13/04/14

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Dycio, Ireneo Funes

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Ina­czej mia­ło być – choć wie­dzia­łem od począt­ku, że będzie o pamię­ci: o tej strasz­nej, któ­ra w tam­to obrzy­dli­we jesien­ne przed­po­łu­dnie kaza­ła Dycio­wi snuć wśród splen­do­rów legnic­kie­go hote­lu Qubus histo­rię tak potwor­ną, że nigdy jej nie przy­to­czę; i o tej prze­śmiew­czej, któ­ra pew­ną nocą w pocią­gu do Kra­ko­wa pozwo­li­ła Dycio­wi wycią­gać jak kró­li­ki z kape­lu­sza histo­rie o powie­ściach koń­ca XIX wie­ku tak kurio­zal­nych, że nie wiem, czy rze­czy­wi­ście napi­sa­nych… Ba! mia­ły być nawet trzy moje wytwo­ry poetyc­ko­po­dob­ne, któ­re ongiś w manie­rze Dycia i z zawsze dobrą myślą o nim popeł­ni­łem. Ale nie – bo potem przy­po­mnia­łem sobie tam­to opo­wia­da­nie Jor­ge Luisa Bor­ge­sa: Pamię­tli­wy Funes, któ­re mia­ło swój pier­wo­druk w czerw­cu 1942 roku w kon­ser­wa­tyw­nym argen­tyń­skim dzien­ni­ku „La Naciòn”, by w dwa lata póź­niej uka­zać się w naj­wy­bit­niej­szym być może zbio­rze opo­wia­dań Bor­ge­sa, zaty­tu­ło­wa­nym Fik­cje (przy­po­mnia­łem sobie?… i już teraz nie mogę nie przy­to­czyć tonem ostrze­że­nia frag­men­tu pierw­sze­go zda­nia apo­kry­fu Ency­klo­pe­dy­sty z Buenos, gdzie tak oto ase­ku­ru­je on wła­sną, dopie­ro co zło­żo­ną dekla­ra­cję pamię­ta­nia Ire­neo Fune­sa: „nie mam pra­wa wymie­niać tego wiel­kie­go sło­wa; miał do tego pra­wo tyl­ko jeden czło­wiek na zie­mi”).

Nie mam poję­cia, czy kto­kol­wiek zna ten wła­śnie tekst Wiel­kie­go Biblio­te­ka­rza – a że nie mam tego jak teraz spraw­dzić, więc nawet zre­zy­gnu­ję ze stresz­cza­nia. Po pro­stu przy­to­czę (w spo­lsz­cze­niu – co gwo­li upa­mięt­nie­nia muszę i chcę dodać – Sta­ni­sła­wa Zembrzu­skie­go) i nie będzie to cytat krót­ki, ale i tak nija­ko nikły w obli­czu tego, jak przej­mu­ją­cym ciem­nym świa­tłem jaśnie­je ten wiel­ki poemat o Ire­neo Fune­sie, któ­ry jest też (jak mi się zda­je) naj­peł­niej­szą opo­wie­ścią o poezji sygno­wa­nej aż do dar­cia papie­ru nazwi­skiem Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go:

Powie­dział mi, że przed owym wie­czo­rem, kie­dy powa­lił go koń, był taki sam jak wszy­scy ludzie: śle­py, głu­chy, gapio­wa­ty, zapo­mi­nal­ski. (Usi­ło­wa­łem mu przy­po­mnieć dokład­ne postrze­ga­nie prze­zeń cza­su, jego świet­ną pamięć do nazwisk, nie słu­chał mnie jed­nak). Dzie­więt­na­ście lat żył jak­by we śnie: patrzył, nie widząc, słu­chał, nie sły­sząc, zapo­mi­nał wszyst­ko, pra­wie wszyst­ko. Przy upad­ku stra­cił przy­tom­ność; kie­dy ją odzy­skał, teraź­niej­szość sta­ła się pra­wie nie do znie­sie­nia przez swo­je bogac­two i swo­ją wyra­zi­stość, a tak­że przez obec­ność naj­daw­niej­szych nawet i naj­bar­dziej banal­nych wspo­mnień. Dowie­dział się potem, że został inwa­li­dą. Fakt ten nie poru­szył go pra­wie wca­le. Pomy­ślał (wyczuł), że unie­ru­cho­mie­nie było mini­mal­ną ceną. Teraz jego postrze­ga­nie i jego pamięć były nie­omyl­ne. My jed­nym rzu­tem oka potra­fi­my spo­strzec na sto­le trzy szklan­ki; Funes – wszyst­kie gałąz­ki i gro­na, i liście, któ­re skła­da­ją się na cały szpa­ler wino­ro­śli. Znał kształ­ty popo­łu­dnio­wych chmur o świ­cie dnia trzy­dzie­ste­go kwiet­nia tysiąc osiem­set osiem­dzie­sią­te­go dru­gie­go roku i mógł porów­nać je ze wspo­mnie­niem żyłek na okład­ce książ­ki, któ­rą widział raz tyl­ko, i z kształ­tem spie­nio­nych fal, wzbu­dzo­nych przez wio­sło na rze­ce Rio Negro w przed­dzień bitwy pod Quebra­cho. Nie były to wspo­mnie­nia pro­ste; każ­dy obraz wzro­ko­wy był zwią­za­ny z wra­że­nia­mi mię­śnio­wy­mi, ter­micz­ny­mi itd. Mógł odtwo­rzyć wszyst­kie sny, wszyst­kie pół­sny. Dwa albo trzy razy odtwo­rzył cały jeden dzień; nie zaist­nia­ła ani jed­na wąt­pli­wość, ale każ­de odtwo­rze­nie wyma­ga­ło całe­go dnia. Powie­dział mi: Ja sam mam wię­cej wspo­mnień, niż mie­li wszy­scy ludzie jak świat świa­tem. A tak­że: W moich snach widzę dużo lepiej, niż wy na jawie. A tak­że, przed samym świ­tem: Moja pamięć, panie Bor­ges, jest jak ogrom­ny śmiet­nik. Okrąg nary­so­wa­ny na tabli­cy, trój­kąt pro­sto­kąt­ny, romb są kształ­ta­mi, któ­re może­my postrzec bez resz­ty; Ire­neo w podob­ny spo­sób postrze­gał roz­wia­ną grzy­wę konia, sta­da owiec na zbo­czu góry, zmien­ne pło­mie­nie ogni­ska, nie­zli­czo­ny popiół, wie­le twa­rzy nie­bosz­czy­ka pod­czas noc­ne­go czu­wa­nia. Nie wiem, ile gwiazd widział na nie­bie.”

Tak. I jesz­cze jeden cytat, być może – jeśli ma być to jed­nak opo­wia­da­niem Dyc­kie­go – naj­waż­niej­szy: „Głos Fune­sa mówił do mnie dalej z ciem­no­ści”.