16/03/14

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Filip Zawada, apofatyczny

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Z Fili­pem Zawa­dą było ina­czej niż z Miło­będz­ką, Fili­pa Zawa­dę pozna­łem ongiś oso­bi­ście (cze­go on rzecz jasna pamię­tać nie może, ale ja tak – to był czas, kie­dy zaczy­na­ło się pozna­wać poetów, a to zawsze jest jed­nak jakieś tam prze­ży­cie). Zresz­tą – spo­tka­nie nie było szcze­gól­nie inten­syw­ne: pochmur­na poło­wa listo­pa­da 2000 roku, kra­kow­ski klub (nie­ist­nie­ją­cy już dziś) Mia­sto Kra­koff, orga­ni­zo­wa­ny przez pismo Ha!art Poetyc­ki Festi­wal „Zapo­wia­da­ją­cych się…”. Krę­ci­łem się tam bez sen­su cze­ka­jąc na jakąś niby pró­bę gene­ral­ną, Filip też zje­chał wcze­śniej, chy­ba nawet z jakimś muzycz­nym ustroj­stwem prze­wi­dzia­nym na swój występ (choć tu już może kon­fa­bu­lu­ję). Zamie­ni­li­śmy kil­ka nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych zdań, ot i wszyst­ko.

No dobrze, ale dość tych czczych per­so­nal­nych prze­chwa­łek, przejdź­my do lite­ra­tu­ry: Poeta był wów­czas świe­żo po wyda­niu książ­ki poetyc­kiej Bóg Alde­hyd – i ona jakoś nie zro­bi­ła na mnie naj­lep­sze­go wra­że­nia, choć były tam wier­sze co naj­mniej kul­to­we, zwłasz­cza Dys­ka (psy­cho­za­ba­wa) i Pią­tek Wro­cław… Na mar­gi­ne­sie: cza­sem myślę, że tak w ogó­le odbiór tomi­ków wyda­wa­nych przez kra­kow­ską Zie­lo­ną Sowę w serii Biblio­te­ki „Stu­dium” (a była to seria dla współ­cze­snej pol­skiej lite­ra­tu­ry nie­oce­nio­na) utrud­nia­ła czcion­ka – kan­cia­sta, nie­do­ro­bio­na jakaś, ze zle­wa­ją­cy­mi się linij­ka­mi tek­stu; było w niej coś nie­mi­le pro­wi­zo­rycz­ne­go, jak­by ta nie­opła­cal­na twór­czość cią­gle jesz­cze nosi­ła w sobie jakiś gen tęsk­no­ty za gniew­ny­mi cza­sa­mi trze­cie­go kse­ro-obie­gu… No, ale to nie­waż­ne – w każ­dym razie Bóg Alde­hyd nie pod­szedł.

Póź­niej był zeszło­rocz­ny (osiem­na­sty) Port Wro­cław i nie­zwy­kłe spo­tka­nie autor­skie trój­ki pisa­rzy: Kata­rzy­ny Fetliń­skiej, Andrze­ja Sosnow­skie­go, no i oczy­wi­ście Fili­pa Zawa­dy. Trzy zupeł­nie róż­ne spo­so­by hip­no­ty­zo­wa­nia publicz­no­ści: Fetliń­ska – hiper­te­atral­na, fre­ne­tycz­na, histe­rycz­na; Sosnow­ski – taki jak zawsze (co by to mia­ło w jego przy­pad­ku zna­czyć, jesz­cze kie­dyś tu napi­szę). Zawa­da – wyco­fa­ny za ścia­nę dźwię­ków, w któ­rych dało się usły­szeć i nie­na­oli­wio­ny zgrzyt sfer nie­bie­skich, i zaśpie­wy hum­ba­ków, snuł gru­bo wato­wa­ną opo­wieść o sowach, któ­re (o czym wie­dzą wszy­scy wiel­bi­cie­le Twin Peaks) nigdy nie są tym, czym się wyda­ją… I bez bicia się przy­znam, że jesz­cze parę mie­się­cy musia­ło minąć, nim przez gru­zo­wi­sko lek­tur dobrną­łem (kto nie wie, jak takie gru­zo­wi­sko i takie brnię­cie wyglą­da­ją, niech się­gnie po pierw­szy roz­dział Jeśli zimo­wą nocą podróż­ny Ita­lo Calvi­no) do Świet­nych sów wła­śnie. A zaraz potem – Trzy ścież­ki nad jed­ną rze­ką sumu­ją się. Dwie nie­zwy­kłe, zna­ko­mi­te książ­ki.

Jak czy­tam teraz, po Sowach i Rze­kach, Zawa­dę? Oczy­wi­ście – jako pisa­rza reli­gij­ne­go. Nie wiem, czy Poeta w cokol­wiek wie­rzy, a jeśli tak – to w co. I odpo­wie­dzi na to w jego wier­szach rzecz jasna – oraz na szczę­ście – nie znaj­dę. Bo kie­dy mówię, że jest to dla mnie poezja reli­gij­na, to nie cho­dzi mi bynaj­mniej o to, co w Pol­sce za tako­wą zwy­kło się uwa­żać – a w głów­nym nur­cie kry­tycz­nej, lite­ra­tu­ro­znaw­czej i czy­tel­ni­czej reflek­sji zacho­dzi tu u nas oso­bli­we pojęć pomie­sza­nie, bo redu­ku­je się to, co reli­gij­ne, do tego, co kon­fe­syj­ne. A to dru­gie z kolei znaj­du­je się pod prze­moż­nym wpły­wem liry­ki już to z nur­tu kapłań­skie­go (Jan Twar­dow­ski, Janusz Pasierb), już to z dyk­cji wyraź­nie – co oczy­wi­ście nie zna­czy, że bez­re­flek­syj­nie – świa­to­po­glą­do­wo zorien­to­wa­nej na kato­lic­kość (Anna Kamień­ska, Jerzy Lie­bert). Tym­cza­sem Zawa­da jest wła­śnie rady­kal­nie anty­kon­fe­syj­ny: w jego dzi­wacz­nych ni to wier­szach, ni to poema­tach, ni to gno­mach, afo­ry­zmach, koanach doświad­cze­nie reli­gij­ne jest tym moc­niej­sze, że wyczysz­czo­no je z jakich­kol­wiek śla­dów dok­try­nal­nej przy­na­leż­no­ści. Stąd myśl, że mam do czy­nie­nia z poetyc­ką teo­lo­gią apo­fa­tycz­ną, czy­li z reflek­sją wyra­sta­ją­cą z prze­świad­cze­nia, iż o nad­rze­czy­wi­sto­ści (a fun­da­men­tem piszą­cej toż­sa­mo­ści wyda­je mi się u Poety wła­śnie doj­mu­ją­ce dozna­nie wła­snej nie­wy­star­czal­no­ści w obli­czu tego, co nie­skoń­cze­nie prze­ra­sta­ją­ce, inne w zna­cze­niu onto­lo­gicz­nym) nie da się powie­dzieć nic pew­ne­go, nic dają­ce­go się ująć w pozy­tyw­ne ramy poję­cio­we. Kle­mens Alek­san­dryj­czyk, Are­opa­gi­ta, Eckhart, trzech z Kapa­do­cji, Miko­łaj z Kuzy… to gdzieś na koń­cu tej linii znaj­du­je się Filip Zawa­da. By raz jesz­cze odwo­łać się do pamięt­ne­go, trau­ma­ty­zu­ją­ce­go nasze poko­le­nie w wie­ku oko­ło­pa­cho­lę­cym seria­lu Davi­da Lyn­cha: the owls are not what they seem, podob­nie jak Bóg (bogo­wie), dusza, zaświat(y) – one też zawsze są czymś innym, niż się wyda­je, że są. I tak w ogó­le myślę sobie, że w dzi­siej­szym pej­za­żu świa­to­po­glą­do­wym Zacho­du, gdzie dys­kur­sem opre­syw­nie domi­nu­ją­cym pró­bu­je uczy­nić się skraj­nie fide­istycz­ną (choć przy­bra­ną w lichy kamu­flaż poznaw­czej neu­tral­no­ści), posto­świe­ce­nio­wą laïci­té, jedy­nie poezja jest w sta­nie dźwi­gnąć wstyd publicz­ne­go wyzna­nia wia­ry. Nawet jeśli mia­ła­by to być wia­ra – jak w wier­szu Phi­li­pa Lar­ki­na Wyso­kie okna, jak (być może) w lirycz­nej nega­tyw­no­ści Fili­pa Zawa­dy w owo „Nic, któ­re nigdzie jest – i jest bez koń­ca”.

Mógł­bym jesz­cze napi­sać coś o gno­zie i der­wi­szach, ale chy­ba nie mia­ło­by to sen­su. I tak wia­do­mo, o co cho­dzi.