06/02/14

Zmiana warty. Reaktywacja / Odmarsz. Następne pokolenia

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Bez­czel­ność, nie ma co: zachcie­wa mi się (wszak zło­wiesz­czy dan­tej­ski wiek, nel mez­zo del cam­min di nostra vita, już osią­gnię­ty; niby dopie­ro co, ale jed­nak, pośpiech coraz bar­dziej wska­za­ny) mie­rzyć z wie­ko­pom­ny­mi dzie­ła­mi Jana Błoń­skie­go, dokrę­cać do nich sequ­ele…

Nie jest aż tak źle (albo dobrze – nie­po­trzeb­ne skre­ślić), nie będzie pole­mi­ki z wiel­kim kry­ty­kiem, nie mnie mie­rzyć się z nim na argu­men­ty albo oczy­ta­nie… Ale nie mogę też nie otwo­rzyć nawia­su i nie powspo­mi­nać. Bo byłem jed­nym z ostat­nich rocz­ni­ków stu­den­tów, któ­rzy prze­szli przez ręce Pro­fe­so­ra (wybie­ram ten spo­sób mówienia/pisania o Błoń­skim z tych samych powo­dów, dla któ­rych tak a nie ina­czej nazy­wa­łem Hen­ry­ka Mar­kie­wi­cza, gdy przy­szło mi go jesie­nią z wie­ży Kur­rem­kar­mer­ru­ka poże­gnać: bo kie­dy polo­ni­sta tytu­łu­je kogoś z wiel­kiej lite­ry pro­fe­so­rem – Pro­fe­so­rem – to nie ma uproś, naj­pew­niej cho­dzi wła­śnie o Błoń­skie­go, wła­śnie o Hen­ry­ka Mar­kie­wi­cza, takoż Janu­sza Sła­wiń­skie­go, Pro­fe­sor­kę Marię Janion… jak u scho­la­sty­ków: sko­ro Filo­zof, to tyl­ko Sta­gi­ry­ta, nikt inny). No więc nie ukry­waj­my: cho­dzi­ło nam jeno o to, żeby pood­dy­chać tym samym co Pro­fe­sor powie­trzem, korzy­ści poznaw­cze bywa­ły nikłe, a smu­tek pły­ną­cy z oglą­da­nia wstręt­nych postę­pów cho­ro­by, któ­ra cie­ni­stą smu­gą nie­pa­mię­ci zagar­nia­ła umysł tego nie­by­wa­łe­go czy­tel­ni­ka – wiel­ki. Niby bocia­nio zgar­bio­na pod zarzu­co­ną na ple­cy, roz­pie­prza­ją­cą się tecz­ką syl­wet­ka taka sama jak na wie­lu uję­ciach zna­ko­mi­tych róż­nych kary­ka­tu­rzy­stów, niby trud­ny do znie­sie­nia, dia­bo­licz­ny chi­chot w dokład­nie takiej czę­sto­tli­wo­ści jak w powta­rza­nych na wszyst­kich kory­ta­rzach kra­kow­skie­go Gołęb­ni­ka legen­dach… Ale tak po praw­dzie Pro­fe­sor oży­wiał się wte­dy tyl­ko, gdy czy­tał nam sym­bo­li­stów (pięk­nie czy­tał, zaśpiew­ną i lek­ką fran­cusz­czy­zną), by prze­rwać w pół wer­su i rzu­cić w prze­strzeń: „no popa­trz­cie, jak on to pięk­nie tu napi­sał…”. Może to cho­ro­ba, jak­by sama sobą zawsty­dzo­na, pozwa­la­ła mu cie­szyć się na nowo zoba­czo­nym wier­szem, któ­ry prze­cież poznał na wylot, aż do naj­mniej­szych dro­bin metrum i współ­brz­mień. No i był jesz­cze ten wie­ko­pom­ny dzień ostat­nich zajęć. Pro­fe­sor, jak zwy­kle zgię­ty niczym jogin – o dzi­wo! – roz­po­znał nas przed budyn­kiem, przy­ćmie­wa­ją­cych pięk­ne słoń­ce wcze­sne­go lata niko­ty­no­wym smo­giem. „Pano­wie do mnie na egza­min?” „Ależ nie, po pro­stu na ostat­nie zaję­cia, po zali­cze­nie i tak dalej…”. Gro­za nasza była nie­ściem­nia­na: jako żywo, nikt nic o żad­nym egza­mi­nie nie mówił. „No, czy­li na egza­min…” – i ten demo­nicz­ny chi­chot nik­ną­cy w pasz­czy Lewia­ta­na, któ­rą nagle sta­ły się wro­ta Gołęb­ni­ka. Oka­za­ło się, że egza­min to inter­pre­ta­cja jed­ne­go z naj­wcze­śniej­szych wier­szy Leśmia­na, Róży – Pro­fe­sor nie dość, że miał ze sobą kom­plet kse­ró­wek, to jesz­cze zaofe­ro­wał się z całym pękiem ścią­gnię­tych gum­ką jed­no­ra­zo­wych dłu­go­pi­sów, na wypa­dek gdy­by ktoś nie miał czym dzia­łać na spo­co­nych kart­kach papie­ru. Tra­fi­łem nie­źle, wiersz – tak się zło­ży­ło – zna­łem nie­zgo­rzej, włącz­nie z jaki­miś tam biblio­gra­ficz­ny­mi pier­do­ła­mi, ale do uczel­nia­nej mito­lo­gii prze­szła pra­ca jed­ne­go z kole­gów, potwor­ne­go dys­gra­fi­ka, na któ­rej Błoń­ski nasma­ro­wał (też zresz­tą, co tu dużo nie gadać, śred­nio kali­gra­ficz­nym cha­rak­te­rem pisma) jako komen­tarz do zaszczyt­nej oce­ny dosta­tecz­nej: „nie byłem w sta­nie nic prze­czy­tać, ale ponie­waż napi­sał pan aż trzy stro­ny, więc wnio­sku­ję, że miał pan coś do powie­dze­nia.” Ten naj­dziw­niej­szy egza­min-nie-egza­min w życiu skoń­czy­łem z wyni­kiem dobry plus; po oce­nę musia­łem wybrać się do Pro­fe­so­ra na dyżur. Spóź­nił się nań dobrą godzi­nę (to już wów­czas nie­ste­ty sta­wa­ło się nor­mą: mylił sale, błą­dził po wszyst­kich pię­trach, na począt­ku zajęć odczy­ty­wał jakieś daw­no nie­ak­tu­al­ne listy nie­obec­no­ści – gdzieś tam po nie­świa­do­mo­ści błą­ka­ła nam się myśl, że oto być może zaczy­na­ją się jego Dzia­dy, wcho­dze­nie w prze­strzeń, w któ­rej komu­ni­ko­wać moż­na się już tyl­ko z samym sobą umar­łym), z jakichś powo­dów strasz­nie na mnie nafu­czał (cho­dzi­ło bodaj o to, że gdzieś zgu­bi­ła mu się lista wyni­ków i notę musiał wpi­sać mi na moje sło­wo hono­ru), a potem wypeł­nił w indek­sie rubry­kę, któ­rej wypeł­niać nie powi­nien – tę na egza­min wła­śnie, któ­ry zda­wać mia­łem dopie­ro za rok… Bo nie­ste­ty, ów pamięt­ny wysi­łek inter­pre­ta­cyj­ne­go ope­ro­wa­nia Róży sta­tus egza­mi­nu miał rów­nież wyłącz­nie w coraz bar­dziej zwi­ja­ją­cej się w sie­bie wyobraź­ni Pro­fe­so­ra. Kie­dy dziś patrzę na ten pokre­ślo­ny przez sekre­ta­riat wpis, to w gło­wie koła­cze mi się tam­ta gno­ma Dycia z Pio­sen­ki o zależ­no­ściach i uza­leż­nie­niach: że współ­cze­sna pol­ska poezja to nekro­lo­gi… Pió­ro Błoń­skie­go wca­le czę­sto bywa­ło pro­te­zą, bez któ­rej ta poezja może by się i trzy­ma­ła, ale pew­nie nie aż tak pro­sto – i jakoś to pokre­śle­nie wyda­je mi się mieć zło­wiesz­czą siłę nice­stwie­nia pew­nej sygna­tu­ry, nekro­lo­gu wień­czą­ce­go egzy­sten­cję, choć ona oczy­wi­ście, na pra­wach palimp­se­stu, cał­kiem zni­ce­stwić i zwień­czyć się nie da. A Błoń­skie­go widzia­łem potem chy­ba jesz­cze tyl­ko raz: kie­dy po otwar­ciu wiel­kiej, rocz­ni­co­wej kon­fe­ren­cji gom­bro­wi­czow­skiej syn Cze­sła­wa Miło­sza odpro­wa­dzał go do domu, zupeł­nie już – jak­by to napi­sał Bru­no Schulz – zaprze­da­ne­go tam­tej stro­nie.

Poza nawia­sem wra­cam do dwóch arcy­waż­nych ksią­żek Błoń­skie­go, któ­re cho­dzą mi tu po gło­wie: pierw­sza z nich to Zmia­na war­ty z począt­ku lat sześć­dzie­sią­tych, dru­ga – młod­szy o nie­co mniej niż dwie deka­dy Odmarsz. Tak jed­na, jak i dru­ga poka­zu­ją auto­ra w roli, w któ­rej czuł się bodaj naj­le­piej – jako kry­ty­ka lite­rac­kie­go, któ­ry ten wła­śnie oso­bli­wy i przez wie­lu osten­ta­cyj­nie nie­lu­bia­ny gatu­nek publi­cy­stycz­no-aka­de­mic­ki wywin­do­wał na poziom przez wie­lu do dziś uwa­ża­ny, nie­bez­za­sad­nie, za wzor­co­wy… o to jed­nak mniej­sza. Bar­dziej inte­re­su­je mnie to, że w obu tych zbio­rach szki­ców Błoń­ski wyty­czał nowe kon­cep­tu­al­ne ścież­ki mówie­nia o poezji – wyty­czał we wni­kli­wej ana­li­zie tych, któ­rzy debiu­to­wa­li tuż po koń­cu socre­ali­stycz­nych mro­ków. I tu rodzi się moja wąt­pli­wość: czy nie doj­rze­li­śmy aby do tego, by odtrą­bić nową zmia­nę war­ty, nowy odmarsz? Czy nie czas już na grun­tow­ne prze­ora­nie kano­nu?

Cze­sław Miłosz, Tade­usz Róże­wicz, Wisła­wa Szym­bor­ska, Miron Bia­ło­szew­ski, Zbi­gniew Her­bert, Jan Twar­dow­ski, Sta­ni­sław Barań­czak… tak z grub­sza pre­zen­tu­je się (in order of appe­aran­ce) naj­tward­szy trzon rze­czo­ne­go kano­nu pol­skiej poezji pisa­nej po II woj­nie świa­to­wej. Tu ktoś się może obru­szyć: jak to, prze­cież już od daw­na na polo­ni­sty­kach jak ojczy­zna dłu­ga i sze­ro­ka stu­den­te­ria pisze pra­ce o wszyst­kich tych Wojacz­kach i innych Tka­czy­szy­nach-Dyc­kich, a w pod­ręcz­ni­kach dla lice­al­nej dzia­twy to nawet Świe­tlic­ki się poja­wia. Zgo­da – ale warun­ko­wa: bo kanon to coś wię­cej niż uni­wer­sy­tec­ki syl­la­bus z kosz­mar­nie dłu­gim spi­sem lek­tur… w dys­ku­sji na temat kon­dy­cji współ­cze­snej naszej huma­ni­sty­ki, któ­rej to dys­ku­sji ogra­ni­czo­ny zapis uka­zał się w jed­nym z nume­rów „Wie­lo­gło­su”, Michał Paweł Mar­kow­ski kpił z metod rewo­lu­cjo­ni­zo­wa­nia kano­nu, któ­ra pole­ga wła­śnie na rytu­al­nym dopi­sy­wa­niu co jakiś czas naj­waż­niej­szych doko­nań lite­rac­kich z ostat­nich iluś tam lat – przy iner­cyj­nym zacho­wy­wa­niu abso­lut­nie wszyst­kie­go, co już w tym kano­nie jest. Bo jeśli tyl­ko ktoś wystą­pi z nie­śmia­łą suge­stią, że może oprócz dopi­sy­wa­nia trze­ba by też usu­nąć jakichś pomniej­szych lite­ra­tów doby baro­ku, oświe­ce­nia i pozy­ty­wi­zmu (a umów­my się, że znaj­dzie­my tam nazwi­ska, z któ­ry­mi histo­ria lite­ra­tu­ry – gdy­by nie dzi­ki opór aka­de­mii – daw­no już obe­szła­by się bez­li­to­śnie), to natych­miast będzie­my świad­ka­mi wstrzą­sa­ją­cych rej­ta­nicz­nych gestów panów na feu­dal­nych pro­fe­sor­skich wło­ściach, któ­rzy dok­to­ry­zo­wa­li się i habi­li­to­wa­li na dzie­le – jak­by to powie­dział pro­fe­sor T. Pim­ko z Fer­dy­dur­ke Gom­bro­wi­cza – „niko­mu prócz mnie nie zna­ne­go sie­lan­ko­pi­sa­rza z XVI wie­ku, któ­ry pierw­szy użył wyra­że­nia pępek”. No i rzecz dru­ga: namasz­cze­nie tego czy tam­te­go Świe­tlic­kie­go pod­ręcz­ni­kiem (naj­pew­niej w jakiejś czę­ści „Kon­tek­sty i nawią­za­nia”, skut­kiem per­ma­nent­ne­go bra­ku cza­su na lek­cjach pol­skie­go sku­tecz­nie zabez­pie­czo­nej przed każ­dą pró­bą lek­tu­ry) nie czy­ni wio­sny: dopó­ki w spo­sób real­ny nie zmie­nią się pozy­cje na tym, co uzna­wa­ne jest za lite­rac­ki Par­nas alla polac­ca w kul­tu­ral­nym main­stre­amie, dopó­ty kanon pozo­sta­nie bez zmian. A kwe­stia pod­ręcz­ni­ków (i pro­gra­mów naucza­nia języ­ka ojczy­ste­go) jest tu spra­wą naj­pil­niej­szą: dla wie­lu ludzi jest to ostat­ni (dla nie­któ­rych rów­nież – nie­ste­ty – pierw­szy i jedy­ny) kanał obco­wa­nia z poezją – jego moż­li­wo­ści kształ­to­wa­nia (zwłasz­cza że ma on opar­cie w narzę­dziach insty­tu­cjo­nal­nej opre­sji) wyobra­żeń i gustów są nie­mal nie­ogra­ni­czo­ne i źle by się sta­ło, gdy­by kształ­to­wa­nie to skoń­czy­ło się na repro­du­ko­wa­niu histo­rycz­no­li­te­rac­kich klisz.

No dobra: Miłosz, Róże­wicz, Szym­bor­ska, Bia­ło­szew­ski, Her­bert, Twar­dow­ski, Barań­czak… Do żad­ne­go z wyżej wymie­nio­nych – jak­by to powie­dział lud tubyl­czy z mojej Nowej Huty – nic nie mam, ale lubię zaba­wiać się myślą, co by było, gdy­by tę the magni­fi­cent seven wymie­nić, przy­kła­do­wo, na skład: Tymo­te­usz Kar­po­wicz, Sta­ni­sław Gro­cho­wiak, Kry­sty­na Miło­będz­ka, Boh­dan Zadu­ra, Rafał Woja­czek, Piotr Som­mer, Andrzej Sosnow­ski? A prze­cież nie mówię o twór­cach dopie­ro co debiu­tu­ją­cych: pierw­sze tomy wier­szy Kar­po­wi­cza i Róże­wi­cza dzie­li rok, Som­mer obja­wia się w lite­ra­tu­rze zale­d­wie deka­dę po Barań­cza­ku; tym­cza­sem w kolej­ce cze­ka­ją już następ­ni, obra­sta­ją­cy w coraz poważ­niej­sze gro­no ako­li­tów (roz­mi­ło­wa­nych czy­tel­ni­ków, zafra­so­wa­nych auto­rów sąż­ni­stych kry­tycz­no­li­te­rac­kich i aka­de­mic­kich omó­wień się­ga­ją­cych powo­li szcze­bla dok­to­ra­tów, zafa­scy­no­wa­nych i w blo­omow­skie ago­ny o poetyc­ką toż­sa­mość wstę­pu­ją­cych towa­rzy­szy pió­ra i kla­wia­tu­ry): od Jac­ka Pod­sia­dły, Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go i Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go począw­szy, na – powiedz­my – Mar­cie Pod­gór­nik, Roma­nie Hone­cie i Edwar­dzie Pase­wi­czu skoń­czyw­szy. I aż się duszę ze wsty­du, bo prze­cież trze­ba by jesz­cze wymie­nić i Tade­usza Pió­rę, i Dar­ka Fok­sa, i Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, i Joan­nę Muel­ler, i Krzysz­to­fa Siw­czy­ka, i Julię Fie­dor­czuk, i Fili­pa Zawa­dę, i Macie­ja Melec­kie­go, i Dariu­sza Suskę, i Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, i Rado­sła­wa Kobier­skie­go, i Justy­nę Bar­giel­ską… No bo – taki na ten przy­kład Pió­ro: jesz­cze z rok po tym, jak ana­li­zo­wa­łem z lice­ali­sta­mi Bez znie­czu­le­nia, nie­któ­rzy byli w sta­nie cał­kiem kom­plek­so­wo odtwo­rzyć kolej­ność roz­gry­wek w cza­sie pił­kar­skich mistrzostw świa­ta Ita­lia 1990; no bo – taki na ten przy­kład Jawor­ski: gdy poka­zy­wa­łem w szko­le efek­ty komik­so­we­go pro­jek­tu Powrót bar­ba­rzyń­ców i nie, jedy­nie Nie­od­wra­cal­ne skut­ki rusy­fi­ka­cji w gra­ficz­nej inter­pre­ta­cji Macie­ja Jasiń­skie­go (choć podo­ba­ło się też wszyst­ko inne poka­zy­wa­ne) wzbu­dzi­ły aplauz tak żywio­ło­wy, gra­ni­czą­cy z piska­mi zachwy­tu.

Nie mówię, żeby żela­zną mio­tłą wymia­tać; postu­lu­ję jeno, by zre­ali­zo­wać mani­fest wyra­żo­ny bez mała ćwierć wie­ku temu w wier­szu Dla Jana Polkow­skie­go przez Świe­tlic­kie­go, by „zatrza­snąć drzwicz­ki z tek­tu­ry i otwo­rzyć okno. / Otwo­rzyć okno i prze­wie­trzyć pokój”.

Mam dwa takie przy­pad­ki, któ­re ilu­stru­ją to, o co mi tu cho­dzi. Pierw­szy to Zbi­gniew Her­bert. Tak dla mnie, jak i dla wie­lu moich rówie­śnych – jeden z pierw­szych czy­ta­nych poetów współ­cze­snych, czy­ta­nych bez przy­mu­su i z zachwy­tem: oszczęd­ność dyk­cji, dum­ne zako­rze­nie­nie w uni­wer­sum kul­tu­ry, rygo­ryzm etycz­ny… wszyst­ko to moc­no dzia­ła­ło nawet wte­dy, na prze­ło­mie dwóch Rze­czy­po­spo­li­tych, tej ludo­wej i tej trze­ciej, kie­dy to niby mono­fo­nicz­ny, słusz­nie nie­słusz­ny dys­kurs para­so­cja­li­stycz­nej słusz­no­ści tak jak­by się wykru­szał, ale wypie­ra­ny był przez tak cha­otycz­ny plu­ra­lizm wszyst­kie­go, że trzy­ma­nie się Her­ber­ta było (jak mnie­mam) podob­nież waż­ne jak za gomuł­kowsz­czy­zny i gier­kowsz­czy­zny. Moja póź­niej­sza histo­ria stop­nio­we­go roz­bra­tu z Her­ber­tem pisze się aneg­do­ta­mi: pierw­sza to przy­ja­ciel ze stu­diów (pod­ów­czas obie­cu­ją­cy poeta, dziś powa­ża­ny pro­za­ik i wzię­ty lite­ra­tu­ro­znaw­ca, poza tym postać nie­ja­ko medial­na, więc nie powiem, o kogo cho­dzi), któ­ry zwykł był mawiać, że autor Potę­gi sma­ku to tak sobie pły­wa po płyt­ka­wym bajo­rze uda­jąc, że to nie wia­do­mo jaki oce­an, a jak tyl­ko uda mu się natra­fić na coś auten­tycz­nie głęb­sze­go, to zaraz wp…la w dno tablicz­kę ze sto­sow­nym ostrze­że­niem. Aneg­do­ta dru­ga to krót­ki, ankie­to­wy chy­ba tekst Andrze­ja Sosnow­skie­go, publi­ko­wa­ny w poświę­co­nym Her­ber­to­wi dodat­ku do „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go” dobrych parę lat temu, w któ­rym to Sosnow­ski prze­ciw­sta­wiał się rady­ka­li­zmo­wi pro­gra­mu zawar­te­go w waż­nym wier­szu Dla­cze­go kla­sy­cy, gdzie mówi się, że poezja albo będzie bory­kać się jedy­nie z tym, co naj­waż­niej­sze, albo ska­że sama sie­bie na przy­god­ność i nie­istot­ność; powia­da Sosnow­ski, że bliż­sze jest mu wła­śnie takie pisa­nie, któ­re sta­wia sobie za cel oca­la­nie tego co nie­waż­ne, incy­den­tal­ne, zni­kli­we. Aneg­do­ta trze­cia: dys­ku­sja na por­to­wym festi­wa­lu w roku 2009, poświę­co­na naj­waż­niej­szym wyda­rze­niom (zwłasz­cza książ­kom, choć nie tyl­ko) poprzed­nie­go roku. Andrzej Fra­na­szek stwier­dza, że taką naj­waż­niej­szą ini­cja­ty­wą było dla nie­go to, że był to wła­śnie zade­kre­to­wa­ny przez jakieś tam czyn­ni­ki rok Her­ber­ta; i mówi coś dalej o tym, że przy­glą­da­nie się jed­nym czy dru­gim szkol­nym obcho­dom rze­czo­ne­go roku poświad­czać ma nie­słab­ną­cą waż­ność auto­ra Prze­sła­nia pana Cogi­to. Z całym sza­cun­kiem należ­nym czci­god­ne­mu mono­gra­fi­ście Miło­sza, ale wła­śnie w tym jego sądzie sku­pi­ły się wszyst­kie moje roz­bra­ta­nia z Her­ber­tem, wszyst­kie moje sprze­ci­wy wobec mumi­fi­ka­cji kano­nu – bo jako wie­rzą­cy i prak­ty­ku­ją­cy nauczy­ciel co roku widzę, jak Her­bert musi obra­stać w przy­pi­sy i komen­ta­rze, bez któ­rych był­by kom­plet­nie (albo pra­wie kom­plet­nie) nie­czy­tel­ny. No to jak to jest – mamy Her­ber­ta wiecz­nie żywe­go, uni­wer­sal­ne­go, pro­wo­ku­ją­ce­go, czy też histo­rycz­no­li­te­rac­ką ska­mie­li­nę, tyleż spraw­ne­go, co ogra­ni­czo­ne­go przez doraź­ne kon­tek­sty komen­ta­to­ra swo­je­go cza­su, kogoś, kto sam sobie iro­nicz­nie wypro­ro­ko­wał wła­sny los („wyzna­czo­no mi z łaski pośled­nią rolę kro­ni­ka­rza”, jak zapi­sze w Rapor­cie z oblę­żo­ne­go mia­sta)? A jeśli to dru­gie – to dla­cze­go on ma być jed­nym z naj­więk­szych, sko­ro ani się go nie rozu­mie, ani żaden z nie­go dla życia poży­tek?

Przy­kład dru­gi, ponie­kąd odwrot­ny: Kry­sty­na Miło­będz­ka. Róż­ni­ce cza­so­we mię­dzy nią a Her­ber­tem – metry­kal­na: sie­dem lat; debiu­tu książ­ko­we­go: czte­ry lata. Czy­li – umów­my się – mniej niż nie­wie­le. Ilość zaczer­nio­ne­go poezją papie­ru (jeśli z grub­sza mie­rzyć ją obję­to­ścią edy­cji wier­szy zebra­nych) u auto­ra Mar­twej natu­ry z wędzi­dłem jest niby ponad dwu­krot­nie więk­sza, a prze­wa­ga ta robi tym moc­niej­sze wra­że­nie, że prze­cież poeta nie żyje już od lat pięt­na­stu; ale prze­cież jeśli pró­bo­wać zmie­rzyć waż­ność obu tych posta­ci żywym (czy­li nie takim, któ­ry wymu­sza­ny jest przez jaką­kol­wiek medial­ną, spo­łecz­ną bądź insty­tu­cjo­nal­ną opre­sję) czy­tel­ni­czym odze­wem wśród młod­sze­go poko­le­nia cokol­wiek bar­dziej samo­świa­do­mych czy­tel­ni­ków, wpły­wem na nowe idio­my poetyc­kie, to trze­ba sobie jasno powie­dzieć, że wpływ Miło­będz­kiej, poet­ki przez trzy deka­dy zna­nej nie wię­cej niż gar­st­ce naj­bar­dziej wta­jem­ni­czo­nych kon­su­men­tów lite­ra­tu­ry, rośnie, Her­ber­ta zaś – male­je. No to pytam się: gdzie jest ta arcy­waż­na postać w pod­ręcz­ni­kach? Przez ostat­nich dzie­sięć z okła­dem lat mia­łem bli­żej lub dalej do czy­nie­nia z czte­re­ma róż­ny­mi pro­gra­ma­mi nauki języ­ka pol­skie­go, z ilo­maś tam lista­mi lek­tur i mini­ma­mi pro­gra­mo­wy­mi przy­spo­sa­bia­ny­mi przez mini­ster­stwo bądź Cen­tral­ną Komi­sję Egza­mi­na­cyj­ną – i albo się bar­dzo mylę, albo nie było tam ani jed­nej linij­ki poet­ki, któ­ra wte­dy już prze­cież była jak naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­na, wie­lo­krot­nie nagra­dza­na (w tym lau­ra­mi tak pre­sti­żo­wy­mi jak nagro­da Mini­stra Kul­tu­ry czy wro­cław­ski Sile­sius). W zało­że­niach Olim­pia­dy Lite­ra­tu­ry i Języ­ka Pol­skie­go jest jak­by lepiej – w moż­li­wych do wybo­ru tema­tach do samo­dziel­ne­go opra­co­wa­nia przez uczest­ni­ków szcze­bla cen­tral­ne­go jej nazwi­sko jest nale­ży­cie wyszcze­gól­nio­ne, ale już w obo­wiąz­ko­wym dla wszyst­kich olim­pij­czy­ków spi­sie lek­tur Miło­będz­kiej brak (choć na mar­gi­ne­sie trze­ba tyleż uczci­wie, co zgryź­li­wie powie­dzieć, że wybo­ry auto­rów tej listy bywa­ją jesz­cze bar­dziej szo­ku­ją­ce: nie ma Barań­cza­ka, Wojacz­ka, Twar­dow­skie­go, ale są Anto­ni Sło­nim­ski, Mie­czy­sław Jastrun i Kazi­mierz Wie­rzyń­ski).

No to jak to w koń­cu jest? Będzie ten odmarsz (na wszyst­kich moż­li­wych zaszczyt­nych pra­wach przy­słu­gu­ją­cych kapi­tu­lu­ją­cym) – czy nie? Zmia­na war­ty (jak naj­bar­dziej hono­ro­wa, a jak­że) nastą­pi, czy nie nastą­pi? Czy na kar­tach pod­ręcz­ni­ków zaczną czę­ściej niż incy­den­tal­nie gościć w bez­dy­sku­syj­nie nie­pod­wa­żal­nym towa­rzy­stwie Her­ber­ta, Miło­sza i Róże­wi­cza tak­że Miło­będz­ka, Som­mer i Zadu­ra?

Bo prze­cież – by raz jesz­cze powo­łać się na wiesz­cza – kie­dy się otwie­ra okno, to nie cho­dzi o to, by kogo­kol­wiek prze­zię­bić, a jedy­nie o to, by po wier­szach nie pozo­sta­wał smród.