09/03/14

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Krystyna Miłobędzka, rodząca

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Opo­wie­ści ma być sie­dem i trze­ba będzie je snuć na jed­nym nie­mal odde­chu, raz za razem… Będzie zatem krót­ko (przy­naj­mniej jak na stan­dar­dy nie­po­wścią­gli­we­go gadul­stwa Mistrza Imion, Kur­rem­kar­mer­ru­ka). Ilu­mi­na­cje, epi­fa­nie. Impre­sje, sko­ja­rze­nia. Tro­py, śla­dy.

A tak w ogó­le – co to wła­ści­wie zna­czy: moi por­to­wi auto­rzy? Tacy, któ­rych pozna­łem z publi­ka­cji Biu­ra Lite­rac­kie­go? Czy ci, któ­rych zna­łem skąd­inąd, ale któ­rzy w mojej czy­tel­ni­czej świa­do­mo­ści trwa­lej zaist­nie­li dopie­ro dzię­ki biu­ro­wym książ­kom? Czy też ci jesz­cze inni – któ­rych na Por­tach spo­tka­łem, któ­rych na por­to­wych sce­nach widzia­łem, z któ­ry­mi zamie­ni­łem sło­wo lub dwa, lub dwie­ście dwa tysią­ce i dwa?

Niech będzie coś pomię­dzy, coś – zgod­nie z logi­ką zary­so­wa­ną powy­żej – intu­icyj­ne­go, nie­de­fi­nio­wal­ne­go, impre­syj­ne­go. Jakiś sys­tem, meto­da, klucz? Nie, zde­cy­do­wa­nie nie – choć oczy­wi­ście jak ktoś odnaj­dzie coś takie­go, nie będę miał nic prze­ciw­ko. Ale to już każ­dy na swo­ją odpo­wie­dzial­ność.

Na począ­tek Kry­sty­na Miło­będz­ka. Pierw­sze spo­tka­nia z jej poezją nie były zbyt uda­ne – ale z wol­na doj­rze­wa­ło we mnie coś (nie wiem co) spra­wia­ją­ce­go, że koniecz­ność poczy­ta­nia Miło­będz­kiej tak bar­dziej uczci­wie sta­wa­ła się coraz bar­dziej palą­ca. I wte­dy przy­szła wiel­ka edy­cja wszyst­kich wyda­nych utwo­rów Poet­ki, czy­li zbie­ra­ne, gubio­ne z 2010 roku. No i sta­ło się tak, że trze­ba było swo­je myśle­nie o tym, co waż­ne w powo­jen­nej pol­skiej poezji, zre­wi­do­wać – i to dość grun­tow­nie.

Miło­będz­ka się wymy­ka – tak jak jej samej wymy­ka się język, w któ­rym prze­cież zamknię­ty jest ten jedy­ny dostęp­ny świat, któ­ry to język jest jedy­nym dowo­dem na to, że w ogó­le w świe­cie tym żyli­śmy. I dla­te­go nie do koń­ca traf­ne wyda­ją mi się te pró­by inte­lek­tu­al­ne­go uzie­mie­nia Poet­ki, któ­re wska­zu­ją na jej związ­ki z wiel­ką tra­dy­cją lin­gwi­zmu. Doświad­cze­nie nie­oczy­wi­sto­ści języ­ka – owszem, ale w lin­gwi­zmie w wer­sji naj­bar­dziej kano­nicz­nej zbyt dużo jest róż­no­ra­ko rozu­mia­nej nie­uf­no­ści wzglę­dem tegoż języ­ka (nie­uf­no­ści egzy­sten­cjal­nej Bia­ło­szew­skie­go, onto­lo­gicz­nej Kar­po­wi­cza, poli­tycz­nej Barań­cza­ka), by wytrzy­my­wa­ło to porów­na­nie z Miło­będz­ką. Powie­dzieć, że w poezji tej jest radość z tro­pie­nia roz­zie­wów mię­dzy roz­pę­dzo­nym w sobie sło­wem a zawsze spóź­nio­ną rze­czą, było­by jed­nak prze­sa­dą: cier­pie­nie, ból, nie­po­kój, zwąt­pie­nie, może nawet roz­pacz – nic z tych rze­czy nie zosta­ło czy­tel­ni­ko­wi Poet­ki oszczę­dzo­ne. Ale nad tym wszyst­kim domi­nu­je jed­nak jakieś kosmicz­ne zgo­ła doświad­cze­nie czu­ło­ści. I dobrze by było, gdy­by nikt nie lek­ce­wa­żył tego tak na pozór banal­ne­go sło­wa: czu­łość nie stę­pia nazbyt ostrych kan­tów nasze­go świa­ta, nie leczy z ura­zów, nie­chę­ci, chan­dry – jeśli już, to doko­nu­je tego, co Hegel nazy­wał Aufhe­bung, znie­sie­niem; wszyst­ko złe siłą czu­ło­ści prze­no­si się tam, gdzie już bez­po­śred­nio nie zagra­ża, nie desta­bi­li­zu­je, lecz wpi­su­je się w har­mo­nię wyż­sze­go rzę­du. Albo po pro­stu: czu­łość pozwa­la po ludz­ku żyć z wszyst­kim tym, co tak czy ina­czej nie­ludz­kie.

Dłu­go mi się myśla­ło, skąd ta intu­icja, że to o czu­łość cho­dzi – bo prze­cież nie da się tego tak grac­ko po aka­de­mic­ku wywieść, nie ma takich artes, któ­re by były wystar­cza­ją­co libe­ra­les, żeby sąd taki zaak­cep­to­wać. I w koń­cu doszedł do sie­bie (i do mnie) taki oto wnio­sek, że cho­dzi o kobie­cość. Nie, nie o ten kaba­li­stycz­ny żeń­ski pier­wia­stek Sze­chi­ny, boskiej mądro­ści (choć to też, jak naj­bar­dziej); i nie o coś, co Joan­na Muel­ler zło­śli­wie nazy­wa mani­fe­mi­ni­zmem (to już w ogó­le). Kobie­cość wier­szy Poet­ki ma w sobie coś znacz­nie bar­dziej archa­icz­ne­go, głę­bo­kie­go, wiedź­mo­wa­te­go, nie­do­stęp­ne­go męskie­mu rozu­mo­wi w spo­sób bli­ski dosko­na­ło­ści. Coś – myślę – rodzą­ce­go. Owszem, Miło­będz­ka poświę­ci­ła spo­ro zna­ko­mi­tych utwo­rów macie­rzyń­stwu, ale prze­cież podob­ną ilość podob­nież zna­ko­mi­tej poezji zwią­za­ła z poli­ty­ką (jej wier­sze pró­bu­ją­ce spro­stać trau­mie sta­nu wojen­ne­go są czymś trud­no porów­ny­wal­nym z dużą czę­ścią pozo­sta­łej pro­duk­cji lirycz­nej tam­te­go cza­su) – ale to nie o to cho­dzi. Miło­będz­ka wszyst­ko pisze tak wła­śnie, jak­by rodzi­ła: z bólem, ale i w eks­ta­zie; cia­łem, ale też na oścież otwar­ty­mi, naj­bar­dziej pier­wot­ny­mi pokła­da­mi hypo­tha­la­mu­sa; w przy­god­no­ści i prze­chod­nio­ści szpi­tal­nej poro­dów­ki (tej prze­strze­ni dwo­iście – wespół z inny­mi szpi­tal­ny­mi oddzia­ła­mi – zna­czą­cej nasz począ­tek i kres, któ­rej seman­tycz­na nośność może być zrów­na­na wyłącz­nie z poko­jem nie­skoń­cze­nie gnu­śne­go w swym usta­tycz­nie­niu Pola­ka wiecz­ne­go tuła­cza, głów­ne­go boha­te­ra Kar­to­te­ki Tade­usza Róże­wi­cza) i w naj­więk­szym miste­rium mate­rial­ne­go świa­ta.

O doświad­cze­niu cią­ży i poro­du mogę wie­dzieć wszyst­ko – i w prak­ty­ce będę tak samo mądry jak wte­dy, gdy nie wiem nic. Napeł­nia mnie ono zgro­zą i zachwy­tem – mimo swej nie­prze­ni­kli­wo­ści i wła­śnie dzię­ki niej. Jak każ­de sacrum, żyje dzię­ki prze­ciw­staw­nym eko­no­miom tre­men­dum i fasci­nans, odpy­cha­ją­ce­go i przy­cią­ga­ją­ce­go. Tak jak wier­sze Poet­ki, oddy­cha­ją­ce w świę­tym, hip­no­ty­zu­ją­cym mnie ryt­mie skur­czów par­tych.