Straszne skutki zamiany dwóch liter
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Było to tak: przygotowywałem się do pracy, a konkretnie – do cotygodniowych zajęć koła olimpijskiego z języka polskiego. Nie ukrywam, że jest to najmocniejszy, najprzyjemniejszy moment w całym tygodniu uczenia: nieskrępowani wymogami instytucji, jaką jest lekcja, wyłącznie dla własnej fanaberii przychodzący do mnie tym późnym popołudniem, które od jesieni do wiosny szybko przepływa we wczesny zmierzch, wydani na pastwę tekstów trudnych, bardzo trudnych i hardkorowo trudnych (z którymi sam wcale często – czego nigdy nie zapominam na wstępie zaznaczyć – radzę sobie o tyle, o ile), uczniowie zamieniają się w interpretacyjnych drapieżców…
…tu otwieram nawias, który wypełnię dopiero co pomyślaną, niezobowiązującą typologią interpretatorów. Przez analogię do przyrodoznawstwa, podzieliłbym czytelników (banalne uszczegółowienie: między czytelnikiem a interpretatorem zachodzi zależność jak najściślejsza, odpowiedniość jeden do jednego z dokładnością do astronomicznie odległego miejsca po przecinku) na trzy główne kategorie: roślinożernych, padlinożerców i drapieżników. Pierwsi to ci, którzy w literaturze szukają jedynie sensów trwałych, niepowątpiewalnie obecnych, którzy rozkładają swoją czytelniczą strawę na smaki pierwiastkowe – dla nich Nad Niemnem to wyłącznie opowieść o rozgrywającym się na tle obrazu postyczniowego kryzysu polskiego ziemiaństwa romansie dwojga młodych z różnych warstw społecznych; wszelkie próby spojrzenia na tę powieść choćby jak na wampiryczną ucztę z symbolicznych resztek polskości, mieścić się będą poza ogniskową ich wzroku. Drudzy – padlinożercy – do najbanalniejszego nawet wysiłku lekturowego podchodzić będą uzbrojeni w tak morderczy arsenał wszelkich możliwych teorii, że tekst po starciu z nimi będzie wyglądał właśnie jak rozwłóczona przez hieny padlina; Proces zamieni się w nużącą kombinatoryczną narrację tego, jak arcydzieło Kafki czytali Brod, Blanchot, Adorno, Benjamin, Schulz i Agamben, jednocześnie przestając być tym potwornie niebezpiecznym, niedającym spokoju przemieszaniem pierwotnej czytelniczej irytacji i grozy. No i wreszcie drapieżcy – krążący wytrwale wokół utworu, zmieniający taktyki, świadomi, że przy nieudanym ataku może on skontrować, wiedzący, że zdobycie czegokolwiek w lekturze jest zawsze po stronie czytelnika, że ostateczny wynik czytelniczego starcia to wypadkowa sprytu samego tekstu oraz przemyślności i siły interpretatora…
…zamykam nawias. Tego popołudnia (a z całą pewnością było to popołudnie szare i ponure, najprawdopodobniej wczesnozimowe) na wokandzie koła olimpijskiego stanąć miała sprawa Dziewczyny Bolesława Leśmiana. Wiadomo: utwór to – jak i jego tytułowa bohaterka – nieśmiertelny. A nieśmiertelność bywa uciążliwie nużąca – dlatego nie będę ukrywał, że było to wówczas moje pierwsze od dość dawna podejście do tego wiersza. Powód jest prosty: był czas, kiedy w imię mojej najszczerszej wiary w ową nieśmiertelność skumulowała mi się wielość czytań Dziewczyny – a to na lekcjach, a to na ćwiczeniach ze studentami… Krótko mówiąc, dość miałem tego akurat utworu (bo samego Leśmiana, wielkiego mistrza poetyckiej alchemii, dość nie mam nigdy, to już jednak osobna historia). No, ale czas na stosowną kwarantannę (albo na pobyt w areszcie śledczym, by pozostać wiernym wciskającej mi się tutaj metaforyce prawnej – to zresztą wcale nośne: trzymanie nadmiernie wyeksploatowanego wiersza tam, gdzie nie będzie obrastał w nowe znaczenia, gdzie nie będzie mataczył) minął i sprawa Dziewczyny miała tego właśnie popołudnia powrócić.
Wstyd mówić, ale nie spodziewałem się niczego przesadnie rewolucyjnego. Oczywiście, Dziewczyna jest tekstem nieznośnie wieloznacznym, semantycznie proteuszowym, ale chyba nie aż tak, żebym tradycyjnie otwierającą spotkania koła inwokację „kto ma coś do powiedzenia o tym tekście” musiał zamieniać na też tradycyjną, acz przeznaczoną na naprawdę specjalne okazje i okoliczności „no dobra, skoro nikt nie ma nic do powiedzenia, to może spróbujcie opowiedzieć, co jest takiego w tym wierszu, że was on do siebie nie dopuszcza”. Zresztą – linię radzenia sobie z Leśmianem miałem, jak mi się zdawało, przygotowaną naprawdę solidnie. Na początku jest tych dwunastu braci, którzy „wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony”, bo wabieni są głosem Dziewczyny. Wierny – mimowiednie – tezom Romana Ingardena o niezbędnej dla pełni rozumienia konieczności wizualizacji przedmiotów poetyckich, widziałem to zawsze tak, że oto mamy (jak na baśń przystało) niedostępne zamczysko w estetyce co najmniej Ann Radcliffe, pod które przyjeżdżają śmiałkowie i zaczynają swoje – jakby to powiedział wieszcz – święte dzieło niszczenia. Główny mój trop miał być z grubsza psychoanalityczny: bracia pod murem to przestrzeń rządzona przez zasadę rzeczywistości, marzona Dziewczyna za murem to figuracja Lustprinzip. Dynamika wiersza podporządkowana jest dwóm ekonomiom: pragnienia i ubywania. Pragnienie przymusza do porzucania rzeczywistego w imię fantazmatu, ubywanie (dwunastu braci – jak pewnie wszyscy pamiętają – zmienia się w dwanaście cieni, z których pozostaje w końcu jedynie tych strasznych „dwanaście młotów”, które „mdłej nie poddały się żałobie! / I same przez się biły w mur, huczały spiżem same w sobie!”) to alchemiczna destylacja wszelkiego przygodnego konkretu w czystą dynamikę bycia. Spodziewałem się dojść – oczywiście im bardziej meandrującymi szlakami, tym lepiej – do miejsca, w którym uznamy, że w Dziewczynie chodzi o redukcję stabilnego bytu do postaci niepochwytnego ruchu zdążania ku radykalnie, do granic (nie)istnienia niemożliwemu. Oczywiście, skutkiem tego może być wniosek, że egzystencja zamienia się w opowieść o jednym nic pragnącym innego nic, ale przecież sam ruch pragnienia jest tym, co nicość niczego niweczy… Na wielki finał – oprócz przyłożenia na wszystkim pieczęci bergsonizmu – przygotowałem kontekst lacanowskich niepokojów związanych z co najmniej wątpliwą konstytucją pragnącego podmiotu… Aha, no i konwencja baśni, już to nadająca Dziewczynie narracyjną spoistość i oczywistość, już to odzierająca ją z wszelkiej jednostkowości, przemieszczająca wiersz w przestrzeń paraboli.
Zajęcia toczyły się zatem należycie meandrycznie przez – mniej więcej – godzinę i dwadzieścia minut z planowej półtorej godziny. Nasza wielojęzyczność z radosnym mozołem wznosiła jako tako ukończoną wieżę Babel (a może Wieżę Osobną? A może ponurą siedzibą Kurremakarmerruka jest sam zamek Dziewczyny?) pożądanej przeze mnie, pragnieniowej interpretacji poematu. I wtedy, w zapadającym nad Krakowem, szkołą, Leśmianem i nami wszystkimi, zniechęcającym jesiennym zmierzchu zabrzmiał głos zaprzepaszczony jednej z uczennic: „ale przecież tam, w tym pierwszym wersie, jest powiedziane, że ci bracia badają mur OD strony marzeń – a to wszystko, co pan mówi, idzie w takim kierunku, jakby oni mieli tłuc młotami DO; to jak to w końcu jest, kto stoi po stronie marzeń: ta Dziewczyna czy jednak oni?”.
Przez mniej więcej pół minuty, milcząc, patrzyłem w osłupieniu na – wydawać by się mogło – bardziej niż doskonale znane mi słowa wiersza. Patrzyłem, jak bracia, którzy nagle uwięzieni zostali w dantejskim kręgu wyobrażonego, wybijają sobie drogę ku rzeczywistemu znaczonemu głosem Dziewczyny – a przy okazji roztłukują w miał wszystko, co przez lata wymyśliło mi się na temat tego akurat utworu tego akurat poety.
Zapadał – jak powiedziałem – wieczór, więc i tak musieliśmy już kończyć i wyjść. Ostatni gasi światło? Bywa i tak, ale tym razem ostatni – a raczej ostatnia – zapala je na nowo.