7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Dariusz Suska, nasselar
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Napiszę o Dariuszu Susce z kilku bodaj powodów, ale przede wszystkim dlatego, że po prostu za mało się o nim pisze – takie przynajmniej odnoszę wrażenie. Spowija Poetę osobliwe milczenie.
Dlaczego? Być może dlatego, że Suska wydaje się owładnięty osobliwą monomanią, obsesją śmierci. Tymczasem jednym z najważniejszych wektorów, wedle których rozwija się współczesna zachodnia cywilizacja, jest tabuizacja śmierci, której to tabuizacji towarzyszy wyjątkowo perwersyjny lek osłonowy w postaci tejże śmierci banalizowania. Codziennego naszego umierania chętnie się pozbywamy – rugujemy je z przestrzeni wielkomiejskiego życia do szpitali i hospicjów, a przepisy sanitarne mają zadbać (niczym zwalczający Dziady Ksiądz z czwartej odsłony Arcypoematu) również o to, by zwłoki znikały z wiejskich domów; tam bowiem ciągle jeszcze kultywuje się czasem tradycję nocnych czuwań przy zmarłych, rytualnych korowodów, w których trumny przenosi się bezpośrednio z dominium doczesności na cmentarze, symbolicznie pozbawione właśnie tego, co doczesne. Medialna opresja, której najbardziej zjadliwą (tak estetycznie, jak i etycznie) toksyną jest przemysł reklamowy, mami nas ofertami sposobów na pozorowaną nieśmiertelność – leki i kosmetyki pozwolą nam dłużej cieszyć się życiem w całej jego pełni, odraczając (o czym w innym nieco kontekście pisał ongiś Giorgio Agamben) nieuchronność odejścia, wekslując ją na łagodną otulinę niekończącej się desynchronizacji umierania, które przestaje być radykalnym faktem wzniosłego, jednostkowego zniknięcia, jednokrotnego wydarzenia, stając się rozwleczonym w czasie, procesualnym, stopniowym i wstydliwie chowanym ubywaniem. A z drugiej strony – banalność, pornografia śmierci, pozorowane oswajanie przez graniczący z wymiotami przesyt: umieranie rozmieniane na obsceniczne filmowe widowisko, na fingowaną ważkość telewizyjnego newsa, na przedmiot doraźnego politycznego handlu, który społeczne metonimie śmierci (eutanazję, aborcję, karę główną) redukuje do czegoś tak śmiesznie nieistotnego jak obywatelska wolność bądź jej brak (oczywiście, śmieszność ta w pełni objawia się wyłącznie w kontraście z optyką metafizyczną, czyli jedyną, która jest w stanie choćby tylko na pozór dźwignąć skandal śmierci).
I nad tym wszystkim wschodzi poezja Dariusza Suski: aż absurdalna w swej (obrazoburczej względem scharakteryzowanego wyżej społecznego celebrowania śmierci) strategii radzenia sobie z wielkim innym tego, co – mówiąc Heideggerem – już-nie. Bo nie jest tak, że Poeta to jakiś depresyjny masochista – o bezprecedensowej sile jego propozycji poetyckiej (ale też przecież w sposób nader doniosły filozoficznej, rozważającej) nie stanowi to, że nie jest władna wydostać się z labiryntowego uniwersum piaszczystych grobów, zdechłych zwierząt, rozkładu, zanikającego świata dziecięcej nieświadomości końca; bo to akurat można znaleźć również w dziewięćdziesięciu procentach okołopoetyckiej produkcji gimnazjalnych nadwrażliwców zdołowanych pierwszymi symptomami dojrzewania. U Suski jednak śmierć jest czymś znacznie większym – ale i niepomiernie mniejszym. Większym – bo jej obecność jest dokuczliwa, natrętna, przemożna i uporczywa: nie ma takiego przejawu życia, które nie byłoby podminowane mniej lub bardziej świadomym przeczuciem swego własnego końca. Mniejszym – bo w tętniącym nieokiełznanym, niepowściągliwym życiem świecie Poety śmierć jest czymś naturalnym, wpisanym w od zawsze nienaruszalną ekonomię i logikę bycia. Życie… u Suski ma ono w sobie coś przygodnego, nieeleganckiego, łachmaniarskiego – jest umorusanym błotem cygańskim dzieckiem, owadem buszującym w kompoście, chwastem porastającym nielegalne wysypiska śmieci na zboczach nasypów kolejowych. Ale jest. I zawiera w sobie śmierć – bo inaczej nie byłoby tym, czym się przydarza. I nie, nic w tym z tandety łatwych pocieszeń, z jakiegoś przykrojonego na miarę rytualnego, drobnomieszczańskiego, prowincjonalnego polskiego egzystowania buddyzmu ze swymi czterema szlachetnymi prawdami o cierpieniu; ale też jeśli coś nadaje niechlujności naszego życia jakikolwiek ciężar, to tym czymś jest właśnie istnienie w nieustannej świadomości danego nam – raz jeden i na krótko – czasu.
Ale pogodzenie to ma u Poety jeszcze jeden wymiar – a jest nim rytm. Dariusz Suska obsesyjnie powraca do metrum, do rymu, do meliczności, tak jakby w brzmieniowych, sylabowych i akcentowych zależnościach poszukiwał dróg pogodzenia życia i tego, co życiem nie jest. Brzmi to czasem topornie, ciężko, katarynkowo – jak w niektórych wariacjach na tematy barokowe uskutecznianych przez Dycia lub Rafała Wojaczka, ale jest w tym wielki sens. Metryczność tej poezji ma w sobie walor metafizyczny: dlaczego zdążające w niebyt ciało i bardziej niż wątpliwa dusza dochodzą tu do porozumienia? Bo jednakowo brzmią, bo w sojuszu średniówek i przerzutni Poeta zmusił je, by przemawiały jednym i tym samym głosem. I nie chcę nawet wchodzić w na poły kabalistyczne rozważania na temat rytmów wyższego rzędu, ale tak patrzę na Czystą ziemię, tom zebranych wierszy Poety wydany przez Biuro Literackie w 2008 roku… No właśnie: Dariusz Suska rodzi się w 1968, swoją retrospektywę wydaje równo czterdzieści lat później; zbiór obejmuje utwory, które powstawały/były publikowane dokładnie przez dekadę; debiutuje Suska Światłem (w pierwodruku opublikowanym pod tytułem DB6160221), następną książkę – Wszystkich naszych drogich zakopanych – daje czytelnikom w dwa lata po pierwszej, trzecią, czyli Całą w piachu, dzielą od pierwszej cztery lata, a cykl Czysta ziemia późniejszy jest o lat (a jakże!) osiem… Może te wszystkie regularności to kwestia przypadku – ale co z tego, skoro tylko potęgują one we mnie to, co w mojej lekturze Poety najważniejsze, czyli doświadczenie rytmu, który ma uzgodnić to, czego zgodzić się jakoby nie da…
Czysta ziemia – ziemia, która przychodzi u Poety po „zakopaniu” i po „piachu”… W zoroastryzmie już blisko tysiąc lat temu zwłok nie chowano w ziemi: zostawiano je na napowietrznych tarasach dakhmy, „wieży milczenia”, gdzie spoczywały dopóty, dopóki ptaki nie oczyściły ich aż do kości – wtedy można je było zepchnąć na parter wieży, gdzie stopniowo obracały się w proch. Pośmiertność w swym stadium gnilnym miała być – wedle wierzeń zaratusztrian – siedliskiem demona, który władny był kalać największe zoroastryjskie świętości: ogień i ziemię. I tak właśnie widzę wielką misję liryki Dariusza Suski: nie wyzwalać z lęku przed śmiercią (bo to niemożliwe), nie uciekać od świadomości umierania (jako że to z kolei jest żałosne), ale dbać o to, by śmierć nie psuła życia, by ziemia, która przecież jest jednym wielkim cmentarzem, najdłuższym miejscem naszego cielesnego, mineralnego, pierwiastkowego pomieszkania, pozostała święta i nieskalana na przyjmowanie kolejnych żywych inaczej.
Przenoszeniem kości z dachu dakhmy do zalegającego jej parter ossuarium zajmuje się specjalnie przeznaczony do tego grabarz, zwany w Persji nasselarem.