7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Krystyna Miłobędzka, rodząca
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Opowieści ma być siedem i trzeba będzie je snuć na jednym niemal oddechu, raz za razem… Będzie zatem krótko (przynajmniej jak na standardy niepowściągliwego gadulstwa Mistrza Imion, Kurremkarmerruka). Iluminacje, epifanie. Impresje, skojarzenia. Tropy, ślady.
A tak w ogóle – co to właściwie znaczy: moi portowi autorzy? Tacy, których poznałem z publikacji Biura Literackiego? Czy ci, których znałem skądinąd, ale którzy w mojej czytelniczej świadomości trwalej zaistnieli dopiero dzięki biurowym książkom? Czy też ci jeszcze inni – których na Portach spotkałem, których na portowych scenach widziałem, z którymi zamieniłem słowo lub dwa, lub dwieście dwa tysiące i dwa?
Niech będzie coś pomiędzy, coś – zgodnie z logiką zarysowaną powyżej – intuicyjnego, niedefiniowalnego, impresyjnego. Jakiś system, metoda, klucz? Nie, zdecydowanie nie – choć oczywiście jak ktoś odnajdzie coś takiego, nie będę miał nic przeciwko. Ale to już każdy na swoją odpowiedzialność.
Na początek Krystyna Miłobędzka. Pierwsze spotkania z jej poezją nie były zbyt udane – ale z wolna dojrzewało we mnie coś (nie wiem co) sprawiającego, że konieczność poczytania Miłobędzkiej tak bardziej uczciwie stawała się coraz bardziej paląca. I wtedy przyszła wielka edycja wszystkich wydanych utworów Poetki, czyli zbierane, gubione z 2010 roku. No i stało się tak, że trzeba było swoje myślenie o tym, co ważne w powojennej polskiej poezji, zrewidować – i to dość gruntownie.
Miłobędzka się wymyka – tak jak jej samej wymyka się język, w którym przecież zamknięty jest ten jedyny dostępny świat, który to język jest jedynym dowodem na to, że w ogóle w świecie tym żyliśmy. I dlatego nie do końca trafne wydają mi się te próby intelektualnego uziemienia Poetki, które wskazują na jej związki z wielką tradycją lingwizmu. Doświadczenie nieoczywistości języka – owszem, ale w lingwizmie w wersji najbardziej kanonicznej zbyt dużo jest różnorako rozumianej nieufności względem tegoż języka (nieufności egzystencjalnej Białoszewskiego, ontologicznej Karpowicza, politycznej Barańczaka), by wytrzymywało to porównanie z Miłobędzką. Powiedzieć, że w poezji tej jest radość z tropienia rozziewów między rozpędzonym w sobie słowem a zawsze spóźnioną rzeczą, byłoby jednak przesadą: cierpienie, ból, niepokój, zwątpienie, może nawet rozpacz – nic z tych rzeczy nie zostało czytelnikowi Poetki oszczędzone. Ale nad tym wszystkim dominuje jednak jakieś kosmiczne zgoła doświadczenie czułości. I dobrze by było, gdyby nikt nie lekceważył tego tak na pozór banalnego słowa: czułość nie stępia nazbyt ostrych kantów naszego świata, nie leczy z urazów, niechęci, chandry – jeśli już, to dokonuje tego, co Hegel nazywał Aufhebung, zniesieniem; wszystko złe siłą czułości przenosi się tam, gdzie już bezpośrednio nie zagraża, nie destabilizuje, lecz wpisuje się w harmonię wyższego rzędu. Albo po prostu: czułość pozwala po ludzku żyć z wszystkim tym, co tak czy inaczej nieludzkie.
Długo mi się myślało, skąd ta intuicja, że to o czułość chodzi – bo przecież nie da się tego tak gracko po akademicku wywieść, nie ma takich artes, które by były wystarczająco liberales, żeby sąd taki zaakceptować. I w końcu doszedł do siebie (i do mnie) taki oto wniosek, że chodzi o kobiecość. Nie, nie o ten kabalistyczny żeński pierwiastek Szechiny, boskiej mądrości (choć to też, jak najbardziej); i nie o coś, co Joanna Mueller złośliwie nazywa manifeminizmem (to już w ogóle). Kobiecość wierszy Poetki ma w sobie coś znacznie bardziej archaicznego, głębokiego, wiedźmowatego, niedostępnego męskiemu rozumowi w sposób bliski doskonałości. Coś – myślę – rodzącego. Owszem, Miłobędzka poświęciła sporo znakomitych utworów macierzyństwu, ale przecież podobną ilość podobnież znakomitej poezji związała z polityką (jej wiersze próbujące sprostać traumie stanu wojennego są czymś trudno porównywalnym z dużą częścią pozostałej produkcji lirycznej tamtego czasu) – ale to nie o to chodzi. Miłobędzka wszystko pisze tak właśnie, jakby rodziła: z bólem, ale i w ekstazie; ciałem, ale też na oścież otwartymi, najbardziej pierwotnymi pokładami hypothalamusa; w przygodności i przechodniości szpitalnej porodówki (tej przestrzeni dwoiście – wespół z innymi szpitalnymi oddziałami – znaczącej nasz początek i kres, której semantyczna nośność może być zrównana wyłącznie z pokojem nieskończenie gnuśnego w swym ustatycznieniu Polaka wiecznego tułacza, głównego bohatera Kartoteki Tadeusza Różewicza) i w największym misterium materialnego świata.
O doświadczeniu ciąży i porodu mogę wiedzieć wszystko – i w praktyce będę tak samo mądry jak wtedy, gdy nie wiem nic. Napełnia mnie ono zgrozą i zachwytem – mimo swej nieprzenikliwości i właśnie dzięki niej. Jak każde sacrum, żyje dzięki przeciwstawnym ekonomiom tremendum i fascinans, odpychającego i przyciągającego. Tak jak wiersze Poetki, oddychające w świętym, hipnotyzującym mnie rytmie skurczów partych.