06/12/13

Straszne skutki zamiany dwóch liter

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Było to tak: przy­go­to­wy­wa­łem się do pra­cy, a kon­kret­nie – do coty­go­dnio­wych zajęć koła olim­pij­skie­go z języ­ka pol­skie­go. Nie ukry­wam, że jest to naj­moc­niej­szy, naj­przy­jem­niej­szy moment w całym tygo­dniu ucze­nia: nie­skrę­po­wa­ni wymo­ga­mi insty­tu­cji, jaką jest lek­cja, wyłącz­nie dla wła­snej fana­be­rii przy­cho­dzą­cy do mnie tym póź­nym popo­łu­dniem, któ­re od jesie­ni do wio­sny szyb­ko prze­pły­wa we wcze­sny zmierzch, wyda­ni na pastwę tek­stów trud­nych, bar­dzo trud­nych i hard­ko­ro­wo trud­nych (z któ­ry­mi sam wca­le czę­sto – cze­go nigdy nie zapo­mi­nam na wstę­pie zazna­czyć – radzę sobie o tyle, o ile), ucznio­wie zamie­nia­ją się w inter­pre­ta­cyj­nych dra­pież­ców…

…tu otwie­ram nawias, któ­ry wypeł­nię dopie­ro co pomy­śla­ną, nie­zo­bo­wią­zu­ją­cą typo­lo­gią inter­pre­ta­to­rów. Przez ana­lo­gię do przy­ro­do­znaw­stwa, podzie­lił­bym czy­tel­ni­ków (banal­ne uszcze­gó­ło­wie­nie: mię­dzy czy­tel­ni­kiem a inter­pre­ta­to­rem zacho­dzi zależ­ność jak naj­ści­ślej­sza, odpo­wied­niość jeden do jed­ne­go z dokład­no­ścią do astro­no­micz­nie odle­głe­go miej­sca po prze­cin­ku) na trzy głów­ne kate­go­rie: rośli­no­żer­nych, padli­no­żer­ców i dra­pież­ni­ków. Pierw­si to ci, któ­rzy w lite­ra­tu­rze szu­ka­ją jedy­nie sen­sów trwa­łych, nie­po­wąt­pie­wal­nie obec­nych, któ­rzy roz­kła­da­ją swo­ją czy­tel­ni­czą stra­wę na sma­ki pier­wiast­ko­we – dla nich Nad Nie­mnem to wyłącz­nie opo­wieść o roz­gry­wa­ją­cym się na tle obra­zu postycz­nio­we­go kry­zy­su pol­skie­go zie­miań­stwa roman­sie dwoj­ga mło­dych z róż­nych warstw spo­łecz­nych; wszel­kie pró­by spoj­rze­nia na tę powieść choć­by jak na wam­pi­rycz­ną ucztę z sym­bo­licz­nych resz­tek pol­sko­ści, mie­ścić się będą poza ogni­sko­wą ich wzro­ku. Dru­dzy – padli­no­żer­cy – do naj­ba­nal­niej­sze­go nawet wysił­ku lek­tu­ro­we­go pod­cho­dzić będą uzbro­je­ni w tak mor­der­czy arse­nał wszel­kich moż­li­wych teo­rii, że tekst po star­ciu z nimi będzie wyglą­dał wła­śnie jak roz­włó­czo­na przez hie­ny padli­na; Pro­ces zamie­ni się w nużą­cą kom­bi­na­to­rycz­ną nar­ra­cję tego, jak arcy­dzie­ło Kaf­ki czy­ta­li Brod, Blan­chot, Ador­no, Ben­ja­min, Schulz i Agam­ben, jed­no­cze­śnie prze­sta­jąc być tym potwor­nie nie­bez­piecz­nym, nie­da­ją­cym spo­ko­ju prze­mie­sza­niem pier­wot­nej czy­tel­ni­czej iry­ta­cji i gro­zy. No i wresz­cie dra­pież­cy – krą­żą­cy wytrwa­le wokół utwo­ru, zmie­nia­ją­cy tak­ty­ki, świa­do­mi, że przy nie­uda­nym ata­ku może on skon­tro­wać, wie­dzą­cy, że zdo­by­cie cze­go­kol­wiek w lek­tu­rze jest zawsze po stro­nie czy­tel­ni­ka, że osta­tecz­ny wynik czy­tel­ni­cze­go star­cia to wypad­ko­wa spry­tu same­go tek­stu oraz prze­myśl­no­ści i siły inter­pre­ta­to­ra…

…zamy­kam nawias. Tego popo­łu­dnia (a z całą pew­no­ścią było to popo­łu­dnie sza­re i ponu­re, naj­praw­do­po­dob­niej wcze­sno­zi­mo­we) na wokan­dzie koła olim­pij­skie­go sta­nąć mia­ła spra­wa Dziew­czy­ny Bole­sła­wa Leśmia­na. Wia­do­mo: utwór to – jak i jego tytu­ło­wa boha­ter­ka – nie­śmier­tel­ny. A nie­śmier­tel­ność bywa uciąż­li­wie nużą­ca – dla­te­go nie będę ukry­wał, że było to wów­czas moje pierw­sze od dość daw­na podej­ście do tego wier­sza. Powód jest pro­sty: był czas, kie­dy w imię mojej naj­szczer­szej wia­ry w ową nie­śmier­tel­ność sku­mu­lo­wa­ła mi się wie­lość czy­tań Dziew­czy­ny – a to na lek­cjach, a to na ćwi­cze­niach ze stu­den­ta­mi… Krót­ko mówiąc, dość mia­łem tego aku­rat utwo­ru (bo same­go Leśmia­na, wiel­kie­go mistrza poetyc­kiej alche­mii, dość nie mam nigdy, to już jed­nak osob­na histo­ria). No, ale czas na sto­sow­ną kwa­ran­tan­nę (albo na pobyt w aresz­cie śled­czym, by pozo­stać wier­nym wci­ska­ją­cej mi się tutaj meta­fo­ry­ce praw­nej – to zresz­tą wca­le nośne: trzy­ma­nie nad­mier­nie wyeks­plo­ato­wa­ne­go wier­sza tam, gdzie nie będzie obra­stał w nowe zna­cze­nia, gdzie nie będzie mata­czył) minął i spra­wa Dziew­czy­ny mia­ła tego wła­śnie popo­łu­dnia powró­cić.

Wstyd mówić, ale nie spo­dzie­wa­łem się nicze­go prze­sad­nie rewo­lu­cyj­ne­go. Oczy­wi­ście, Dziew­czy­na jest tek­stem nie­zno­śnie wie­lo­znacz­nym, seman­tycz­nie pro­te­uszo­wym, ale chy­ba nie aż tak, żebym tra­dy­cyj­nie otwie­ra­ją­cą spo­tka­nia koła inwo­ka­cję „kto ma coś do powie­dze­nia o tym tek­ście” musiał zamie­niać na też tra­dy­cyj­ną, acz prze­zna­czo­ną na napraw­dę spe­cjal­ne oka­zje i oko­licz­no­ści „no dobra, sko­ro nikt nie ma nic do powie­dze­nia, to może spró­buj­cie opo­wie­dzieć, co jest takie­go w tym wier­szu, że was on do sie­bie nie dopusz­cza”. Zresz­tą – linię radze­nia sobie z Leśmia­nem mia­łem, jak mi się zda­wa­ło, przy­go­to­wa­ną napraw­dę solid­nie. Na począt­ku jest tych dwu­na­stu bra­ci, któ­rzy „wie­rząc w sny, zba­da­ło mur od marzeń stro­ny”, bo wabie­ni są gło­sem Dziew­czy­ny. Wier­ny – mimo­wied­nie – tezom Roma­na Ingar­de­na o nie­zbęd­nej dla peł­ni rozu­mie­nia koniecz­no­ści wizu­ali­za­cji przed­mio­tów poetyc­kich, widzia­łem to zawsze tak, że oto mamy (jak na baśń przy­sta­ło) nie­do­stęp­ne zamczy­sko w este­ty­ce co naj­mniej Ann Radc­lif­fe, pod któ­re przy­jeż­dża­ją śmiał­ko­wie i zaczy­na­ją swo­je – jak­by to powie­dział wieszcz – świę­te dzie­ło nisz­cze­nia. Głów­ny mój trop miał być z grub­sza psy­cho­ana­li­tycz­ny: bra­cia pod murem to prze­strzeń rzą­dzo­na przez zasa­dę rze­czy­wi­sto­ści, marzo­na Dziew­czy­na za murem to figu­ra­cja Lust­prin­zip. Dyna­mi­ka wier­sza pod­po­rząd­ko­wa­na jest dwóm eko­no­miom: pra­gnie­nia i uby­wa­nia. Pra­gnie­nie przy­mu­sza do porzu­ca­nia rze­czy­wi­ste­go w imię fan­ta­zma­tu, uby­wa­nie (dwu­na­stu bra­ci – jak pew­nie wszy­scy pamię­ta­ją – zmie­nia się w dwa­na­ście cie­ni, z któ­rych pozo­sta­je w koń­cu jedy­nie tych strasz­nych „dwa­na­ście mło­tów”, któ­re „mdłej nie pod­da­ły się żało­bie! / I same przez się biły w mur, hucza­ły spi­żem same w sobie!”) to alche­micz­na desty­la­cja wszel­kie­go przy­god­ne­go kon­kre­tu w czy­stą dyna­mi­kę bycia. Spo­dzie­wa­łem się dojść – oczy­wi­ście im bar­dziej mean­dru­ją­cy­mi szla­ka­mi, tym lepiej – do miej­sca, w któ­rym uzna­my, że w Dziew­czy­nie cho­dzi o reduk­cję sta­bil­ne­go bytu do posta­ci nie­po­chwyt­ne­go ruchu zdą­ża­nia ku rady­kal­nie, do gra­nic (nie)istnienia nie­moż­li­we­mu. Oczy­wi­ście, skut­kiem tego może być wnio­sek, że egzy­sten­cja zamie­nia się w opo­wieść o jed­nym nic pra­gną­cym inne­go nic, ale prze­cież sam ruch pra­gnie­nia jest tym, co nicość nicze­go niwe­czy… Na wiel­ki finał – oprócz przy­ło­że­nia na wszyst­kim pie­czę­ci berg­so­ni­zmu – przy­go­to­wa­łem kon­tekst laca­now­skich nie­po­ko­jów zwią­za­nych z co naj­mniej wąt­pli­wą kon­sty­tu­cją pra­gną­ce­go pod­mio­tu… Aha, no i kon­wen­cja baśni, już to nada­ją­ca Dziew­czy­nie nar­ra­cyj­ną spo­istość i oczy­wi­stość, już to odzie­ra­ją­ca ją z wszel­kiej jed­nost­ko­wo­ści, prze­miesz­cza­ją­ca wiersz w prze­strzeń para­bo­li.

Zaję­cia toczy­ły się zatem nale­ży­cie mean­drycz­nie przez – mniej wię­cej – godzi­nę i dwa­dzie­ścia minut z pla­no­wej pół­to­rej godzi­ny. Nasza wie­lo­ję­zycz­ność z rado­snym mozo­łem wzno­si­ła jako tako ukoń­czo­ną wie­żę Babel (a może Wie­żę Osob­ną? A może ponu­rą sie­dzi­bą Kur­re­ma­kar­mer­ru­ka jest sam zamek Dziew­czy­ny?) pożą­da­nej prze­ze mnie, pra­gnie­nio­wej inter­pre­ta­cji poema­tu. I wte­dy, w zapa­da­ją­cym nad Kra­ko­wem, szko­łą, Leśmia­nem i nami wszyst­ki­mi, znie­chę­ca­ją­cym jesien­nym zmierz­chu zabrzmiał głos zaprze­pasz­czo­ny jed­nej z uczen­nic: „ale prze­cież tam, w tym pierw­szym wer­sie, jest powie­dzia­ne, że ci bra­cia bada­ją mur OD stro­ny marzeń – a to wszyst­ko, co pan mówi, idzie w takim kie­run­ku, jak­by oni mie­li tłuc mło­ta­mi DO; to jak to w koń­cu jest, kto stoi po stro­nie marzeń: ta Dziew­czy­na czy jed­nak oni?”.

Przez mniej wię­cej pół minu­ty, mil­cząc, patrzy­łem w osłu­pie­niu na – wyda­wać by się mogło – bar­dziej niż dosko­na­le zna­ne mi sło­wa wier­sza. Patrzy­łem, jak bra­cia, któ­rzy nagle uwię­zie­ni zosta­li w dan­tej­skim krę­gu wyobra­żo­ne­go, wybi­ja­ją sobie dro­gę ku rze­czy­wi­ste­mu zna­czo­ne­mu gło­sem Dziew­czy­ny – a przy oka­zji roz­tłu­ku­ją w miał wszyst­ko, co przez lata wymy­śli­ło mi się na temat tego aku­rat utwo­ru tego aku­rat poety.

Zapa­dał – jak powie­dzia­łem – wie­czór, więc i tak musie­li­śmy już koń­czyć i wyjść. Ostat­ni gasi świa­tło? Bywa i tak, ale tym razem ostat­ni – a raczej ostat­nia – zapa­la je na nowo.