I
To poezja bardzo osobista, miejscami nadosobista. To jakby przechadzać się po rodzinnym cmentarzu Dyckich, Ilnickich, Hryniawskich, bez przerwy i w kółko, zatrzymując się co jakiś czas, co jakiś czas przyspieszając. Tylko że wśród nagrobków brak tego najważniejszego. On sam, póki żyje, nie ma racji bytu. Istnieje tylko w odniesieniu do innych, jeśli w ogóle istnieje. Podsuwa albumy rodzinnych fotografii z wyciętą własną twarzą. Zanika pod naporem tłumów duchów, które go otaczają. A tak naprawdę chodzi tylko o niego. Tego, którego jeszcze nie ma (bo wciąż jest).
II
Powtarza jeden wiersz tak długo, aż słowa pozbędą się swoich sensów, zaczną żyć własnym życiem, łączyć się ze sobą, zmieniać miejsca. Każda kolejna wersja ociera się o bełkot, ale zawsze ma swój sens. Nowy i wciąż trudny, bo przecież jednak stary.
III
To wiersze, które trzeba przeżyć (Zamienię siebie na ciebie i ciebie na siebie, niczego nie obiecując). Najlepiej wczesnym rankiem, kiedy umysł nie uwolnił się jeszcze od prymatu snu. Ze snu własnego przejść w sen jego natrętny, maniakalny sen człowieka uzależnionego. Bo z tomiku na tomik tych uzależnień jest coraz więcej. Co gorsza, te stare bynajmniej nie zanikają. Barwne projekcje całkowicie podporządkowują sobie myślenie. Oto mały pastuszek z koszykiem jabłuszek od Lubuni Hryniawskiej dokarmia wszystkie wyimaginowane psy; pada śnieg, a z daleka toczy pianę z pyska wściekły pies, z którym chłopiec dzieli miskę pełną strawy (choćby kamyczek). I tak dalej.
IV
Przypis sporo komplikuje. Już sam status ontologiczny przypisującego (co? komu?) może wzbudzać podejrzenia. Bo znów go tu nie ma. Zebrała się cała rodzina, a on gdzieś z góry/z dołu dokładnie ją opisuje. Kronikarz lokalnych dziejów, miejscowy Gall Anonim.
V
Przypis sporo komplikuje. Jak to jest z tymi cyklami i tytułami? Jak rozróżnić tytuł cyklu od tytułu utworu? Czy jest między nimi jakaś różnica? Może właśnie nie ma? Może tu jest 14 cykli? Czy cykl może zawierać jeden utwór? Chyba nie. Ale może może?
VI
Jego język jeszcze nigdy nie był tak nieprzezroczysty. Wszystko przez ojca, który debiutuje w tej poezji. Jego chachłackie szczekanie to pierwszy język Dyckiego (jedzą ze wspólnej miski pełnej strawy). Wujkowa staropolszczyzna miesza się z ojcowską ukraińską naleciałością i współczesną polszczyzną potoczną. Dycki pogłębił specyficzny styl poprzednich tomików poprzez powrót do korzeni, do samych początków. Obok złożonej, chorej matki pojawia się nie mniej złożona figura wściekłego psa ojca, z którym syn zerwał wszystkie kontakty. A teraz wreszcie odnawia.
VII
Dużo tu historii, nie tylko tej prywatnej, ale także narodowej, etnicznej. Deportacje, rozstrzelania, granaty, pożary współistnieją z kinem erotycznym, miłością, ciałem. Pokolenia Dyckich zrzuciły własne dzieje na barki potomka pozostawiły mu podskórne, bolesne znamię i dwuczłonowe nazwisko. Jego jest już tylko imię. Imię nadane przez matkę.
VIII
Poezja służy tu już tylko do przechowywania imion. Wiersze to nekrologi skrupulatnie zamieszczane w gazetach codziennych, które następnego dnia lądują w śmietniku (heja hej wszystko przemija nawet ty i ja). Wiersze służą już tylko umarłym. Dlatego Dycki został poetą (współczesnym).
IX
Dycki imienia nie ma. Imię ma jego matka Stefania, babcia Lubunia i Jasiejo, Jasiusio, Jasieczko. On imię miewa, za każdym razem inne. Wybiera w zależności od sytuacji. Lub pozbawia się go całkowicie. Gall Anonim. Choć to też jakieś imię/imiona (których ma wiele).
X
(Wciąż szukam formy, żeby o nim pisać. I ciągle mi się wymyka. I zostaję sama z tymi obsesjami. Bez żadnej pomocy. Rozczłonkowana.)