debaty / ankiety i podsumowania

Rok 2011; wyjątki z miesięcy

Paweł Paszek

Głos Pawła Paszka w debacie "Biurowe książki 2011 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2011 roku

I.

Jowial­nie, zaczep­nie, imper­ty­nenc­ko na prze­dzie pocz­tu przy­był Brian Pat­ten, w świet­nych prze­kła­dach Jar­nie­wi­cza, Sław­ka, Som­me­ra i Szu­by. Wspól­ne zesta­wie­nie pra­cy kil­ku tłu­ma­czy, uka­zu­ją­ce róż­ne linie i roz­wią­za­nia trans­la­tor­skie oka­zu­je nam Pat­te­na nie­rów­ne­go ale jed­na­ko sil­ne­go. Pat­te­na z całą pew­no­ścią bra­ko­wa­ło, teraz bra­ku­je sta­now­czo nie­co mniej. Twór­czość Pat­te­na ope­ru­ją­ca na zna­cze­niach kul­tu­ry popu­lar­nej, czer­pią­ca z tra­dy­cji tak odle­głych co obec­nych zakła­da szcze­gól­ny głos, nie­zwy­kle nośny, ukła­da­ją­cy się jako waż­na glo­sa do, pew­ne­go rodza­ju etycz­ne­go poło­że­nia czło­wie­ka koń­ca histo­rii, koń­ca miło­sier­dzia, koń­ca kum­plo­wa­nia się (kum­plo­wa­nie jest nade wszyst­ko wspól­no­tą, przy­jaź­nią, z kum­plo­wa­nia, zazna­czam, wypro­wa­dzam nie­któ­re pejo­ra­ty­wy). I to poezja nade wszyst­ko kogoś sto­ją­ce­go w poprzek i nie wie­dzą­ce­go tak do koń­ca dokąd iść, do Boga, do baru, na boisko czy do cudzej żony:

Bez sen­su tak nie wie­dzieć, dokąd teraz pójść.

Uli­ce leżą na tobie jak jesien­ny płaszcz.
Nie­któ­re domy to kum­ple, nie­któ­rych domów
Już się nie odwie­dza.
Sta­re roman­se czy­ha­ją w bra­mach, za okna­mi
Sta­rze­ją się kobie­ty. Zastój.

Odrzu­ci­łeś morze zapro­szeń,
Nie odbie­ra­łeś tele­fo­nów, odma­wia­łeś
Tym, któ­rzy na cie­bie liczy­li.
Jak roz­bi­tek na wyspie, któ­rą sam wymy­śli­łeś,
Sła­łeś sygna­ły, pra­gnie­nia.

Wiesz, że dzi­siaj chcesz pójść
Dokąd­kol­wiek, ale co po takiej wie­dzy?
Nie zabio­rą cię tam pocią­gi,
Czer­wo­ne busy się nie zatrzy­ma­ją,
I za cho­le­rę żad­nej tak­sów­ki.

(„I za cho­le­rę żad­nej tak­sów­ki”)

Bar­wio­na lek­ko sen­ty­men­tal­nie lecz w spo­sób wyso­ce inte­li­gent­ny, łamią­ca owy sen­ty­men­ta­lizm, jako banal­ny i nie­wy­star­cza­ją­cy kul­tu­ro­wy kon­went, uwy­pu­kla­jąc i prze­wra­ca­jąc go, a zara­zem świet­nie brzmią­ca owa tro­chę pop-poetry (tro­chę, bo nigdy prze­cież nic cał­kiem nie jest) Bria­na Pat­te­na uro­dzo­ne­go przy liver­po­ol­skich dokach, a obec­nie pomiesz­ku­ją­ce­go w Lon­dy­nie i Devon, poety nie­co jowial­ne­go, zaczep­ne­go i imper­ty­nenc­kie­go

III.

Marzec, prze­wa­lan­ki drob­ne­go dro­biu, wró­ble i świe­tli­ście; na prze­mian: świa­tło, cień. Marzec, owszem i poja­wia się Świe­tli­ste Andrze­ja Fal­kie­wi­cza, pisa­rza, kry­ty­ka, wybit­ne­go filo­zo­fa, jak uwa­żam jed­ne­go z naj­waż­niej­szych gło­sów języ­ka pol­skie­go. Nie napi­szę, że waż­ne, bo nie­ustan­nie waż­niej­sze. Poema dzie­ją­ca się na 96 stro­nach, to rów­nież roz­mo­wa, roz­mo­wa pro­wa­dzo­na wewnątrz tek­stu i wy-pro­wa­dzo­na w stro­nę czy­ta­ją­ce­go. To wyda­rze­nie, tak ele­men­tar­nie, pisa­nia i czy­ta­nia, a zara­zem wyda­rze­nie bar­dzo skru­pu­lat­nej epi­ste­mo­lo­gii. Pod­wa­że­nie zasta­nej sytu­acji, feria i odwrót od dnia. Co przy­cho­dzi na myśl? A no La Folie du jour Blan­cho­ta, jego upar­te recits pisa­ne gdzieś na stro­nie obja­wie­nia. Świe­tli­ste to nie zapis patrzenia/widzenia w języ­ku, to samo patrzenie/widzenie języ­kiem. To nie pró­ba ekwi­wa­len­ty­za­cji w języ­ku, to SAM STANOWIĄCY JĘZYK; to pró­ba sza­leń­stwa. A przy tym pięk­na, wzru­sza­ją­ca, wstrzą­sa­ją­ca, przy­no­szą­ca odar­cie z łatwej kom­pi­la­cji świa­ta i mowy, rela­cja, re-cyta­cja świa­ta wewnątrz, błę­kit nie­ba.

Powie­trze tu zupeł­nie prze­zro­czy­ste
w naj­głęb­szej dali jak­by lawen­do­we
nie, nie mgła
nie mgła!
– jaw­ne na prze­strzał:
fio­le­to­wa­wy lek­ki przej­rzy­sty kolor.
Osob­no widzi się każ­dziut­ki
szli­fo­wa­ny ostro
krysz­tał gór

[…]

Świe­tli­ste Fal­kie­wi­cza, napi­sa­ne pod dyk­tat doświad­cze­nia z cza­su woj­ny, całe jest patrze­niem, roz-patry­wa­niem się/siebie:

Budzi mnie rano pierw­sze jasno dnia
(nigdy w nocy nie zasła­niam okien)
tą ciem­niej­szą poło­wą jesz­cze jestem we śnie
choć widzę już świat – jego nową różo­wą obec­ność
raź­ne cie­li­ste świ­ta­nie przez zamknię­te powie­ki.
Co dnia ten sam zawsze nowy dra­mat
kie­dy je otwie­ram:
nagłe roz­cię­cie zasło­ny
– nie­od­par­ta jaw­ność.

V.

Nigdy samot­niej Got­t­frie­da Ben­na zda­je się być naj­waż­niej­szym przed­się­wzię­ciem ze zbio­ru prze­kła­dów wyda­nych przez Biu­ro Lite­rac­kie w 2011 roku. Tego poety bar­dzo bra­ko­wa­ło z całą pew­no­ścią na pol­skim ryn­ku wydaw­ni­czym. Jest to pierw­szy tak poważ­ny i solid­ny wybór wier­szy jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych liry­ków języ­ka nie­miec­kie­go XX wie­ku, w Pol­sce bar­dzo sła­bo zna­ne­go. Benn wpro­wa­dza mowę ludz­ką w nie­ludz­kie doświad­cze­nie postę­pu­ją­cej nowo­cze­sno­ści. Kolek­ty­wi­za­cja prze­mian, naj­więk­szych tra­ge­dii wie­ku XX i poraż­ki dogma­tycz­ne­go sytu­owa­nia się pod­mio­tu w mate­rii języ­ka sku­pia się w jego gło­sie, któ­ry wobec tego wszyst­kie­go nie pozo­sta­je li tyl­ko jękiem, char­cze­niem i zawo­dze­niem wyklę­tej duszy, a sta­no­wi (sta­no­wi jako pro­ces roz­po­czę­ty, nie­za­koń­czo­ny) bar­dzo dono­śne brzmie­nie roz­li­cza­ją­ce, wska­zu­ją­ce roz­wią­za­nia nie­pro­ste ale wyso­ce ambit­ne, nie zakoń­czo­ne ale wypunk­to­wa­ne jako prze­zna­czo­ne do reali­za­cji, sta­le aby czło­wie­kiem być bar­dziej. Skru­pu­lat­nie i bez­względ­nie pro­wa­dzo­ny ogląd sytu­acji onto­lo­gicz­nej i epi­ste­mo­lo­gicz­nej, każe sie­bie roz­pa­try­wać, pod­wa­żać, zmie­niać. Meta­fra­za Ben­na była bar­dzo potrzeb­na, koniecz­na.

XII.

Gru­dzień, dwu­na­sty, pod­su­mo­wu­ją­cy przy­niósł, dwie bar­dzo waż­ne dla mnie publi­ka­cje. Farsz Mar­ci­na Sen­dec­kie­go i pierw­szy, wycze­ka­ny tom dzieł zebra­nych Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, pod zaska­ku­ją­cym, ale przede wszyst­kim słusz­nym tytu­łem Dzie­ła zebra­ne. Tom 1. Zacznę od tego dru­gie­go. Dzie­ła zebra­ne jak sam tytuł wska­zu­je na pro­jekt szer­szy. Szer­szy i jak już okre­śli­łem tytuł, słusz­ny. Bowiem Kar­po­wicz to poeta z par­na­su, ze szczy­tu, poeta sza­le­nie waż­ny, a nie­ste­ty nie­co zapo­mnia­ny, a to bar­dzo nie­do­brze. Reedy­cja jego dorob­ku powin­na wpły­nąć na rozu­mie­nie, lep­sze rozu­mie­nie prze­mian zacho­dzą­cych w pol­skiej lite­ra­tu­rze powo­jen­nej, powin­na uka­zać siłę tego gło­su, genial­ny roz­wój i ewo­lu­cję, prze­kra­cza­nie kolej­nych gra­nic języ­ka, doświad­cze­nia. Doda­jąc do tego solid­ną, jak zawsze, pra­cę edy­tor­ską ksią­żek Biu­ra mamy do czy­nie­nia z bar­dzo atrak­cyj­ną publi­ka­cją. Atrak­cyj­ną jed­nak przede wszyst­kim pod wzglę­dem arty­stycz­nym. To poezja naj­wyż­sza, wyso­ka pró­ba este­tycz­na i wyso­ka mia­ra inte­lek­tu­al­na, nie pod­le­ga­ją­ca dys­ku­sji.

Na Farsz Mar­ci­na Sen­dec­kie­go rów­nież cze­ka­łem. Docze­ka­łem się, zado­wo­lo­ny, nie­co zasko­czo­ny, wspa­nia­le poiry­to­wa­ny, przy­ją­łem, przy­chyl­nie poróż­nio­ny. Farsz uzna­ję za naj­waż­niej­szą publi­ka­cję, wydaw­nic­twa w 2011 roku, z serii Poezje. Sen­dec­ki wyraź­nie tkwi w pro­ce­sie. Jest rucho­my i nie­pew­ny. Sen­dec­ki sta­no­wi się sta­le w sytu­acji wypo­wia­da­nia, to jest wła­ści­wie samo poie­sis. Na grun­cie pol­skim odróż­nia się moc­no ta dyk­cja. Mniej­sza o poety­kę frag­men­tu dopro­wa­dzo­ną do per­fek­cji, o pozor­ną dys­in­for­ma­tyw­ność, kłę­bie­nie na nie­wiel­kiej powierzch­ni. Sen­dec­ki pro­po­nu­je nowy, inny are­ał, zamiast goto­we­go zago­spo­da­ro­wa­nia. Sen­dec­ki roz­sz­czel­nia i doko­nu­je dekom­pre­sji, robi miej­sce, dużo miej­sca, wręcz do koń­ca wytrzy­ma­ło­ści far­sy obec­no­ści w języ­ku, wska­zu­jąc na inną obec­ność poza kom­po­zy­cją zało­żo­ną jako tra­dy­cja. Ale nie zabi­ja fał­szy­wie tra­dy­cji, nie zabi­ja, brzmi tam jakieś inne, takie śpiew­ne tro­chę: je ne sais quoi, język, inny ja.

***

Przed­sta­wi­łem kil­ka waż­niej­szych dla mnie pozy­cji, nie wszyst­ko uda­ło się prze­czy­tać, wie­le nie tak jak dokład­nie jak­bym tego chciał, wie­le mniej dokład­nie niż powi­nie­nem, kil­ka omi­ną­łem – wiel­kie są moje winy, wstyd, gorycz, kajam się, para­fra­zu­ję. Tym­cza­sem życze­nia: czy­tel­ni­kom – dobre­go Biu­ra Lite­rac­kie­go, życzę nadal tak dobre­go Biu­ra Lite­rac­kie­go; wydaw­nic­twu – kon­ty­nu­acji dobre­go Biu­ra Lite­rac­kie­go (już wia­do­mo, z zapo­wie­dzi jakie cze­ka­ją czy­tel­ni­ków nowe spra­wy!, na rok następ­ny). Sobie, nie będę pisał.

Dobre­go Nowe­go Roku!