza obo­rą do dys­ku­sji dopusz­cza się chle­wi­ki oraz kur­nik) i niko­mu nie zale­ży, żeby ten stan rze­czy zmie­niać. Opo­zy­cji z sąsied­nie­go fol­war­ku nie chce się odpo­wia­dać na dys­ku­sję, jaka toczy się na tym pierw­szym fol­war­ku, i zawar­te w niej argu­men­ty lub ich brak. No wia­do­mo, że odpo­wia­da­jąc na pole­mi­kę – pod­trzy­mu­je się zain­te­re­so­wa­nie i spin wokół tego kto zaczął.

Trud­no przy­po­mnieć sobie w ostat­nich latach jakiś nośny, natu­ral­ny spór o książ­kę, tekst, zbiór wier­szy, ese­jów, któ­ry wypły­wał­by ze śro­do­wi­ska pisa­rzy. Kie­dyś toczy­ły się jesz­cze dys­ku­sje wokół nagro­dy lite­rac­kiej Nike oraz Pasz­por­tu Poli­ty­ki, jed­nak od cza­su jak nagro­da­mi nie­co obro­dzi­ło w Pol­sce, dys­ku­sji i kłót­ni mniej, tak jak­by spo­łecz­ność jest bar­dziej roz­pro­szo­na. A swo­ją dro­gą ile moż­na komen­to­wać kolej­ne książ­ki Micha­ła Wit­kow­skie­go, Shu­te­go czy – z innej becz­ki – pani Ewy Kury­luk, któ­ra z regu­lar­no­ścią zegar­ka szwaj­car­skie­go tra­fia na listę Nike. Bez żena­dy, z auto­bio­gra­ficz­ną pro­zą. Mię­dzy uczest­ni­ków lite­rac­kiej wymia­ny zdań, szcze­gól­nie na podwór­ko zwa­ne poezją, wto­czył się wiel­ki walec i wyrów­nał wszyst­kie moż­li­we wysko­ki. A imię tego wal­ca Lęk. Lęk przed wyklu­cze­niem. Mia­łem kie­dyś nadzie­ję, któ­ra mia­ła urok oczy­wi­sto­ści, że być może z pośli­zgiem, ale tak jak w każ­dym poko­le­niu czy gene­ra­cji pew­ne sta­no­wi­ska z cza­sem się wykry­sta­li­zu­ją i napnie się lina, i będzie komu i z kim ją prze­cią­gać – bo kon­flikt oprócz tego, że ponoć roz­dzie­la, to jed­nak póki żywy i gorą­cy jest for­mą bli­skie­go kon­tak­tu i nie­sie ze sobą wie­le poten­cjal­nej infor­ma­cji. Tym­cza­sem naj­wy­raź­niej uzna­no, że z kon­flik­tem poecie nie do twa­rzy, że lepiej nie­za­ogniać, bo już w ogó­le prze­sta­nie nas kto­kol­wiek czy­tać i poetyc­kie get­to, nie tyl­ko jako rezer­wat osób mówią­cych w języ­ku nie­zro­zu­mia­łym, ale do tego wewnętrz­nie skłó­co­ny, zosta­nie zli­kwi­do­wa­ne.

Będę jed­nak twier­dził, że bać się nie ma cze­go. Ów lęk przed wyklu­cze­niem stra­szy głów­nie tym, co i tak się już daw­no sta­ło, zatem nie ma się tak napraw­dę cze­go bać. Od kie­dy doszło do mnie, że docho­dy pew­ne­go biu­ro­we­go auto­ra, lau­re­ata poło­wu z rocz­nej sprze­da­ży jego nie­złe­go skąd­inąd tomi­ku, wynio­sły 6 zło­tych, nie wiem czy może być gorzej, ciszej, gdy cho­dzi o wyklu­cze­nie poezji z języ­ków współ­cze­sno­ści. Nie wiem też czy to bar­dzo źle, że poezja pozo­sta­je języ­kiem wypar­tym. W wypar­ciu jest spo­ro uro­ku owo­cu zaka­za­ne­go. Być może to jakaś szan­sa dla tego typu mowy, budo­wa­nie eto­su rebe­lianc­kie­go, under­gro­un­do­we­go nie raz i nie dwa poma­ga­ło auto­rom, zja­wi­skom, całym prą­dom myślo­wym stać się main­stre­amem. To jed­nak pieśń przy­szło­ści, na razie draż­ni mnie nazbyt widocz­na układ­ność i grzecz­ność życia lite­rac­kie­go. Przez jakiś czas to jest do znie­sie­nia, ale gdy trwa zbyt dłu­go i sta­je się jedy­ną upraw­nio­ną for­mą roz­mo­wy o wier­szach – zaczy­na być nud­no, smęt­nie i groź­nie. Oto się bowiem oka­zu­je, że nikt nie powie publicz­nie, że ostat­ni zbiór wier­szy Wisła­wy Szym­bor­skiej ma pra­wo nie zachwy­cać, cho­ciaż oczy­wi­ście takich opi­nii, wypo­wia­da­nych poza pro­to­ko­łem, jest spo­ro, ale ofi­cjal­nie nikt dzio­ba nie otwo­rzy. Stąd może tak zdu­mie­wa­ją­ce gło­sy kry­tycz­ne jak recen­zja pió­ra Pio­tra Śli­wiń­skie­go w „Gaze­cie Wybor­czej” ze stycz­nia 2009 roku, w jakimś stop­niu odno­szą­ca się do moż­li­wych zarzu­tów wobec poezji Noblist­ki, któ­rych jako żywo nikt publicz­nie nie wyeks­pli­ko­wał na łamach publi­ka­to­ra o porów­ny­wal­nym zasię­gu. Szło to mniej wię­cej tak:

Jak czy­tać poetów naj­więk­szych? Na kola­nach? To śmiesz­ne i na dłuż­szą metę nie­wy­god­ne. Kry­tycz­nie, zaczep­nie, dema­ska­tor­sko, z nie­ukry­wa­ną pre­ten­sją, że wiel­cy poeci nie chcą się zmie­nić, zasko­czyć nas czymś nowym, zbo­czyć z daw­no obra­ne­go kur­su? To pocią­ga­ją­ce, bo dziel­ność naszą wyno­si na pie­de­stał. To żenu­ją­ce, bo poka­zu­je, że o książ­kach myśli­my w kate­go­riach wyda­rze­nia, wido­wi­ska, dzi­wo­wi­ska, któ­re zaj­mu­je nas stad­nie i tyl­ko przez chwi­lę.

Pozwo­lę sobie zauwa­żyć, że gdy­by czy­ta­nie kry­tycz­ne jed­nych (nie­wy­bit­nych) mia­ło sens per se a innych wyma­ga­ło szcze­gól­ne­go uza­sad­nie­nia, gdyż ina­czej osu­wa­ło­by się w żena­dę, to kry­ty­ka chy­ba by nie mia­ła sen­su inne­go niż gra w salo­now­ca. Nie jest też jasne jaką i czy­ją dziel­ność kry­tyk nie­kry­ty­ko­wal­nej autor­ki wyno­si na pie­de­stał, sko­ro nagro­dzo­nym być moż­na za to tyl­ko tym, co inni mają pod ręką – zgni­ły­mi pomi­do­ra­mi, zbu­ka­mi, mil­cze­niem, nie­wy­da­niem tomi­ka w takiej czy innej ofi­cy­nie. Odwa­ga to zdol­ność do poko­na­nia stra­chu przed sank­cją. Więc o żad­nej odwa­dze tu nie ma mowy. Bo w zasa­dzie nie ma sank­cji. Rze­czy­wi­ście, jest jakieś dziw­ne zja­wi­sko fał­szy­wej, nie­uczci­wej, śro­do­wi­sko­wej, wido­wi­sko­wej uprzej­mo­ści, swo­iste­go zbla­to­wa­nia. Tu w ogó­le nie ma mowy o odwa­dze. Odważ­na to jest tybe­tań­ska poet­ka piszą­ca wier­sze na mydle w wię­zie­niu w Drap­czi. Kry­tyk czy recen­zent wyja­wia­ją­cy swo­ją uza­sad­nio­ną opi­nię o lek­tu­rze jakiejś książ­ki po pro­stu jest w pra­cy i jest to jego psi obo­wią­zek. W tym kon­tek­ście szcze­gól­nie uwa­gę zwró­ci­ło kil­ka zdań koń­czą­cych recen­zję w „Gaze­cie Wybor­czej”:

No tak, ale czy taki igno­rant eru­dy­ta nie jest z koniecz­no­ści posta­cią fik­cyj­ną, realia zaś są inne. Panu­je w nich nie­cier­pli­wość, grze­chem cięż­kim arty­sty jest prze­wi­dy­wal­ność jego dzie­ła, podo­ba­nie się kul­tu­ral­ne­mu odbior­cy to zja­wi­sko wyso­ce podej­rza­ne. Degra­du­ją­ca pre­sja, wywie­ra­na na lite­ra­tu­rę przez media i kul­tu­rę maso­wą jest tak wiel­ka, że nie da się dłu­żej mówić sta­ran­nie usta­wio­nym gło­sem. Gnie­wu, dzi­ko­ści trze­ba, Masłow­skiej, zgo­da. Jed­nak ocze­ki­wa­nie, iż Szym­bor­ska zmie­ni się w Masłow­ską jest absur­dal­ne. Nie­po­wta­rza­nie się twór­cy jest uto­pią. Wyży­wa­nie się na poezji od daw­na zna­nej i słusz­nie cenio­nej jest łatwi­zną. Opie­ra­nie się ryt­mo­wi ‘wyda­rzeń” jest psim obo­wiąz­kiem recen­zen­ta lite­ra­tu­ry. Pisa­nie i publi­ko­wa­nie choć­by słab­szych wier­szy jest świę­tym pra­wem wiel­kie­go poety.

Kry­tyk powi­nien podzie­lać wła­sne zda­nie, to taki pod­sta­wo­wy wymóg uczci­wo­ści rze­mieśl­ni­czej. Mnie, w ostat­niej jak do tej pory odsło­nie, Szym­bor­ska nie zachwy­ca, ale zga­dzam się cał­ko­wi­cie – wybit­ny poeta ma pra­wo popeł­nić tomik, w któ­rym domi­nu­ją wier­sze słab­sze. Mam nie­ja­sne poczu­cie, że i Piotr Śli­wiń­ski, i piszą­cy te sło­wa zga­dza­ją się, że Wisła­wa Szym­bor­ska z tego pra­wa sko­rzy­sta­ła przy oka­zji publi­ka­cji tomu Tutaj. Nie ma chy­ba na świe­cie arty­sty, któ­ry potra­fił­by trzy­mać wyso­ki, rów­ny poziom przez kil­ka­dzie­siąt lat dzia­łal­no­ści twór­czej. Arty­sta musi eks­pe­ry­men­to­wać, czy­li tak­że – popeł­niać błę­dy. Co za uro­czy tru­izm! A jaki trud­ny do wypo­wie­dze­nia gło­śno. Szcze­gól­nie gdy ów tru­izm nie ma uro­ku ogól­nej praw­dy, ale przyj­mu­je cia­ło kon­kre­tu, wraż­li­wą, drga­ją­cą huma­no­idal­ną sub­stan­cję wier­sza. Co cie­ka­we i symp­to­ma­tycz­ne aku­rat przy oka­zji wyda­nia Tutaj dość nie­mi­ło­sier­nie dla Noblist­ki dys­ku­to­wa­li inter­nau­ci w por­ta­lach lite­rac­kich i poetyc­kich.

Mamy zatem domi­nu­ją­cy dys­kurs o poezji, w któ­rym obo­wią­zu­je nie­pi­sa­na zgo­da, któ­ra budu­je nobli­wy obraz poezji, poetów, w któ­rym nie­wie­le drga, moż­na dowol­nie wymie­niać posta­ci zasia­da­ją­ce w pane­lach, gre­miach juror­skich, bo wszyst­kie mają podob­ną tem­pe­ra­tu­rę (pozor­nie, prze­cież bar­dzo pozor­nie!), zawie­sze­ni gdzieś mię­dzy języ­kiem dzien­ni­kar­stwa i mar­ke­tin­go­we­go beł­ko­tu a dostoj­ną dyk­cją aka­de­mic­ką, bez nicze­go po środ­ku w potrza­sku wła­snych ilu­zo­rycz­nych lęków przed tym co się wyda­rzy­ło już daw­no. Jak zatem roz­ma­wiać o poezji? Po pierw­sze wyzbyć się tego bała­mut­ne­go lęku przed wyklu­cze­niem, uznać, że gorzej już nie będzie niż na nie­jed­nym spo­tka­niu autor­skim lau­re­ata pasz­por­tu, auswe­is­su czy innej nagro­dy lite­rac­kiej, na któ­re przy­cho­dzi od jed­nej do pię­ciu osób. Zatem odrzu­ce­nie lęku wymu­sza­ją­ce­go schlud­ność tak zwa­nej kul­tu­ral­nej roz­mo­wy o kul­tu­rze to po pierw­sze. Po dru­gie – pod roz­wa­gę orga­ni­za­to­rom dys­ku­sji – praw­dzi­wej, żywej wymia­ny zdań nie da się odgór­nie zaini­cjo­wać i zacho­wać przy tym dzie­wic­two. To zna­czy da się, w tym sen­sie, że redak­cja, wydaw­nic­two może sobie ini­cjo­wać co chce, ale trud­no nie zauwa­żyć, że wów­czas trud­no mówić o natu­ral­no­ści czy szcze­gól­nej żar­li­wo­ści takiej roz­mo­wy. Szcze­gól­nie gdy ta roz­mo­wa od razu na wej­ściu for­ma­tu­je się brie­fin­giem a sta­ło się to nor­mal­nym zabie­giem więk­szo­ści redak­cji pism lite­rac­kich, co piszę sam pełen smut­ku i winy. Ot, pisze jeden i pisze dru­gi raz, żeby nie zadraż­nić sto­sun­ków z wydaw­cą, publi­ka­to­rem, dru­gi, żeby zaist­nieć, trze­ci, żeby nie prze­stać ist­nieć i zazna­czyć, że jest w grze (ale o co ta gra, jakie jej regu­ły?).

W tym kon­tek­ście wypa­da sobie cenić dys­ku­sje oko­ło­li­te­rac­kie w Inter­ne­cie, nawet gdy ocie­ra­ją się o rynsz­tok emo­cjo­nal­ny, bowiem bywa, że wyni­ka­ją z praw­dzi­wej żar­li­wo­ści i chę­ci, woli, żeby w coś, w kogoś, w jakiś zbiór idei, prze­świad­czeń, pomy­słów na pisa­nie solid­nie ude­rzyć. Takie zja­wi­ska jak pro­wa­dzo­ny swe­go cza­su przez trzy czy czte­ry oso­by pod prze­wo­dem Mar­ka Tro­ja­now­skie­go blog „histo­ria­mo­ich­nie­do­li”, na któ­rym obry­wa­ło się wszyst­kim, poza pro­wa­dzą­cy­mi i może Edwar­dem Pase­wi­czem – to jed­nak były ożyw­cze prą­dy. Oczy­wi­ście Tro­ja­now­ski et con­sor­tes obra­żał i noto­rycz­nie prze­kra­czał gra­ni­ce dobre­go sma­ku oraz dys­ku­sji o tek­ście, prze­no­sząc swo­ją nar­ra­cję co chwi­lę na płasz­czy­znę oso­bi­stych przy­ty­ków, domy­słów i insy­nu­acji. Jed­nak po pierw­sze był (jest?) nie­grzecz­ny, a po dru­gie uważ­nie czy­tał książ­ki, o któ­rych pisał. Zda­rza­ło się owszem, że mie­sza­ło mu się wra­że­nie wła­snej lek­tu­ry z sąda­mi jakie posia­dał a prio­ri i samą lek­tu­rą, bowiem wszy­scy, poza nim i jego przy­ja­ciół­mi, lite­ra­ci nale­że­li prze­cież do ukła­du, ale przy­naj­mniej się sta­rał. I bywa­ły wyda­rze­nia napraw­dę zabaw­ne jak np. zarzut wobec Ryszar­da Chłop­ka, że napi­sał zbiór wier­szyWęgiel, a nigdy w kopal­ni nie był i kilo­fa w ręce nie trzy­mał. Bar­dzo zabaw­ne. Ale przez wie­le mie­się­cy nie bra­ko­wa­ło mu obra­żo­nych kibi­ców i ener­gii.

Mam wra­że­nie, że spo­ra część dys­ku­sji za pry­mar­ny cel ma pod­trzy­ma­nie np. oglą­dal­no­ści stro­ny Biu­ra Lite­rac­kie­go (czy kor­po­ra­cji Ha!art, czy redak­cji „Kry­ty­ki Poli­tycz­nej”, czy czy­tel­nic­two „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go”), a nie wyra­że­nie jakichś sta­no­wisk, nazwa­nie spraw po imie­niu. Prze­cież nikt z nas, dys­ku­tan­tów nie wsko­czył do Biu­ra Lite­rac­kie­go z okrzy­kiem „Eure­ka Panie Wydaw­co!” ze swo­im tek­stem na jakiś waż­ny temat. Na tyle waż­nym, że jego publi­ka­cja na stro­nach Biu­ra Lite­rac­kie­go spo­wo­do­wa­ła­by natych­mia­sto­wą reak­cję na innych stro­nach, a może spra­wi­ła­by, że tekst wyszedł­by z inter­ne­to­we­go obie­gu i stał się po pro­stu waż­ny na tyle, że nie wypa­da­ło­by, przy­naj­mniej w śro­do­wi­sku, nie usto­sun­ko­wać się do jego pod­sta­wo­wych tez. Tym­cza­sem tema­ty do dys­ku­sji na stro­nach Biu­ra Lite­rac­kie­go pod­su­wa nam, odpo­wia­da­ją­cym na anon­sy, „biu­ro­wa Dru­ży­na”, a my łyka­my te haczy­ki lub nie. Pozo­sta­je jed­nak wsty­dli­we podej­rze­nie, że nie ma dla tego sta­nu rze­czy szer­szej alter­na­ty­wy. Być może nawet niko­mu z tzw. śro­do­wi­ska się nie chce, bo cho­dzi o wła­sną, małą sta­bi­li­za­cję, swój ogró­dek pasjo­na­ta, hob­by­sty malut­ki, może i zgrzeb­ny ale schlud­ny. Wyda­je mi się, że pod tym wzglę­dem życie lite­rac­kie – tak­że to mie­rzo­ne rze­ko­my­mi dys­ku­sja­mi na róż­nych forach papie­ro­wych czy inter­ne­to­wych, tych waż­nych i tych mniej zauwa­żal­nych – peł­ne jest upier­dli­wej schlud­no­ści sądów. Nie muszę doda­wać, że od tego schlud­ne­go tła odbi­ja się Igor Stok­fi­szew­ski, z któ­rym tra­dy­cyj­nie się nie zga­dzam dla zasa­dy, ale przy­naj­mniej wiem w czym się nie zga­dzam. A to już nie­ma­ło.

Jeże­li więc cze­goś ocze­ku­ję, to wresz­cie jakie­goś zasko­cze­nia i kil­ku istot­nych wypo­wie­dzi, któ­re prze­nio­sły­by emo­cję, jaką cza­sem, cho­ciaż nie­czę­sto, tęt­nią inter­ne­to­we pysków­ki, na nie­co wyż­szy poziom, wzbo­ga­ca­jąc reflek­sją mery­to­rycz­ną jakiej nie bra­ku­je kry­ty­ce, któ­rej nie odma­wia się mia­na kry­ty­ki. Cze­kam, kie­dy wresz­cie Maciej Froń­ski sfor­mu­łu­je pro­gram poezji zro­zu­mia­łej i nie­za­leż­nej. Tak dłu­go bowiem jak tyl­ko kry­ty­ku­je wszyst­ko wokół, czę­sto zresz­tą nie pod­pie­ra­jąc się poważ­niej­szą ana­li­zą opar­tą na kon­kre­cie, nie przed­sta­wia­jąc pozy­tyw­ne­go pro­gra­mu poezji, któ­ra jego zda­niem mogła­by wypro­wa­dzić wier­sze poza mury rze­ko­me­go get­ta – pozo­sta­je mało wia­ry­god­ny. Nie­uda­na oka­za­ła się pró­ba wpro­wa­dze­nia Mar­ka Tro­ja­now­skie­go do nor­mal­ne­go obie­gu lite­rac­kie­go przez ser­wis Niedoczytania.pl, zmo­de­ro­wa­ny Tro­ja­now­ski, pozba­wio­ny moż­li­wo­ści blu­zgu, bez prze­strze­ni do budo­wa­nia tasiem­co­wych para­fraz nie­lu­bia­nych wier­szy, oka­zał się sła­biut­ki i wątły, że aż litość bra­ła. Ale być może jest ktoś (może nawet on sam), kto tę pozy­cję szy­der­cy, jedy­ne­go spra­wie­dli­we­go, naczel­ne­go cze­ki­sty liry­ki i kry­ty­ki liry­ki, potra­fił­by obsa­dzić. I fur­da czy ten dys­kurs będą toczy­li kry­ty­cy a pry­wat­nie poeci, czy poeci a pry­wat­nie kry­ty­cy. Cho­dzi o to, co by się mówi­ło, ku cze­mu zmie­rza­ło w ramach tej zady­my, zadym­ki. Kry­ty­ka nie powin­na chy­ba poprze­sta­wać tyl­ko na opi­sie, ta bie­żą­ca powin­na potra­fić ryzy­ko­wać i sta­wiać szer­sze tezy. Na to jed­nak odwa­gę do tej pory miał Igor Stok­fi­szew­ski i jego ako­li­ci oraz daw­ni „Fron­dy­ści” sku­pie­ni wokół efe­me­rycz­ne­go tytu­łu „44”. I nie wyglą­da na to, żeby rosła im kon­ku­ren­cyj­na siła. Cho­ciaż kto wie. Wte­dy nie będzie­my toczy­li żało­bli­wych debat na zada­ne tema­ty przez panów mode­ra­to­rów, bo będzie życie, któ­re wywa­li mar­ke­ting za bur­tę. Bo wresz­cie być może będzie o coś cho­dzi­ło.