7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Filip Zawada, apofatyczny
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Z Filipem Zawadą było inaczej niż z Miłobędzką, Filipa Zawadę poznałem ongiś osobiście (czego on rzecz jasna pamiętać nie może, ale ja tak – to był czas, kiedy zaczynało się poznawać poetów, a to zawsze jest jednak jakieś tam przeżycie). Zresztą – spotkanie nie było szczególnie intensywne: pochmurna połowa listopada 2000 roku, krakowski klub (nieistniejący już dziś) Miasto Krakoff, organizowany przez pismo Ha!art Poetycki Festiwal „Zapowiadających się…”. Kręciłem się tam bez sensu czekając na jakąś niby próbę generalną, Filip też zjechał wcześniej, chyba nawet z jakimś muzycznym ustrojstwem przewidzianym na swój występ (choć tu już może konfabuluję). Zamieniliśmy kilka niezobowiązujących zdań, ot i wszystko.
No dobrze, ale dość tych czczych personalnych przechwałek, przejdźmy do literatury: Poeta był wówczas świeżo po wydaniu książki poetyckiej Bóg Aldehyd – i ona jakoś nie zrobiła na mnie najlepszego wrażenia, choć były tam wiersze co najmniej kultowe, zwłaszcza Dyska (psychozabawa) i Piątek Wrocław… Na marginesie: czasem myślę, że tak w ogóle odbiór tomików wydawanych przez krakowską Zieloną Sowę w serii Biblioteki „Studium” (a była to seria dla współczesnej polskiej literatury nieoceniona) utrudniała czcionka – kanciasta, niedorobiona jakaś, ze zlewającymi się linijkami tekstu; było w niej coś niemile prowizorycznego, jakby ta nieopłacalna twórczość ciągle jeszcze nosiła w sobie jakiś gen tęsknoty za gniewnymi czasami trzeciego ksero-obiegu… No, ale to nieważne – w każdym razie Bóg Aldehyd nie podszedł.
Później był zeszłoroczny (osiemnasty) Port Wrocław i niezwykłe spotkanie autorskie trójki pisarzy: Katarzyny Fetlińskiej, Andrzeja Sosnowskiego, no i oczywiście Filipa Zawady. Trzy zupełnie różne sposoby hipnotyzowania publiczności: Fetlińska – hiperteatralna, frenetyczna, histeryczna; Sosnowski – taki jak zawsze (co by to miało w jego przypadku znaczyć, jeszcze kiedyś tu napiszę). Zawada – wycofany za ścianę dźwięków, w których dało się usłyszeć i nienaoliwiony zgrzyt sfer niebieskich, i zaśpiewy humbaków, snuł grubo watowaną opowieść o sowach, które (o czym wiedzą wszyscy wielbiciele Twin Peaks) nigdy nie są tym, czym się wydają… I bez bicia się przyznam, że jeszcze parę miesięcy musiało minąć, nim przez gruzowisko lektur dobrnąłem (kto nie wie, jak takie gruzowisko i takie brnięcie wyglądają, niech sięgnie po pierwszy rozdział Jeśli zimową nocą podróżny Italo Calvino) do Świetnych sów właśnie. A zaraz potem – Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się. Dwie niezwykłe, znakomite książki.
Jak czytam teraz, po Sowach i Rzekach, Zawadę? Oczywiście – jako pisarza religijnego. Nie wiem, czy Poeta w cokolwiek wierzy, a jeśli tak – to w co. I odpowiedzi na to w jego wierszach rzecz jasna – oraz na szczęście – nie znajdę. Bo kiedy mówię, że jest to dla mnie poezja religijna, to nie chodzi mi bynajmniej o to, co w Polsce za takową zwykło się uważać – a w głównym nurcie krytycznej, literaturoznawczej i czytelniczej refleksji zachodzi tu u nas osobliwe pojęć pomieszanie, bo redukuje się to, co religijne, do tego, co konfesyjne. A to drugie z kolei znajduje się pod przemożnym wpływem liryki już to z nurtu kapłańskiego (Jan Twardowski, Janusz Pasierb), już to z dykcji wyraźnie – co oczywiście nie znaczy, że bezrefleksyjnie – światopoglądowo zorientowanej na katolickość (Anna Kamieńska, Jerzy Liebert). Tymczasem Zawada jest właśnie radykalnie antykonfesyjny: w jego dziwacznych ni to wierszach, ni to poematach, ni to gnomach, aforyzmach, koanach doświadczenie religijne jest tym mocniejsze, że wyczyszczono je z jakichkolwiek śladów doktrynalnej przynależności. Stąd myśl, że mam do czynienia z poetycką teologią apofatyczną, czyli z refleksją wyrastającą z przeświadczenia, iż o nadrzeczywistości (a fundamentem piszącej tożsamości wydaje mi się u Poety właśnie dojmujące doznanie własnej niewystarczalności w obliczu tego, co nieskończenie przerastające, inne w znaczeniu ontologicznym) nie da się powiedzieć nic pewnego, nic dającego się ująć w pozytywne ramy pojęciowe. Klemens Aleksandryjczyk, Areopagita, Eckhart, trzech z Kapadocji, Mikołaj z Kuzy… to gdzieś na końcu tej linii znajduje się Filip Zawada. By raz jeszcze odwołać się do pamiętnego, traumatyzującego nasze pokolenie w wieku okołopacholęcym serialu Davida Lyncha: the owls are not what they seem, podobnie jak Bóg (bogowie), dusza, zaświat(y) – one też zawsze są czymś innym, niż się wydaje, że są. I tak w ogóle myślę sobie, że w dzisiejszym pejzażu światopoglądowym Zachodu, gdzie dyskursem opresywnie dominującym próbuje uczynić się skrajnie fideistyczną (choć przybraną w lichy kamuflaż poznawczej neutralności), postoświeceniową laïcité, jedynie poezja jest w stanie dźwignąć wstyd publicznego wyznania wiary. Nawet jeśli miałaby to być wiara – jak w wierszu Philipa Larkina Wysokie okna, jak (być może) w lirycznej negatywności Filipa Zawady – w owo „Nic, które nigdzie jest – i jest bez końca”.
Mógłbym jeszcze napisać coś o gnozie i derwiszach, ale chyba nie miałoby to sensu. I tak wiadomo, o co chodzi.