debaty / wydarzenia i inicjatywy

Wspomnienie

Stanisław Bereś

Głos Stanisława Beresie w debacie "10 lat Portu i Biura we Wrocławiu".

strona debaty

10 lat Portu i Biura we Wrocławiu

Wszy­scy lite­ra­tu­ro­znaw­cy i kry­ty­cy zna­ją opo­wieść o tym, jak Mel­chior Wań­ko­wicz wybrał się w 1937 roku do wię­zie­nia na Świę­tym Krzy­żu, naj­su­row­sze­go, jakie ist­nia­ło wów­czas w Pol­sce, żeby spo­tkać się z intry­gu­ją­cym go więź­niem z 15-let­nim wyro­kiem (zmie­nio­nym z kary śmier­ci), któ­ry ołów­kiem kopio­wym pisał jakieś tek­sty w bru­lio­nach. Po ukoń­cze­niu lądo­wa­ły w sza­fie naczel­ni­ka. Był to Ser­giusz Pia­sec­ki, któ­re­go Kocha­nek Wiel­kiej niedź­wie­dzi­cy uka­zał się w tym samym roku w pro­wa­dzo­nym przez Wań­ko­wi­cza „Roju”. Do kla­sy­ki tego typu wspo­mnień nale­ży rów­nież roz­mo­wa Micha­ła Cho­ro­mań­skie­go z mło­dziut­kim kel­ne­rem, Tade­uszem Kur­ty­ką, któ­ry obsłu­gi­wał go w kra­kow­skim „Gran­dzie”. Widząc wysta­ją­cą z jego kie­sze­ni nowe­lę Toł­sto­ja, namó­wił go do pisa­nia. Efek­tem tej zdaw­ko­wej roz­mo­wy sta­ły się Zaklę­te rewi­ry, któ­re uka­za­ły się pod pseu­do­ni­mem Hen­ry­ka Wor­cel­la. Rów­nie bez­pre­ten­sjo­nal­nie naro­dzi­li się Astro­nau­ci Sta­ni­sła­wa Lema. Mło­dziut­ki kan­dy­dat na pisa­rza, na zmia­nę przyj­mo­wa­ny i wyrzu­ca­ny z ZLP „za brak dorob­ku twór­cze­go”, wybrał się w 1950 roku na wyciecz­kę z Zako­pa­ne­go do Czar­ne­go Sta­wu w towa­rzy­stwie pew­ne­go gru­be­go pana, któ­re­mu powie­dział, że w Pol­sce powin­na powstać fan­ta­sty­ka nauko­wa. Nie miał zie­lo­ne­go poję­cia, że roz­ma­wia z Jerzym Pań­skim, pre­ze­sem „Czy­tel­ni­ka”. Kie­dy wró­cił do Kra­ko­wa, w skrzyn­ce na listy zna­lazł umo­wę wydaw­ni­czą na „utwór fan­ta­stycz­ny bez tytu­łu”.

Oczy­wi­ście my wie­my, że na ogół jest odwrot­nie: to auto­rzy zanu­dza­ją wydaw­ców, więc są zrzu­ca­ni ze scho­dów. Kie­dy zaś zapy­cha­ją swo­imi maszy­no­pi­sa­mi ich skrzyn­ki pocz­to­we, tek­sty lądu­ją w koszach. Bo taka jest praw­da: szef ofi­cy­ny to dowód­ca oblę­żo­nej twier­dzy. Wydaw­ca typu Wań­ko­wi­cza lub Pań­skie­go to praw­dzi­wa rzad­kość. Obda­rzo­ny reflek­sem i wyobraź­nią ani­ma­tor kul­tu­ry to bia­ły kruk lub dzien­na sowa. Ale cza­sem taki się gdzieś tra­fia. W moim życiu zda­rzy­ło się to dwa razy. Z tego raz we wła­snym mie­ście – Wro­cła­wiu. A z tego spo­tka­nia zro­dzi­ła się książ­ka, któ­rej nie pla­no­wa­łem, choć w jakimś sen­sie była pisa­na moje­mu mia­stu i pol­skiej bio­gra­fi­sty­ce. Mówię, „była pisa­na”, bo tu wła­śnie od 1964 roku miesz­kał przez sie­dem lat Rafał Woja­czek i tu pozo­stał na zawsze po swo­jej samo­bój­czej śmier­ci. Nazwi­sko poety zna każ­dy wro­cła­wia­nin, a jego grób na cmen­ta­rzu św. Waw­rzyń­ca to miej­sce kul­to­we dla mło­dych ludzi.

Już jako dwu­dzie­sto­la­tek docze­kał się legen­dy, co w świe­cie lite­ra­tu­ry jest rzad­ko­ścią. Był naj­peł­niej­szym wyra­zi­cie­lem mitu pol­skie­go „poety prze­klę­te­go”. Bły­sko­tli­wie zade­biu­to­wał, wyso­ko leciał i bar­dzo szyb­ko umarł. Jego ory­gi­nal­ność zauwa­żo­no i dostrze­żo­no natych­miast, bo był nie­po­dob­ny do żad­ne­go pol­skie­go pisa­rza, nie­za­leż­ny od żad­nej gru­py poetyc­kiej i koniunk­tu­ry. Co naj­wy­żej uzna­wa­no go za pre­kur­so­ra Nowej Fali. Nie­przy­sto­so­wa­ny i „roga­ty” wyróż­niał się w każ­dym śro­do­wi­sku, nie tyl­ko wśród lite­ra­tów. Pełen sprzecz­no­ści, bo spo­tka­ły się w nim nie­zwy­kły liryzm z eks­cen­trycz­no­ścią, nie­śmia­łość i dobre wycho­wa­nie z bru­tal­no­ścią, twór­cza auto­dy­scy­pli­na z gwał­tow­no­ścią, pijań­stwem i auto­de­struk­cją. Eks­pe­ry­men­to­wał z ludź­mi, alko­ho­lem, z samym sobą, a przede wszyst­kim ze śmier­cią. Urzą­dza­ne przez nie­go w publicz­nych miej­scach eks­ce­sy i awan­tu­ry prze­szły do mówio­nej histo­rii mia­sta. Wro­cław, w któ­rym miesz­kał, potę­go­wał zresz­tą nisz­czy­ciel­skie skłon­no­ści poety, bo zawsze było to nie­zdro­we i depre­syj­ne mia­sto, sprzy­ja­ją­ce wszyst­kim odmia­nom depre­sji. A już szcze­gól­nie w latach PRL‑u, po 1968 roku, gdy pogar­da władz wobec inte­lek­tu­ali­stów i nie­ko­niunk­tu­ral­nej mło­dzie­ży wręcz biła po oczach. To był wyjąt­ko­wo pod­ły czas, któ­ry nie mógł dobrze wpły­wać na samo­po­czu­cie arty­sty. Zwłasz­cza wraż­li­we­go, skry­te­go, o skom­pli­ko­wa­nej oso­bo­wo­ści.

Jego zagad­ko­wa, kame­le­ono­wa­ta psy­chi­ka, suge­styw­na i ostra (a zara­zem peł­na wraż­li­wo­ści) poezja oraz samo­bój­cza śmierć w majo­wą noc z 10 na 11 1971 roku w sub­lo­ka­tor­skim poko­ju na ul. Lin­de­go 12 na Kar­ło­wi­cach zawsze budzi­ły emo­cje i pro­wo­ko­wa­ły do pytań. Na wie­le z nich – choć minę­ły 42 lata – nie udzie­lo­no dotąd jasnych odpo­wie­dzi. A jest ich wie­le: czy eks­cen­trycz­ne zacho­wa­nia poety były spo­wo­do­wa­ne jego cho­ro­bą? Na ile wyni­ka­ły one z chę­ci epa­to­wa­nia oto­cze­nia, a na ile z wewnętrz­ne­go pędu samo­znisz­cze­nia? W jakim stop­niu pisa­nie roz­huś­ta­ło w nim psy­chicz­ną udrę­kę i pra­gnie­nie śmier­ci? Na ile jego awan­tu­ry, samo­oka­le­cze­nia i tru­cie się gazem lub leka­mi były insce­ni­za­cja­mi, mają­cy­mi na celu szo­ko­wa­nie „widzów”, a na ile dra­ma­tycz­ny­mi pró­ba­mi sku­pie­nia na sobie uwa­gi? Czy jego oto­cze­nie hamo­wa­ło w nim (auto)destrukcyjne skłon­no­ści czy wręcz prze­ciw­nie – pod­sy­ca­ło? Gdzie tkwi przy­czy­na przej­mu­ją­cej sza­mo­ta­ni­ny poety – w obcią­że­niach dzie­dzicz­nych, kon­flik­tach w domu rodzin­nym czy w nie­na­sy­co­nej ambi­cji?

Miesz­ka­jąc we Wro­cła­wiu, dwie uli­ce od miej­sca, gdzie się tar­gnął na życie, w każ­dą pra­wie nie­dzie­lę mija­jąc jego mogi­łę (w dro­dze do gro­bu moich rodzi­ców), pamię­ta­jąc jego żywą twarz i głos, bo raz w życiu roz­ma­wia­li­śmy, zna­jąc dosko­na­le miej­sca, w któ­rych bywał, wresz­cie wykła­da­jąc na uni­wer­sy­te­cie lite­ra­tu­rę współ­cze­sną, siłą fak­tu czu­łem jego nie­wi­dzial­ną obec­ność. Za każ­dym razem gosz­cząc w domu swo­je­go pro­mo­to­ra, prof. Cze­sła­wa Her­na­sa, któ­re­go okna wycho­dzą wprost na okna poko­ju, w któ­rym zabił się poeta, wra­ca­ło do mnie pyta­nie, co wła­ści­wie tam się sta­ło? „Zagrał się” na śmierć, odszedł, bo bola­ło go życie i dusza, doko­nał aktu mistycz­ne­go prze­isto­cze­nia, czy zagrał va banque, by przejść do histo­rii lite­ra­tu­ry? A może po pro­stu nie otrzy­mał od bli­skich mu ludzi wspar­cia i udrę­czo­ny przez demo­ny lęku – mil­czą­cy i bez­rad­ny – uciekł od swo­jej Gol­go­ty?

Nie­po­ko­jo­ny przez podob­ne pyta­nia, aktu­ali­zo­wa­ne co parę mie­się­cy przez kolej­nych „wyznaw­ców” Wojacz­ka, a tro­chę też poiry­to­wa­ny sztam­po­wy­mi opo­wie­ścia­mi na jego temat, któ­re weszły do lite­rac­kie­go bede­ke­ra Wro­cła­wia, posta­no­wi­łem zbie­rać takie rela­cje. A ponie­waż przez pięt­na­ście lat byłem redak­to­rem tele­wi­zyj­ne­go pro­gra­mu o pisa­rzach i książ­kach, korzy­sta­jąc z oka­zji reje­stro­wa­łem na taśmie fil­mo­wej – naj­pierw czy­sto oka­zjo­nal­nie, a póź­niej coraz bar­dziej świa­do­mie – rela­cje byłych zna­jo­mych, przy­ja­ciół i bli­skich poety. Kie­dy zaś w koń­cu lat 90. poja­wi­ła się moż­li­wość reali­za­cji fil­mu doku­men­tal­ne­go, zaczą­łem nad nim pra­cę. Miał nosić tytuł Męka i pasja Rafa­ła Wojacz­ka. Przy­zna­ny przez TVP budżet nie pozwa­lał na wie­le, więc posta­no­wi­łem poka­zać w nim poetę ocza­mi kobiet, któ­re były z nim zwią­za­ne – ero­tycz­nie, ducho­wo czy towa­rzy­sko. Wyda­ło mi się to wów­czas spryt­nym klu­czem, bo z przy­ja­ciół­mi rodza­ju męskie­go, któ­rych – jak się oka­za­ło dopie­ro po śmier­ci – miał całe tabu­ny, roz­ma­wia­no już wie­le razy. Zawsze mnie zdu­mie­wa­ło, jak mało z ich rela­cji wyni­ka­ło i jak czę­sto doty­czy­ły tych samych sytu­acji, co wska­zy­wa­ło, że mają cha­rak­ter obie­go­wych „legend”. W każ­dym razie na pew­no cemen­to­wa­ły ste­reo­typ poety-awan­tur­ni­ka. Być może umac­nia­ły też pozy­cję samych świad­ków. Spę­dzał z nimi w koń­cu – przez kil­ka wro­cław­skich lat – całe dnie i noce na tzw. „szla­ku”, pijąc alko­hol i nie­ustan­nie mie­ląc języ­kiem. Nie­ste­ty ich opo­wie­ści zawsze koń­czy­ły się na tych samych – zale­d­wie kil­ku­na­stu – aneg­do­tach i doty­czy­ły wyłącz­nie skan­da­li­zu­ją­cych zacho­wań. Ale co mówił, gdy był trzeź­wy? O czym opo­wia­dał? Tu był kło­pot. Jak­by go w ogó­le nie słu­cha­li. To ude­rza­ją­ce: kole­dzy Wojacz­ka nie roz­ma­wia­li z nim o jego dzie­ciń­stwie i spra­wach oso­bi­stych, cza­sem nie wie­dzie­li nawet, że ma żonę i dziec­ko. To zaska­ku­ją­ce, ale może i zro­zu­mia­łe: arty­ści roz­ma­wia­li ze sobą o sztu­ce, a nie o życiu. Ale czy dys­ku­to­wa­li z nim o poli­ty­ce lub escha­to­lo­gii? Nic na to nie wska­zy­wa­ło. A nie­bie­skie pta­ki od kie­lisz­ka, jaki­mi się czę­sto ota­czał? Zapew­ne roz­ma­wia­li z nim o tym, o czym mówi się w barze czy pod bud­ką z piwem. Ale te opo­wie­ści mają nie­ste­ty to do sie­bie, że roz­wie­wa­ją się po wytrzeź­wie­niu. Może dla­te­go, wie­dząc aż tyle o poecie, wie­my o nim tak nie­wie­le.

Myśląc więc o fil­mie o Wojacz­ku, dosze­dłem do wnio­sku, że jeśli ktoś napraw­dę coś o nim wie i zbli­żył się do nie­go naj­bar­dziej, to bli­skie mu kobie­ty – powier­ni­ce, muzy i kochan­ki. I oczy­wi­ście żona, ale ta nigdy nie udzie­li­ła na jego temat żad­ne­go wywia­du, więc z góry wie­dzia­łem, że o żad­nej roz­mo­wie z nią nie ma mowy. Ale tyl­ko one widzia­ły go w sytu­acjach intym­nych i zagu­bie­niu: „nie­uzbro­jo­ne­go” w rolę pisa­rza, w zalo­tach, miło­snym pobu­dze­niu, depre­sji, roz­pa­czy. Widzia­ły go zgra­ne­go, zło­mo­ta­ne­go, ale i sprzą­ta­ją­ce­go pokój lub jedzą­ce­go zupę. Sądzę, że przed nimi mniej się zgry­wał niż przed kum­pla­mi od wód­ki i lite­ra­tu­ry. Tak przy­naj­mniej wte­dy rozu­mo­wa­łem.

Nie­ste­ty – cze­go wcze­śniej nie mogłem wie­dzieć – Woja­czek szu­kał i przy­cią­gał do sie­bie wszel­kiej maści neu­ro­tycz­ki. Ich wyła­wia­nie i spraw­dza­nie, co pamię­ta­ją oka­za­ło się nie­pro­ste, bo nie wszyst­kie chcia­ły mówić (poeta nie był wzo­rem wier­no­ści, mie­wał po kil­ka dziew­czyn naraz), a nie­któ­re mia­ły już „kaszę” w gło­wie lub reali­zo­wa­ły ste­reo­typ. W fazie doku­men­ta­cyj­nej, a zatem wstęp­nych uzgod­nień przed nagra­nia­mi, oka­za­ło się już, że nie­któ­re odma­wia­ją wypo­wie­dzi, choć wie­dzą napraw­dę dużo, inne zaś roz­pusz­cza­ją język, choć mają do zre­la­cjo­no­wa­nia zale­d­wie jed­ną nie­waż­ną roz­mo­wę lub wspól­ną pija­ną noc, z któ­rej nie wyni­ka nic. Pamię­ta­jąc dra­stycz­ne obra­zy ero­ty­zmu w wier­szach poety oraz odkry­wa­jąc, że prak­tycz­nie każ­da jego part­ner­ka wyszła ze związ­ku z nim poroz­bi­ja­na psy­chicz­nie (na ogół na całe życie), trud­no nie przy­jąć, że sta­ły za tym jakieś sek­su­al­ne eks­pe­ry­men­ty oraz „wam­pi­ryzm” poety.

Poza tym coraz wyraź­niej widać też było inną pra­wi­dło­wość: Woja­czek, obda­rza­ny łaska­mi przez spra­gnio­ne wra­żeń poetes­sy, przez wie­le lat kore­spon­do­wał z nasto­lat­ką z obo­zu żeglar­skie­go, jej tyl­ko powie­rza­jąc swo­je myśli, fru­stra­cje i lęki. Dla swo­ich part­ne­rek zaś – choć obco­wał z nimi fizycz­nie – pozo­sta­wał kimś nie­prze­nik­nio­nym, jak­by zza pan­cer­nej szy­by. Czy­li koniec koń­ców nie był tak napraw­dę z nikim. Poszu­ku­jąc więc kolej­nych kon­tak­tów, coraz jaśniej widzia­łem, że nikt nie posia­da wie­dzy, któ­ra odsło­ni­ła­by nie­zna­ną twarz poety – ani Elż­bie­ta Lisow­ska, któ­ra miesz­ka­ła z nim przez ścia­nę i była „adre­sat­ką” jego ostat­nie­go „woła­nia o pomoc”, ani Elż­bie­ta Fediuk, któ­ra była jego ostat­nią namięt­ną miło­ścią, ani żad­na inna jego „wdo­wa”, bo prze­cież kil­ka żegna­ło go na cmen­ta­rzu.

Te wszyst­kie usta­le­nia prze­czy­ły wpraw­dzie wstęp­nym zało­że­niom fil­mu, któ­ry zakła­dał moż­li­wość pozna­nia sekre­tu pisa­rza, ale budo­wa­ły za to inną, rów­nie cie­ka­wą per­spek­ty­wę, choć jej ilu­stra­cja wyma­ga­ła uzu­peł­nie­nia listy boha­te­rek o kil­ku męż­czyzn. Dziś myślę, że był to nie­zły mate­riał wyj­ścio­wy do fil­mu o poecie, choć już zapew­ne inne­go niż ten zapi­sa­ny w sce­na­riu­szu tele­wi­zyj­nym. W momen­cie, o któ­rym mówię, zare­je­stro­wa­łem na kame­rze roz­mo­wy z trój­ką akto­rów, dwój­ką kry­ty­ków lite­rac­kich, pla­stycz­ką, pie­lę­gniar­ką oraz ren­cist­ką. Ostat­nie dwa wywia­dy zosta­ły jed­nak póź­niej znisz­czo­ne: pierw­szy na życze­nie udzie­la­ją­cej wywia­du, dru­gi z powo­du psy­chia­trycz­ne­go cha­rak­te­ru zapi­su i jego nie­wia­ry­god­no­ści. Nakrę­ci­łem też spo­ro mate­ria­łu iko­no­gra­ficz­ne­go w Miko­ło­wie: miesz­ka­nie poety, jego psy­cho­gen­ne podwór­ko, szko­łę, uli­ce oraz rów­nie dużo we Wro­cła­wiu: noc­ne uję­cia Dwor­ca Głów­ne­go i Dwor­ca Nad­odrze, ulu­bio­ne miej­sca ze „szla­ku”, kolej­ne miej­sca zamiesz­ka­nia (m.in. przy ul. Lin­de­go).

Ale w TVP nie ma nicze­go na pew­no, więc redak­cja doku­men­tu nie­spo­dzia­nie wyco­fa­ła się z kosz­to­ry­su, a nakrę­co­ne mate­ria­ły tra­fi­ły do sza­fy pro­du­cen­ta, cze­ka­jąc na lep­sze cza­sy. Wpraw­dzie po jakimś cza­sie poja­wi­ła się pro­po­zy­cja „nowe­go otwar­cia”, ale w zamian za przej­ście do inne­go pro­du­cen­ta i zgo­dę na podzie­le­nie się z nim sce­na­riu­szem i reży­se­rią, co było­by de fac­to odda­niem fil­mu w obce ręce (w zamian za sym­bo­licz­ne „odszko­do­wa­nie” i odno­to­wa­nie nazwi­ska w „tyłów­ce”). Nie była to ofer­ta hono­ro­wa, ale „pro­po­zy­cja nie do odrzu­ce­nia”, więc skoń­czy­ła histo­rię fil­mu o Rafa­le Wojacz­ku. Nie­dłu­go potem powstał film Lecha Majew­skie­go, co według jed­nych mia­ło ze sobą zwią­zek, według innych nie mia­ło. W mojej oce­nie, nie mia­ło. Nie zmie­nia to jed­nak fak­tu, że dla mnie był to koniec pro­ce­su doku­men­to­wa­nia pamię­ci o pisa­rzu. Było to posta­no­wie­nie tak zin­te­rio­ry­zo­wa­ne, że na uczel­ni uni­ka­łem nawet ćwi­czeń na temat jego twór­czo­ści. Ale nie z powo­du trau­my. Po pro­stu jakiś pro­jekt umarł zanim się uro­dził, prze­sta­łem więc o nim myśleć. Nie nale­ża­łem do gro­na wiel­bi­cie­li Wojacz­ka, a gro­ma­dze­nie wspo­mnień i reali­zo­wa­ny film nie były przed­mio­tem moich pasji. Zro­dzi­ły się tro­chę z przy­pad­ku, a tro­chę bar­dziej z polo­ni­stycz­ne­go obo­wiąz­ku. A może też z poczu­cia wspól­no­ty, jakie odczu­wa­ją mło­dzi ludzie z tego same­go mia­sta z inny­mi mło­dy­mi ludź­mi, któ­rzy mie­li odwa­gę na despe­rac­ki bunt. Żad­nej jed­nak meta­fi­zy­ki ani ocza­ro­wań.

Ale w świe­cie lite­ra­tu­ry nie wszyst­ko jest tak jed­no­znacz­ne jak myśli­my, bo nie­kie­dy poja­wia się deus ex machi­na jakiś Wań­ko­wicz, Cho­ro­mań­ski lub Pań­ski. Tyl­ko nazy­wa się ina­czej. Kimś takim w mojej przy­go­dzie z Wojacz­kiem stał się Artur Bursz­ta i jego Port Lite­rac­ki, któ­ry w 2004 roku zacu­mo­wał we Wro­cła­wiu. Nie wiem skąd wie­dział o moich „zaszło­ściach” z poetą. Być może powie­dział mu o nich Bogu­sław Kierc. W każ­dym razie zapro­po­no­wał mi, abym nakrę­co­ne mate­ria­ły zapre­zen­to­wał publicz­no­ści Biu­ra Lite­rac­kie­go. Nie był to pomysł moich marzeń, bo po pierw­sze, for­mu­ła wyda­rze­nia zakła­da­ła moją nar­ra­cję, co mi się z jakie­goś powo­du nie podo­ba­ło; po dru­gie, na pre­zen­ta­cji musie­li poja­wić się siłą fak­tu kole­dzy Wojacz­ka, co mnie stre­so­wa­ło; po trze­cie zaś, musiał to być pokaz doku­men­ta­li­stycz­nej klę­ski, co mi się podo­ba­ło naj­mniej, ponie­waż nagra­nia były tzw. „surów­ką”, a więc nie­zmon­to­wa­nym mate­ria­łem robo­czym, czy­li „kra­jo­bra­zem po bitwie”. Mia­ły być co praw­da – zapew­niał Bursz­ta – wyse­lek­cjo­no­wa­ne i zmik­so­wa­ne na CD-roomie, a poziom dźwię­ku na nagra­nych offo­wo pyta­niach pod­nie­sio­ny (nie były prze­zna­czo­ne do wyko­rzy­sta­nia), ale lepiej niż on zda­wa­łem sobie spra­wę z tego, jak przy­kry dla widzów jest reali­za­cyj­ny „brud” i tele­wi­zyj­ne „fla­ki”. Nawet naj­więk­szy miło­śnik ste­ków odczu­wa przy­krość, gdy znaj­dzie się w rzeź­ni lub uboj­ni. Jeśli ist­niał jaki­kol­wiek argu­ment na plus, to tyl­ko taki, że cały ten mate­riał ska­za­ny był na zmar­no­wa­nie, więc przez chwi­lę mógł się na coś przy­dać.

Nie prze­wi­dzia­łem, że do sali przy ul. Mazo­wiec­kiej przyj­dzie spo­ry tłum, na oko ze dwie­ście osób. Zde­cy­do­wa­nie ponad nor­mę tego typu spo­tkań. Na ogół byli to ludzie mło­dzi, ale zauwa­ży­łem też przy­ja­ciół i zna­jo­mych poety. Wszy­scy zacho­wy­wa­li się cicho jak w koście­le. Kie­dy zaczą­łem mówić i uru­cha­miać kolej­ne nagra­nia, cisza pogłę­bi­ła się. Z bli­ska widzia­łem sku­pio­ne i prze­ję­te twa­rze. Każ­dy oczy­wi­ście zna tę dziw­ną syner­gię, jaka nie­kie­dy uru­cha­mia się pomię­dzy mówią­cym a publicz­no­ścią (w tym wypad­ku pomno­żo­na przez emo­cje osób, któ­re mówi­ły z ekra­nu), ale to był jeden z tych rzad­kich przy­pad­ków, gdy nie­mal­że fizycz­nie odczu­wa się emo­cje publicz­no­ści, któ­ra na pra­wie dwie godzi­ny zasty­gła w mil­cze­niu i bez­ru­chu, oglą­da­jąc niczym w hip­no­zie kolej­ne frag­men­ty nagrań. A prze­cież nie był to thril­ler, ale garść opo­wie­ści o mło­dym czło­wie­ku, któ­ry nie mie­ścił się w swo­im świe­cie. Trud­no było nie poczuć pły­ną­ce­go od widzów wzru­sze­nia i sku­pie­nia uwa­gi. Nie­ła­two nazwać tego typu mil­czą­cą komu­ni­ka­cję, kie­dy ponad sło­wa­mi i obra­za­mi budu­je się jakieś wyż­sze pię­tro mię­dzy­ludz­kie­go odczu­wa­nia, któ­re nie jest już zacie­ka­wie­niem, ale prze­ży­ciem cudze­go dra­ma­tu. Nie szu­kam więc dla nie­go defi­ni­cji, bo bywa ono auto­pro­jek­cją lub rodza­jem emo­cjo­nal­nej fata­mor­ga­ny, ale zaświad­czam o jego fizycz­no­ści. Czuł to chy­ba każ­dy na sali. W każ­dym razie musia­ło być w tym coś auten­tycz­ne­go i przej­mu­ją­ce­go, sko­ro po spo­tka­niu Artur Bursz­ta odcią­gnął mnie na bok i gorą­co nama­wiał na powrót do reje­stro­wa­nia wspo­mnień o Wojacz­ku, pro­po­nu­jąc ich wyda­nie dru­kiem w Biu­rze Lite­rac­kim.

Tak, tak, wiem, nic wiel­kie­go. Po pro­stu wydaw­ca zapro­po­no­wał auto­ro­wi napi­sa­nie ist­nie­ją­cej już czę­ścio­wo (choć na taśmach) książ­ki. Nie­wie­le ryzy­ko­wał, bo prze­cież nie obie­cy­wał umo­wy ani zalicz­ki. Ale bez tego wie­czo­ru, elek­try­zu­ją­cej atmos­fe­ry pro­jek­cji oraz czy­sto inten­cyj­nej roz­mo­wy nic wię­cej by się nie sta­ło. Nagra­nia wspo­mnień przy­ja­ciół Wojacz­ka – jak wie­le innych nagrań w trak­cie kil­ku­na­stu lat mojej pra­cy dla tele­wi­zji – prze­pa­dły­by, bo na tych samych taśmach BTC wkrót­ce nakrę­co­no by new­sy do „Fak­tów” lub „Wyda­rzeń dnia”. Doświad­czy­łem tego nie­raz, gdy na kase­cie, zwie­ra­ją­cej wywiad z lau­re­atem lub pre­ten­den­tem do nagro­dy Nobla, znaj­do­wa­łem „set­kę” urzęd­ni­ka miej­skie­go na temat jako­ści asfal­tu lub wła­ści­cie­la agen­cji towa­rzy­skiej na temat przy­czy­ny noc­nych hała­sów.

Co wię­cej, wła­śnie w cza­sie tego wie­czo­ru uświa­do­mi­łem sobie z nie­przy­jem­nym skur­czem w gar­dle, że spo­śród nagra­nych świad­ków dwóch już nie żyje. To dziw­ne, jak moc­no blo­ku­je­my się na takie oczy­wi­sto­ści. A szcze­gól­nie na ich kon­se­kwen­cje. Bodaj­że wte­dy Artur nazwał to wprost: „Powi­nie­neś wró­cić do reje­stro­wa­nia tych rela­cji, bo za 10 lat już tego nie zro­bisz, gdyż to poko­le­nie zaczy­na odcho­dzić”. Przy­naj­mniej tak to zda­nie brzmi w mojej pamię­ci. Być może jed­nak mnie zwo­dzi, bo pisząc ten tekst, zaj­rza­łem wła­śnie do sta­rych nota­tek, przy­go­to­wa­nych jako sce­na­riusz na tam­to spo­tka­nie, i pod spi­sem nazwisk i time­co­dów odna­la­złem zda­nie: „Nie wiem, co z tego wszyst­kie­go wyni­ka, ale jed­ne­go jestem pewien: są arty­ści, po któ­rych war­to zebrać wszyst­kie wspo­mnie­nia, nawet zeskro­bu­jąc je z pod­ło­gi, bo na gło­wy gene­ra­cji Rafa­ła Wojacz­ka, któ­rej wła­śnie stuk­nął szó­sty krzy­żyk, opie­kuń­cze dło­nie kła­dzie okrop­ny Nie­miec, zwa­ny Alzhe­ime­rem i jego miło­sier­na sio­stra Skle­ro­za”. Nie wiem, czy wypo­wie­dzia­łem je w trak­cie tam­te­go spo­tka­nia, bo mia­łem przed sobą kil­ku­na­stu repre­zen­tan­tów tego poko­le­nia, więc była­by to pew­na bez­czel­ność, ale taką myśl jed­nak zapi­sa­łem. Od niej wła­śnie zaczę­ła się przy­go­da, któ­rej fina­łem sta­ła się gru­ba książ­ka pt. Woja­czek wie­lo­krot­ny, zaopa­trzo­na w pły­tę z nagra­nia­mi 86 świad­ków (w tym ok. 50 w wer­sji fil­mo­wej), któ­re reje­stro­wa­łem przez kil­ka następ­nych lat z moją ówcze­sną magi­strant­ką Kasią Bato­ro­wicz-Woło­wiec, któ­ra ma zresz­tą na imię Wik­to­ria. Dzię­ki wspól­ne­mu kil­ku­let­nie­mu wysił­ko­wi, uda­ło się nam zgro­ma­dzić rela­cje na temat wszyst­kich eta­pów życia Wojacz­ka – od uro­dze­nia aż po śmierć. Biu­ro Lite­rac­kie wyda­ło ją z nie­zna­ny­mi zdję­cia­mi wyko­na­ny­mi ręką poety.

Ale nie musia­ło się tak stać. Mogło nie być tej pro­jek­cji ani wspo­mnia­nej tu roz­mo­wy. Ale się zda­rzy­ły. Bo ktoś umiał zna­leźć się w odpo­wied­niej chwi­li w odpo­wied­nim miej­scu i zna­lazł odpo­wied­nie sło­wa.

O AUTORZE

Stanisław Bereś

Urodzony 4 maja 1950 roku. Poeta, krytyk literacki, tłumacz i historyk literatury. Profesor w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Katedrze Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej. W latach 1987-1993 wykładał na Uniwersytecie Charles’a de Gaulle’a w Lille. Od 1996 redaktor „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” oraz w latach 1997-1998 magazynu kulturalnego „Latarnik”. Członek jury Nagrody Literackiej Nike (1996-2004), Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” (od 2006) i komitetu redakcyjnego magazynu „Odra” (do 2003). Współrealizator międzynarodowego pilotażowego programu nauczania multimedialnego. Od wielu lat członek PEN Clubu, a także zespołu redakcyjnego serii „Lettres Europeen”. Mieszka we Wrocławiu.