20 Port Literacki
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
I.
Nie ma wyjścia: trzeba jakoś uporządkować to, co przed jubileuszem Portu Literackiego myśli mi się i o Porcie, i o Biurze. Będzie trochę wspomnień, trochę refleksji – w tym sporo powtórzeń, bo od dziesięciu lat pisząc dla różnych sieciowych miejsc, w których zagnieżdżały się strony Biura, jakoś próbowałem raz czy drugi, czy szósty, zmierzyć się z fenomenem, który (i mówię to z pełną odpowiedzialnością) nie ma precedensu we współczesnym polskim życiu literackim. Teraz spróbuję to poskładać w jedną jakość – nie siląc się jednocześnie na jakieś syntezy. Będą więc rozsypane drobiazgi, notatki na marginesach wielkiej monografii, którą ktoś pewnie kiedyś napisze. Pewnie nie ja. Jedno wiem już teraz – i niech to posłuży za otwarcie: współpracując z Biurem, mam świadomość uczestniczenia w czymś ważnym, a na sam 20 Port czekam jak na wielkie święto. Ale (nie) po kolei…
II.
O Porcie usłyszałem po raz pierwszy od Jurka Franczaka, Grzesia Jankowicza i Piotrka Mareckiego. Z do dziś pamiętanych motywów ich opowieści mogę odtworzyć, że chodziło też o jubileusz – z dzisiejszej perspektywy zabawnie skromny, bo piąty. Czyli pierwszy Port (wcześniej był Fort, wiadomo), ten z 2000 roku. Równych piętnaście lat, trzeci rok mojej polonistyki – szmat czasu, nie ma co kryć. Z opowieści pamiętam, że chłopaki komentowały alternatywną aranżację Portowych wydarzeń (stara hala, materace na podłodze zamiast krzeseł bądź ławek – choć teraz wydaje mi się, że to była jakaś późniejsza, osobna historia snuta przez Jurka), no i oczywiście to, że Piotrek, nie do końca trzeźwy, w środku nocy zaczepiał jakichś lokalnych legnickich mafiosów. Zaczepiał sympatycznie, więc sympatycznie został też pouczony i ostrzeżony – a herszt ponoć nawet zaznaczył, że żywi do literatów szacunek za to, co robią. Czyli kolejny piękny głos do polifonii klechd o tym, jak to legnickie festiwale łagodziły obyczaje, jak to dżentelmeni złożeni wyłącznie z nabitego ciałem dresu i nieszczególnie owłosionej głowy (z pominięciem szyi) zaglądali do foyer Teatru Modrzejewskiej celem nabywania książek z wierszami. Myślę sobie, że przyszli monografiści Portu (dla których pożytku – przypominam – piszę to, co piszę) z weryfikowaniem tych właśnie festiwalowych bajań będą mieli szczególnie dużo zabawy. Zresztą – sam już nie wiem, co było, co się zasłyszało, a co po prostu teraz mi się wymyśla.
III.
Logiki w tym nie ma za grosz, ale pierwsze moje Portowe (a nawet jeszcze Forteczne) wydawnictwo jest wcześniejsze niż wyżej wzmiankowane opowieści: „Gazeta Forteczna” nr 9, czyli ta dokumentująca legendarny, ostatni Fort – ten z roku 1999, upamiętniony przez Bohdana Zadurę w poemacie Bitwa pod Legnicą. Gdzieś pewnie zalegało to na półkach księgarnianych (niestety nie dowiem się, o którą księgarnię chodziło: zatarta metka obwieszcza jedynie o cenie wysokości złotych pięciu), kupiłem z ograniczoną świadomością sfrustrowanego własnymi tyłami w konsumowaniu najnowszej literatury studenciaka. A teraz dla odmiany zalega na dolnej półce w domu – wstępuję więc w szranki z broniącą do tejże półki dostępu kanapą i wydobywam, wydobywam. Pamiętałem, że był tam wartki, choć irytujący wywiad z Maciejem Maleńczukiem – z jakichś niesprecyzowanych i idiotycznie nagłych powodów już od jakiegoś czasu męczyło mnie, kto ten wywiad robił, sprawdzam: Krzysztof Śliwka. Wywiad dalej wartki, irytuje już mniej – ale dalej drażnią mnie ozdabiające numer rysunki Adama Wiedemanna, nigdy ich nie lubiłem, gdyby nie względy towarzyskie, nikt by tego nie opublikował. Wiersz i proza autora – to co innego, wiadomo, pierwszy sort, ale ta tania środowiskowa grypserka – no nie, ni cholery. O, a to zdjęcie Krynickiego tutaj? Fenomenalne, dobrze je pamiętam, choć przysiągłbym, że widziałem je gdzie indziej. Kartkuję – w stopce informacja, tajemnicza dość, że zdjęcia są z „archiwum”. Wydaje mi się, że to akurat zrobiła Joanna Helander i że było w takiej okolicznościowej publikacji o Krynickim i o Śląsku – ale może się mylę, więc nie będę drążyć. Dalej – pamiętałem też rozmowę Andrzeja Sosnowskiego z Piotrem Sommerem (Sommer wydawał wtedy Piosenkę pasterską), choć myślałem, że na pierwszej ozdabiającej ją fotografii był Sosnowski (oczywiście, jest Sommer – bo czemu miałby być Sosnowski, bez sensu). Najmocniej utkwiło mi w pamięci pierwsze zdanie, które teraz mogę już zacytować dokładnie: „Piotrze, na początku tej rozmowy chciałbym cię troszeczkę sobie ustawić” – nie wiem czemu, ale wydaje mi się świetne, jest w nim jakaś niewymuszona familiarność, ale też mocna pieczęć tego, że to ja, nie kto inny, będzie rozmawiał, ja i moje gruntowne przemyślenie twojej twórczości – ilekroć sam robię rozmowę z jakimś pisarzem, mam półświadomą pokusę, żeby też tak napisać; wystrzegam się tego, choć przedostatnio, w wywiadzie ze Zbigniewem Machejem, uległem; jak kto ciekawy, niech sobie sprawdzi.
Niezbyt dobrze świadczy to o mnie jako o dostarczycielu przyczynków dla przyszłych monografistów Biura i Fortu/Portu, ale dopiero teraz widzę, że tamten ostatni Fort odbywał się jesienią. Zabawne… I rozczula mnie niezwykła ascetyczność jego programu – gdzież mu tam do czternastu iwentów szykowanych na Portową dwudziestkę!… Aha, i jeszcze ten adres internetowy Fortu, podlinkowany pod stronę pomona.wroclaw.art.pl (sprawdzam, czy nie przetrwał gdzieś w internetach – nie, oczywiście, że nie). Uśmiecham się: Kuba Mikurda do debaty Biura z okazji dziesięciolecia Portu (w której to debacie i ja miałem udział – dla mnie nie byle jaki, bo debiutancki, od tamtego tekstu zaczął się mój współudział w tym wszystkim) przesłał zdjęcie biletu kolejowego, na którym ktoś przypadkowo poznany w podróży zapisał mu ten właśnie adres… I jeszcze Kajetan Herdyński, w paralelnej debacie na tegoroczny jubileusz, wspomnienie reklamy z formularza zamówienia do księgarni Biura – dumnie obwieszczano, że nowa strona wydawnictwa ma w tym miesiącu już sto dwadzieścia tysięcy wywołań… To chyba trochę mniej niż ilość znajomych Cristiano Ronaldo na Facebooku (ilu on tych znajomych ma, tego nie wiem, ale ostatnio gdzieś tam gruchnęła wieść, że najwięcej z wszystkich użytkowników portalu).
Nie pamiętam, jaka była moja pierwsza prawdziwa wydana przez Biuro książka – ale chyba Przesuwanka Krystyny Miłobędzkiej, która zupełnie mi się wtedy nie podobała (i sprowokowała mnie do dość długotrwałej niechęci do poezji pani Miłobędzkiej, niechęci prowadzącej do wieloletnich czytelniczych zaniechań; spowiadałem się już z tego wielokrotnie, ale że dalej mi wstyd, więc jeszcze raz uderzam się w piersi), a którą dostawaliśmy jako pamiątkę warsztatów literackich Biura w Legnicy jesienią 2003 roku. Pierwsza moja wizyta w Biurze.
IV.
Kubę i Kajetana poznałem właśnie tam, właśnie wtedy. Raz jeszcze Kajetan ze swojego wzmiankowanego powyżej tekstu: cytowałem to już (w obszerniejszym fragmencie) w Tawernie przy innej okazji, ale że mnie to wzrusza i uderza trafnością, więc zacytuję jeszcze raz: „W każdym razie byliśmy poniekąd obcy w tym mieście. Dlatego trzymaliśmy się razem. Trochę jak turyści, trochę jak urlopowicze z wycieczki. Było nas raczej mało, ledwie garstka, a to wytwarzało specyficzną atmosferę, bardziej osobistą, w której mogliśmy się już od początku w jakiś sposób rozpoznać, znaleźć wspólny mianownik.” Tak było, nie inaczej. Nie wiem, czy chce mi się tu snuć wspomnienia z tego i wszystkich następnych Portów. Za dużo tego.
Gadające sygnalizatory na przejściach dla pieszych przed dworcem kolejowym, rozmyte w nienaturalnie gęstej mgle jak ciepłe światła hotelu Qubus.
Wino pite w nocy na skwerze pod komendą policji.
Specjalnie dla nas otwarta po północy pizzeria, przyozdobiona lampkami choinkowymi.
Opowieści Dycia, Sosnowski czytający W zmierzchem brzemienne powietrze Johna Ashbery’ego z zastrzeżeniem, że jak się pomyli w nazwie choćby jednej rzeki, to przerywa.
Pierwszy widziany na żywo trening capoeira na legnickim rynku.
Zawodnik kolarski wiozący na ramieniu dętkę i jednocześnie palący papierosa.
Wieczór autorski Sosnowskiego i Tadeusza Pióry w Kudowie, w zdrojowej kawiarni wypełnionej wysoce podejrzanym elementem, który nie rozumie, z czego się śmiejemy gdy słyszymy, jak Sosnowski czyta jako swój wiersz jeden z liryków lozańskich Adama Mickiewicza.
Zrzuta dla kumpla na bilet na koncert Os Gatos.
Laurie Anderson nucąca z włożonym do ust ustrojstwem służącym podprogowej nauce języków obcych.
Herta Müller usiłująca pożyczyć od kogokolwiek okulary.
Sosnowskiemu, otoczonemu przez chronometry, mylą się kartki podczas czytania 45′ dla prelegenta Johna Cage’a.
Czaty internetowe z uczestnikami warsztatów literackich w osiedlowej kafejce internetowej, włącza się ktoś z zaproszeniem na zlot fanów Tatu, a ja jestem jedyną osobą, która nie tłucze w jakieś sieciowe strzelanki albo nie usiłuje w sekrecie przed właścicielami podglądać pornoli.
Powroty nocnymi pociągami: ten z Natalią w wagonie z zepsutym ogrzewaniem i ten w Warsie, gdzie Zadura i Sosnowski załatwiają wszystkim pozwoleństwo na palenie.
Wieczór w kilkanaście osób w domu Agi.
Smak kukurydzy w wesołym miasteczku obok Impartu.
Ktoś fest podpity próbuje zabrać mikrofon Jáchymowi Topolowi.
Marcin Sendecki bardzo zdecydowanie ucisza Konrada Górę śmiejącego się podczas spotkania Dycia (może to zresztą nie był Góra i może to nie był Dycio – ale tak to pamiętam).
Pierwszy Portowy identyfikator, na którym jest napisane: „Przemysław Rojek – organizator”. Szczeniackie wrażenie, że jakieś ważne marzenia się spełniają.
Filip Zawada mówi: „Nie wiem czemu, ale myślałem, że jesteś wyższy”.
Pierwszy Port z Kasią. Artur mówi: „wyglądacie jak brat i siostra”.
Szymon Słomczyński bardzo chce dać mi autograf – fantastycznie ironiczne (nie wiem, czy przez Szymona zamyślane) odwrócenie pewnej naturalnej kolei rzeczy.
Dycio i wyszukane przezeń, możliwie najgłupsze tytuły różnych książek poetyckich. Po dwunastu latach okazuje się przypadkiem, że Zuzia je notowała i teraz przypomina: sprawdzam – niczego Dycki nie wymyślił, choć wydaje się to aż niemożliwe.
Długo tak możesz? Długo, pewnie że długo. Najpewniej bez końca. No to tym bardziej kończę.
V.
Nie pamiętam więc, jaka była moja pierwsza Biurowa książka, ale jeśli Port i Biuro mają w historii polskiej literatury zapewnione trwałe miejsce (a mają), to – jakkolwiek obrazoburczo by to nie zabrzmiało – nie z powodu tych w dziesiątki liczonych a coraz głośniejszych nazwisk pisarek i pisarzy, którzy właśnie tu debiutowali, ale dlatego, że działalność wydawnicza i promocyjna Biura (której to działalności Fort i Port były najbardziej spektakularnymi, ale niejedynymi przecież emanacjami) wymusiła na polskiej kulturze przełomu wieków i tysiącleci zauważanie twórczości autentycznie ważnej. I tu już się na pewno powtórzę, ale tego akurat powtarzania – zwłaszcza w obliczu rytualnie ponawianych oskarżeń o to, że Biuro i jego festiwal są kumoterskie, kolesiowskie, że to jakiś skandal, że tyle się publicznych samorządowych pieniędzy wydaje na imprezę, która jest reklamą jednej tylko oficyny – nigdy dosyć. Bo kto dobrze nie zrozumiał, jak wyglądało nadwiślańskie życie literackie pierwszych lat III Rzplitej, ten nie pojmie fenomenu Biura i kolejnych odsłon Fortów/Portów
A było, dzieci drogie, tak…
Po ogłoszeniu przez Szczepkowską Joannę końca komunizmu w Polsce, wszystko się rypło – więc rypły się również zasady gry w literaturę. Jej oficjalny trójpodział na reżimową, drugoobiegową i tę trzecią okazał się dramatycznie niewydolny w tym, co w literaturze najważniejsze – czyli w możności diagnozowania zawikłań naszej kondycji we wszystko to, co jest od niej inne. Wydawać by się mogło, że w ten sposób otworzy się przestrzeń poważnego zaistnienia tego, co nazywano czasem literaturą trzeciego obiegu (rzadziej – choć z wiadomych i sensownych powodów – literaturą obiegu ksero), coraz silniejszych tak co do ilości, jak i jakości głosów tych, którzy w najciemniejszej dupie mieli obowiązujące podziały, hierarchie i poetyki, którzy po równo dystansowali się od PZPR‑u i Solidarności, dla całego tego pokolenia niebieskiej „Literatury na Świecie”, dla wszystkich tych oharystów i barbarzyńców. Nic bardziej mylnego – bo po pierwsze: literatura siłą inercji chciała trwać przy swych żałośnie anachronicznych językach, a różni Zagajewscy, Kornhauserowie i Polkowscy okazali się być wcale solidnym antemurale, broniącym dostępu na pisarski Parnas. Po wtóre: nastała wolność, do końca ogryzione zostały czerwone ołówki politruków z Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, zdecentralizowała się w sposób radykalny mapa istotnych ośrodków życia literackiego, ale z wolnością nadeszły też czasy wolnego rynku w najbardziej agresywnym, balcerowiczowskim wariancie – i co z tego, że można było wydawać wszystko i zakładać najbardziej obrazoburcze czasopisma literackie, że wszystko można było dystrybuować i promować, skoro na to wszystko trzeba było mieć (uczciwszy uszy) pieniądze.
Skutki tego były – uogólniając – również dwa.
Pierwszy: trudno z czymkolwiek porównywalna deprecjacja zawodu pisarza. Może to się wydać mitoburczym nadużyciem, ale kiedy na przykład czytam w Dzienniku 1954 Leopolda Tyrmanda tchnące grozą i oburzeniem wspomnienia o tym, jak idiotycznymi (i idiotycznie niedochodowymi) zatrudnieniami parać się musiał pod socrealizmem Zbigniew Herbert, to nie wydaje mi się to aż tak szokujące w porównaniu z losem wielu najznakomitszych pisarzy tamtego okołobrulionowego pokolenia. Nie kto inny zresztą, jak niewypowiedziany (jeszcze) wprost główny bohater tego tekstu, czyli Artur Burszta, wspominając w prześmiewczy sposób tamte wcale nieśmieszne lata i sytuacje, napisał tak: „Zabawne, że ci co o karierze literackiej marzą, nic o tym wszystkim nie wiedzą. Na warsztatach na pytanie «dlaczego chcesz pisać» wielu odpowiada «dla pieniędzy». Niektórzy myślą, że poeci nie pracują, siedzą w domach i wiersze płodzą. A jak jest naprawdę? Pisanie dzisiaj, to kosztowne hobby. Autorzy różnych profesji się imają. Każdy gdzieś blisko literatury chciałby się zaczepić. Adiustację dla kolorowych pism robią, tłumaczenia dla tygodników tłuką, przepisy kulinarne dla różnych redakcji wymyślają, czasami korektorami zostają.” No właśnie… kto jak kto, ale autor tych słów najlepiej chyba wiedział, co pisze – więc komentować też nie ma co; dodam tylko, że jeśli ktoś z pisarzy dostał choć pracę na uczelni, to i tak był to szczyt szczęścia. A z tymi korektami i adiustacjami też prawda – wszak do dziś wielu śmieje się, że zacny krakowski „Tygodnik Powszechny” w swoim czasie to nawet korektora miał najsłynniejszego w Polsce; w końcu był nim Marcin Świetlicki… znany chyba skądinąd niektórym również jako autor paru co najmniej nienajgorszych wierszy, czyż nie? A w odpowiedzi na powszechne utyskiwania różnych siwowłosych i siwomózgich gremiów uczonych w pismach, że w Polsce dziś to tylko ta poezja i poezja, a jak już proza, to co najwyżej wątlutki zbiorek opowiadań; a tu rzeczywistość skrzeczy i doczekać się nie może swojego Przedwiośnia, swojego Generała Barcza jak dżdżu czeka – odpowiadano, że pisze się rzeczy krótkie, bo takie łatwiej naskrobać gdzieś w barze mlecznym po pracy w szkole a przed powrotem do wynajętej kawalerki.
Skutek drugi, znacznie dla mnie jako czytelnika poważniejszy: ważne książki tamtego czasu praktycznie nie istniały w normalnym obiegu wydawniczym, dostać je było chyba trudniej (a już na pewno niewiele łatwiej) niż drugoobiegową bibułę w dekadzie wcześniejszej. Weźmy choćby dwa arcyważne i znakomite debiuty: Negatyw Mariusz Grzebalskiego i Marlewo Dariusza Sośnickiego – oba wydane zostały w Ostrołęce przez oficynę Pracownia. Równie dobrze mogłyby ukazać się na Marsie. Jak się nie miało znajomych w rzeczonej Ostrołęce, jak się nie dojechało na spotkanie autorskie jednego czy drugiego z wyżej wymienionych poetów do klubu jakiegoś-tam czy jakiegoś-tam domu kultury (zawsze położonych w jakimś-gdzieś-tam na tyle odległym, by wiadomość o spotkaniu dotarła z opóźnieniem podobnym do tego, jakie ma światło dobiegające Ziemi z Arktura), jak nie żyło się w mieście zaopatrzonym w bibliotekę zobowiązaną do gromadzenia wszystkich druków w Polsce (czyli – w praktyce – w Warszawie lub w Krakowie), to nie było uproś – Sośnicki i Grzebalski pozostawali nazwiskami, co najwyżej reprezentowanymi przez kilka wierszy w nieocenionej, zaczytanej na szmelc w kolejnych wypożyczeniach antologii Macie swoich poetów (jej redaktorzy dawno już powinni być uhonorowani wszelkimi możliwymi medalami za dzieło upowszechniania kultury ojczystej).
I nagle jakiś boży pomyleniec, nikomu bliżej nieznany technolog szkła i menedżer kultury, lokalny animator życia literackiego i radny ze Stronia Śląskiego – czyli wzmiankowany powyżej Artur Burszta – wpada na pomysł o sensowności zbliżonej do decyzji o wybuchu powstania styczniowego: uruchamia festiwal literacki i (w kilka lat później) wydawnictwo. Gdyby jeszcze robił to w jakimś ważnym ośrodku akademickim i kulturalnym – ale nie, on wybiera Legnicę: miasto, które w powszechnej świadomości kojarzyło się podówczas z jakimś Mordorem, z którego dopiero co pogoniono orków w mundurach Krasnoj Armii (sam pamiętam, jak gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych, będąc – absolutnie bez związku z festiwalem, o którym podówczas nie miałem pojęcia – przejazdem w Legnicy, o mało co nie zostałem zlinczowany w barze mlecznym, w którym próbowałem zamówić pierogi „ruskie”). Festiwal i oficyna mają plan absurdalny, groteskowy i niemożliwy – wypromować i wprowadzić do cywilizowanego obiegu wydawniczego nową literaturę (na początku niemal wyłącznie poezję, której w Polsce nie czytał bodaj nikt wyjąwszy stetryczałych snobów, sterroryzowanych uczniów, sfrustrowanych lokatorów wydziałów polonistyki oraz wariatów o różnym stopniu nieprzystosowani
a i szkodliwości).
I staje się to, co w Polsce tamtych osobliwych i nieobliczalnych lat jednak się zdarzało – niemożliwe zaczyna się urzeczywistniać. Bywanie na Forcie i Porcie staje się ważną oznaką pewnej formacyjnej przynależności, na jeden weekend w roku do Legnicy – miasta tyleż na swój szczególny sposób uroczego, co pozbawionego jakiegokolwiek poważnego zaplecza knajpianego i noclegowego – zjeżdżają (niczym na jakiś literacki Woodstock, jak do jakiegoś poetyckiego Jarocina) coraz większe ilości ludzi, z całej Polski, trzecią klasą – i to ludzi młodych, których oficjalny dyskurs życia literackiego w Polsce zwykł był traktować ze swych niedosiężnych wyżyn jako kulturalnych troglodytów. A po co przyjeżdżają? Bo mają – wbrew opinii dziennikarzy, nauczycieli i innych luminarzy od wszystkiego – swoich poetów, tak samo jak oni zagrożonych bezrobociem, słuchających tej samej jazgotliwej muzyki, niestroniących (jak czasem) od taniego wina i lufy, palących papierosy w miejscach niedozwolonych, nie ukrywających, że w barze mlecznym płacą za ruskie (w Legnicy oczywiście za legnickie; tego nauczyłem się szybko, już po tamtej pierwszej wpadce) tymi samymi gówno wartymi banknotami, na których jeszcze niedawno orzełek w koronie wysiadywał jajka sześciu zer. I jeszcze po to, by zobaczyć, jak festiwal wyczynia z literaturą dokładnie to, co z konwencją audycji radiowej w pierwszych latach Listy Przebojów Trójki redaktor Marek Niedźwiecki, który wspominał tak: „No i zaczęło się. Spadałem z krzesła, gryzłem jabłko na antenie, bawiłem się polszczyzną: pojadałem «starawą koczeladę» albo «sezamki obojętne dla zębów». Wszystko, co do tej pory było w radiu niedopuszczalne, robiliśmy specjalnie […]. Wbiegałem zdyszany do studia, trzaskałem drzwiami, a słuchacze to uwielbiali”. No właśnie: gdyby festiwal Biura w tamtych heroicznych latach szukał sobie jakiegoś chwytliwego hasła, mogłoby ono brzmieć właśnie tak – wszystko to, czego nie wolno, co niedopuszczalne, niestosowne, nie tak. Legendarne dziś naleśniki Zadury czy Jaworski w zakładzie fryzjerskim; publiczne czytanie na legnickim rynku (nazywanie tego pierwszym w Polsce slamem jest już może pewną przesadą, ale do pewnego stopnia da się przepchnąć); spektakle i koncerty robione w duchu happenerskiej błazenady – wszystko to było (jak w słynnym manifeście poetyckim Darka Foksa) solidnym i obutym w pamiętające być może pierwsze koncerty Pidżamy Porno glany kopniakiem w dupę Maćka Chełmickiego; oczywiście, w miejsce imienia i nazwiska ikonicznej kreacji Zbigniewa Cybulskiego z Popiołu i diamentu podstawiamy to wszystko, co w naszym dziwnym kraiku zwykło się nazywać poetyckością, wszystkie te kuriozalnie wielkie zobowiązania, drętwe patetyczności, zadęte powagi i papierowe tragizmy. Budowała się wspólnota, którą i ja znam już w większości z klechdy i mitu (moja pierwsza Legnica, jak wspomniałem, była jednocześnie ostatnią Legnicą w ogóle), ale z której przecież korzystałem, której duch do dziś żyje, bez której nie byłoby tych wszystkich wrocławskich organizacyjnych przepychów, tych wyróżnianych i nagradzanych książek, tego – nie bójmy się nazwać rzecz po imieniu – wyjątkowo prestiżowego logo, jakim stało się Biuro. Jak we wzmiankowanym wyżej okolicznościowym poemacie pisał z właściwym sobie poczuciem humoru i życzliwym, ale jednak dystansem, Bohdan Zadura: „i wygląda na to że wszyscy tu się naprawdę lubią”. No właśnie, tak po prostu – bez nadmiaru dopieszczających wyższe funkcje psychologiczne swego elektoratu samorządowców (acz przy rozumnym i dyskretnym wsparciu wielu z nich), bez opresji jakichkolwiek instytucjonalnych form zorganizowanego życia literackiego (choć w życzliwej z nimi kohabitacji). Wszyscy tu się naprawdę lubili.
No i książki, książki… Najwcześniejszej swojej – jako się rzekło – nie pamiętam, ale wśród tych kupionych w pierwszych rzutach były na pewno Paradiso Marty Podgórnik, Przewodnik… Dycia, Sonet drogi Darka Foksa, Ruchome święta i Koty Tomasza Majerana, wybory krótkich wierszy Sosnowskiego i długich poematów Zadury, coś wyspiarskiego (na pewno Douglas Dunn i chyba ktoś jeszcze), pierwszy tom Julii Fiedorczuk i drugi Klary Nowakowskiej… Wyróżniały się estetyką wykonania: efektowne, jednolite czarno-białe okładki (pamiętam, jak podówczas Artur zarzekał się, że nigdy nie zdradzi tej monochromatyczności… dawne czasy), jakaś taka zwiewna czcionka, niezwyczajna podówczas solidność składu, redakcji, adiustacji i korekty; do dziś mam uzasadnione podstawy sądzić, że w publikacjach Biura literówki występowały w ilościach, które da się pomierzyć skalą nano, o ile w ogóle. I gdzieś tam z wolna książki te zaczynały znajdować dla siebie miejsce na księgarnianych półkach – a przecież wtedy, w drugiej połowie ostatniej dekady minionego już wieku, była to jakaś katastrofa: owszem, minął czas, kiedy podstawą bytu w handlu książkami była fantastyka, horror i kryminał w bizantyjsko zdobnych okładkach, wewnątrz których krył się papier toaletowy gęsto zadrukowany czymś, co stanowiło (nie zawsze, ale częściej niż rzadko) wypadkową szmirowatego oryginału, bełkotliwego tłumaczenia, widmowej redakcji i najtańszego programu do składu komputerowego; to akurat była domena pierwszych lat III Rzplitej, tak właśnie nasza tradycyjnie niedoczytana nacja wyobrażała sobie wejście w ekscytujący świat zachodnich wartości kulturalnych. Niemniej jednak mniej więcej dziesięć lat później działy w sklepach z czytaniem oznaczane jako „poezja” nie miały się wiele lepiej: ubożuchne, zepchnięte w jakiś najrzadziej odwiedzany (głównie przez pająki) kąt, wypełnione były głównie kolejnymi edycjami wierszyków Jana Twardowskiego i jakimiś tonami okolicznościowych antologijek stanowiących koktajl poezji i aforystyki zdolny zaspokoić gusta co najwyżej najinfantylniej pensjonarskie. W kilku może krakowskich księgarniach, tych najbardziej prestiżowych, można było dostać niebywale zasłużoną dla naszej najnowszej literatury serię Biblioteki „Studium” – no i wreszcie książki Biura. Ale przecież ich dystrybucja nie ograniczała się do księgarni, wydawnictwo i tu wykraczało przed szereg: internet, dobro podówczas luksusowe, przez długi czas stanowiło podstawę obiegu tomów z kresowej Legnicy; a żadna z tych książek, żaden z autorów, nie była (i nie byli) pozostawieni samymi sobie – Fort i Port prędko zamieniały się w imprezy nuklearne, każdy wiersz ogrywany był w trasie; literatura wydawana przez Biuro nie broniła się, ona atakowała.
A na pytanie, w jakim stopniu to właśnie tamta ekscentryczna profesjonalność uporczywej polityki Biura i festiwalu sprawiła, że z czasem nazwiska Marcina Sendeckiego, Krzysztofa Jaworskiego, Marty Podgórnik, Julii Szychowiak czy Filipa Zawady musiały zacząć spotykać się z rewerencję także tych wysokonakładowych mediów, które (rzecz w Polsce tradycyjna) literaturę mają w najgłębszym poważaniu, odpowiedzi oczywiście udzielić się nie da. Ale samo zadanie takiego pytania nie wydaje się całkowicie bezzasadne – a to już niemało.
VI.
Artura Bursztę poznałem w tamten wyjątkowo paskudny piątek (po którym nastąpiła jeszcze paskudniejsza sobota i odrobinę mniej paskudna niedziela) jesienią 2002 roku, kiedy pojawiłem się w Legnicy na organizowanych przez Biuro w luksusowych labiryntach hotelu Qubus warsztatach literackich. Do dziś pamiętam, że przywitał się z nami w słowach „jestem Artur i przyjechałem tu z księżyca, czyli z ulicy Księżycowej”… w sumie miły facet, uśmiechnięty i niby bezpośredni, ale jakiś zamknięty, z dużą rezerwą (do dziś nie zapomnę, jak wiele lat później widziałem go przedstawiającego się jednemu z najznakomitszych gości wszystkich festiwali Biura: nie byłoby w tym nic niezwykłego, dobrze jest poznać kogoś, kogo się zaprasza, ale to było trzeciego dnia Portu, w przelocie po spotkaniu autorskim tegoż gościa!… tak więc w kwestii rezerwy to by było na tyle…). Kompletnie nie pasował z tą swoją gładkością, z aparycją aktora (może nawet trochę aktora-amanta) do tego, z czym mi się kojarzył redaktor-rewolucjonista, enfant terrible ówczesnego polskiego życia literackiego. Świetnie sprawdziłby się w branży reklamowej, w biznesie pi-arowym lub ha-erowym, coś w tym typie. Przede wszystkim – strasznie młody; po kimś, kto tyle już zrobił, spodziewałbym się stosowniejszego wieku (był wtedy sporo młodszy niż ja teraz, a ja z kolei wtedy byłem mniej więcej w wieku, w którym on startował z pierwszym Fortem… z tym, że Artur jest ode mnie zaledwie o sześć lat starszy, jakoś do dziś się zresztą nie oswoiłem). No, tak jakoś.
Przedziwny facet, nierozgryziony i ciągle nierozgryzalny. Potrafi być czarujący – ale są i tacy, którzy darzą go szczerą niechęcią, o ile nie nienawiścią. Cóż, sam o sobie – w jednym z tekstów pomieszczonych w tegorocznym festiwalowym katalogu – mówi: „Nauczony pracy w pojedynkę często okazywałem się kiepskim szefem […]. Lista moich cech, które zupełnie nie pasują do tego, co robię, jest tak długa, że zastanawiam się, jak to możliwe, że dotrwałem do tego jubileuszu, wciąż z tymi samymi autorami […]. Liczba tych, którym odmówiłem wydania książki, udziału w imprezie, przyjęcia do pracy albo życzliwego słowa na temat przesłanych tekstów, jest tak ogromna, że mam więcej «wrogów» niż tuzin komorników”. Wśród tych, którzy są mu wrodzy, znajduje się oczywiście spora ciżba frustratów, zawistników albo (i nie, nie jest to paranoja ani efekt wiary w spiskowe teorie wszystkiego) bulterierów realizujących mniej lub bardziej ewidentne zlecenia już to konkurencji, już to kogoś, komu po prostu Biuro i Port są z jakichś tam przyczyn nie w smak; ale znam też takich, z którymi znajomość mam sobie za zaszczyt, a którzy z moim – było nie było – szefem mają jakieś tam zaszłości i poróżnienia mało eleganckie. Cóż – jak się zaczynało robić w życiu literackim w połowie zaprzeszłej dekady (zwłaszcza wtedy, gdy chciało się to robić nie hobbystycznie i na boku, ale z rozmachem, profesjonalnie – tak, by i samemu się z tego utrzymać, i innym też dać poważne szanse zaistnienia), to trzeba było mieć nie tylko lotny umysł: przydawały się też sztywny kręgosłup, twarde dupsko i wygimnastykowane łokcie: w tym stadzie nie było podówczas miejsca dla nazbyt wielu samców alfa.
A przecież pomysły Artura na festiwal i Biuro były – raz jeszcze podkreślę – naprawdę z gatunku tych samobójczych. W kraju z bezrobociem, którego dwucyfrowy procentowy wskaźnik był dokładnie odwrotnie proporcjonalny do odsetka osób cokolwiek (cokolwiek, czyli z pewnością nie poezję) czytających, gdzie rozzuchwalona politycznym bezhołowiem postkomuna coraz skuteczniej brała się za łby z groteskowym narodowo-katolickim oszołomstwem, gdzie ze zgrozą obserwowaliśmy, jak stanowione na chybcika prawo coraz bardziej zostaje w tyle za rozpełzającą się w najbardziej nieoczekiwanych kierunkach rzeczywistością, gdzie ogłupiałe i beznadziejne infantylne w swym przyuczaniu się do demokracji społeczeństwo w pierwszych wyborach prezydenckich, ledwie kilka lat wcześniej, do drugiej tury dopuszczało człowieka znikąd konduity co najmniej szemranej, w kraju, w którym najgłośniejsze obok nazwisk politycznych zaczynały być pseudonimy szefów pierwszych zorganizowanych grup przestępczych… No więc właśnie w tym kraju Artur wpada na pomysł, żeby zrobić literacki festiwal i założyć wydawnictwo, które nie będzie tylko momentalną fanaberią, które ucywilizuje obraz polskiej literatury faktycznie godnej miana nowej, i z którego – a jakże! – będzie on mógł wyżyć. A przecież ktoś mógłby złośliwie powiedzieć, że człowiek żyjący tak blisko niemieckiej granicy miał wtedy o wiele piękniejsze ścieżki kariery do wyboru: produkcja krasnali ogrodowych, handel używanymi merolami dla ukraińskiej mafii… Ale nie – ten się bierze za książki. No i tak, wiem, znów się powtarzam – ale ile razy by nie powtarzać, tylekroć uderza mnie, że to się nie mogło udać. A jednak się udało: rozpęd festiwalu, ilość wydawanych książek, ilość nagród dla wydawnictwa, Biuro Literackie i Port jako swego rodzaju marka, wszystkie te rzeczy, o których już pisałem – to mówi samo za siebie. A i sam Artur Burszta też, prawdę powiedziawszy, nie wygląda jak ktoś, kto za chwilę umrze z głodu. No więc jednak się udało, udało.
Ale – do cholery – dlaczego, no dlaczego? Upór naczelnego? W porządku, ale co – inni, znacznie lepiej usadowieni w młodym życiu literackim jego animatorzy (Paweł Dunin-Wąsowicz, Robert Tekieli – by wspomnieć choćby dwóch z tych najbardziej legendarnych), nie byli uparci? Tegoż naczelnego urok osobisty? Ekhm, z oczywistych względów trudno mi o tym dywagować… Nowatorska konwencja festiwalowych prezentacji? Z pewnością – ale przecież tej nowej literaturze od początku bliski był duch zgrywy, prowokacji, histriońskiego performance’u, Fort wykorzystał ten już istniejący potencjał, przesunął do ekstremum, nadał rozgłos i zmienił w swój znak wodny, niemniej jednak to też było już wcześniej. Magia nazwisk? Jasne, ale co sprawiło, że ci tak różni pisarze postanowili zaufać w doniosłość tego właśnie przedsięwzięcia, firmowanego przez faceta, który na dobry początek miał do zaoferowania jedynie kilka mglistych mrzonek, wyglądających na rojenia kogoś kompletnie pozbawionego zmysłu rzeczywistości?
Nie ma wątpliwości: w przyszłej monografii Biura i jego festiwali rozdział najobszerniejszy musi zostać poświęcony tajemnicy Artura Burszty. A jeśli chodzi o mnie, to jedna zwłaszcza rzecz nie przestaje mnie fascynować: jakiś szósty zmysł dyrektora Biura, pozwalający mu wysłyszeć w dzikim poetyckim polilogu właśnie te języki, które warto nagłośnić mocniej niż inne, które uwiodą czytelników, ale które też zapadną w ucho krytyki literackiej, akademików i szarych eminencji zachwytu z gremiów przyznających nagrody literackiej. Nie ma co ukrywać: był czas, kiedy wiedziony resentymentem czekałem na jakąś szczególnie spektakularną wpadkę Artura – bo przecież w Legnicy pojawiłem się jako adept warsztatów literackich, a te były bezlitosne w obnażaniu w nas, domorosłych wierszokletach z talentem odwrotnie proporcjonalnym do przeświadczenia o własnej wybitności, bezwstydnych pokładów grafomanii. To boli: bo niby Burszta lojalnie uprzedzał, że warsztaty są od uśmiercania chęci tworzenia, ale przecież nie było wśród nas nikogo, kto by nie jechał do Legnicy z nadzieją, że oto ktoś wreszcie pozna się na naszym geniuszu. Odarci ze złudzeń, liczyliśmy na los, który wywrze za nas zemstę i uświadomi temu zarozumiałemu dyktatorowi, jak bardzo się myli w swych wyborach, jak bardzo przejedzie się na tym, że docenił kogoś innego – wszystko jedno kogo, ważne, że nie nas… I z roku na rok (im bardziej doroślałem w ocenianiu faktycznych rozmiarów swego wierszopisarskiego talentu) coraz mniej by
ło złości, a coraz więcej podziwu i fascynacji: bo choćby coś wydawało mi się w Biurze ryzykiem wydawniczym najbardziej poronionym, zawsze było to coś, co okazywało się – co najmniej – najgorętszą, najżywiej dyskutowaną premierą danego festiwalowego dnia.
I tak mi już zostało do dzisiaj: skłonny jestem z Arturem dyskutować o wielu rzeczach, nad którymi mam akurat w Biurze pracować, polemizować i nawet odrobinę się dąsać – ale nigdy nie zastanawiam się, czemu Burszta to akurat postanowił wydać. Bo wiem, że choćby mi się to nawet nie wiedzieć jak nie podobało, to zawsze ten przeklętnik będzie miał rację.
VII.
No właśnie: moja praca w Biurze… Zaczęło się oczywiście przygodnie i niezobowiązująco: Marta Podgórnik (chyba ona) zamówiła u mnie tekst z okazji jubileuszu dziesięciolecia festiwalu – i tak napisałem Je me souviens, czyli powidoki, pierwszy swój kawałek dla Biura Literackiego. Potem przez parę lat pisywałem recenzje, udzielałem się w debatach – z coraz większym przekonaniem i zapałem, bo koniec mojego krótkiego i nieszczęsnego flirtu z akademią (chciałbym go skwitować tak, jak Krzysztof Jaworski w swym Do szpiku kości, gdzie na pytanie „Dlaczego kariera naukowa” odpowiada się „Kiedy przypominam sobie te prymitywne mordy, po prostu chce mi się rzygać”; chciałbym, ale byłoby to stanowczo niesprawiedliwe, choć w odniesieniu do niektórych wątków tego żałosnego epizodu niestety nieodległe od samopoczucia po mojej pierwszej i ostatniej próbie aplikowania na asystenturę) pozostawił mnie w próżni: chciało mi się pisać, ale nie było gdzie; na obcałowywanie klamek w czasopismach kulturalnych byłem zbyt leniwy, do żmudnego zabawiania się w pisanie tekstów naukowych, obciążonych całą tą przerośniętą bibliograficzną aparaturą szybko straciłem i serce, i mózg. Tymczasem strony Biura przyjmowały każdy mój interpretacyjny pomysł, nie przyciskały limitami objętości – powoli to właśnie tu krystalizowało mi się to, co samochwalczo pozwolę sobie nazwać swoją własną poetyką pisania o czytaniu. Potem przyszedł jeszcze ten BLog. A potem – Tawerna, w półtora roku po niej jedno z miejsc w Przystani, ganianie na pocztę z kolejnymi odsyłanymi Marzenie umowami…
W praktyce wygląda to tak, że pierwszy list z mojego Biurowego adresu wysłałem 18 września 2013, czyli niemal dokładnie półtora roku temu… Od tego momentu otrzymałem na ten adres ponad cztery tysiące listów, wysłałem nieco więcej niż trzy tysiące. Obmyślam, planuję, wysyłam, zamawiam, poganiam, czekam, redaguję, odsyłam do autoryzacji, przesyłam (najczęściej w ostatniej chwili) do publikacji.
Nigdy w życiu nie myślałem, że praca w Biurze – o której niegdyś nie marzyłem w najbardziej nawet zuchwałych rojeniach – może być tak śmiertelnie nudna.
Podobnie jak nigdy nie myślałem, że coś tak upiornie nudnego może być czymś, z czym za żadne skarby nie będę chciał się rozstać.
A kiedy już mam dość, to zerkam na główną stronę Biura i patrzę na swoje nazwisko w stopce: narcystyczny czterdziestoletni dureń, ciągle mający wrażenie, że złapał jakiegoś literackiego boga za kostki, że (by po odarciu z ironii zacytować Dzień świra) wreszcie przyjęto go do szkoły poetów.
A kiedy i to nie wystarcza, kiedy po iluś tam dyskusjach z Arturem uda mi się w kilku zwięzłych zdaniach napisać coś, co będzie mogło przydać się nie tylko mnie, wcinam się na chama między wszystkich tych znakomitych krytyków z Przystani i wywalczam sobie przywilej napisania czy to o Marcie, czy o Filipie, czy pogadania z Szymonem lub z Asią – wiedząc, że nikt nie będzie próbował mi niczego narzucać, niczego przykrawać.
A potem i tak będzie Port. Jak zawsze.
VIII.
Dziś są moje imieniny. Myślę, że to dobry moment, żeby napisać to, co się napisało: jak bardzo by to nie było napuszone, mitomańskie, ściemniane, kombatanckie w sposób wyjątkowo nieuprawniony. Wybaczcie chwilę słabości: imieniny, wiadomo…
Wszystkiego najlepszego dla Portu i Biura. Dla siebie w Biurze i przy Porcie.