30/03/14

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Martyna Buliżańska, trauma

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

O ile mi wia­do­mo (a nie będę ukry­wał, że posił­ku­ję się tutaj wie­dzą ponie­kąd przed­wstęp­ną, czer­pa­ną z taj­nych zaso­bów redak­tor­skich zobo­wią­zań), nie będę jedy­nym, któ­ry w ramach prze­po­wia­da­nia na BLo­gu zbli­ża­ją­ce­go się coraz to bar­dziej Por­tu napi­sze coś o Mar­ty­nie Buli­żań­skiej – i to chy­ba o czymś świad­czy, praw­da? Naj­pew­niej o tym, że Poet­ka była wyda­rze­niem trau­ma­ty­zu­ją­cym.

Róż­ne są defi­ni­cje trau­my – poję­cia, któ­re­go przy­dat­ność we współ­cze­snej huma­ni­sty­ce daw­no już prze­kro­czy­ła jakie­kol­wiek roz­sąd­ne ramy, sta­jąc się stę­pio­nym wytry­chem, tknię­tym seman­tycz­ną infla­cją licz­ma­nem. Mnie naj­bliż­sze jest to jej rozu­mie­nie, któ­re pro­wa­dzi od Freu­dow­skie­go Nachträglich­ke­it, nazna­cza­nia opóź­nio­ne­go, przez to, co z owym kon­cep­tem robi­li Jacqu­es Lacan i Jacqu­es Der­ri­da, aż po zna­cze­nie, jakie przy­pi­sa­ła mu Aga­ta Bie­lik-Rob­son. W tej orbi­cie reflek­sji trau­ma jest czymś, co w punk­cie wyj­ścia, w momen­cie zaist­nie­nia jest zna­cze­nio­wym zerem; trau­ma (czy­li – w więk­szo­ści euro­pej­skich źró­dło­sło­wów – uraz, star­cie, zde­rze­nie, utarcz­ka) to coś, co w chwi­li swe­go wyda­rza­nia-się tak dale­ce prze­ra­sta wypor­ność psy­chicz­ną trau­ma­ty­zo­wa­ne­go pod­mio­tu, że nie­po­dob­na nadać jej jakie­go­kol­wiek zna­cze­nia. Stąd neu­ro­tycz­na upo­rczy­wość pona­wia­nia sce­ny ura­zo­wej: za każ­dą kolej­ną rein­sce­ni­za­cją pod­miot pró­bu­je usta­wić się tak, by to, co ongiś go rady­kal­nie prze­ra­sta­ło, wresz­cie zna­la­zło swo­je miej­sce w udo­mo­wio­nym porząd­ku wie­dzy poję­cio­wej. Der­ri­da i Lacan wycią­ga­ją stąd – każ­dy na swój spo­sób i w sobie tyl­ko wła­ści­wym języ­ku – nader dale­ko idą­ce wnio­ski: że każ­dy pro­ces rozu­mie­ją­ce­go pamię­ta­nia nie rodzi się się w sce­nie źró­dło­wej (ta bowiem, jako trau­ma­tycz­na, jest aż po nie­ist­nie­nie nie­ma), ale dopie­ro w momen­cie przy­po­mnie­nia – a zatem kon­sty­tu­owa­nie prze­szło­ści jako cokol­wiek zna­czą­cej odby­wa się w kie­run­ku dokład­nie odwrot­nym do chro­no­lo­gicz­nie zdro­wo­roz­sąd­ko­we­go…

No dobra, ale co to ma wspól­ne­go z Mar­ty­ną Buli­żań­ską? Tro­chę ma… Zaczę­ło się po boże­mu – czy­li od wier­szy: Poet­ka obja­wi­ła się czy­ta­ją­ce­mu świa­tu jako lau­re­at­ka pro­jek­tu Połów 2010, a zatem pre­zen­ta­cje jej utwo­rów z obej­mu­ją­ce­go dzie­sięć tek­stów arku­sza zaty­tu­ło­wa­ne­go moja jest ta zie­mia musia­ły roz­po­cząć się na stro­nach Biu­ra Lite­rac­kie­go i Przy­sta­ni! jakoś wła­śnie wte­dy… Wstrząs był ogrom­ny – i wca­le nie dla­te­go, że wier­sze te były znie­wa­la­ją­co pięk­ne (cho­ciaż były), ale z tego przede wszyst­kim powo­du, że gło­su Buli­żań­skiej nie dało się nijak uzie­mić, zestro­ić z czym­kol­wiek, co było wów­czas w poezji pol­skiej sły­szal­ne… Powo­dy były (przy­naj­mniej tak to dziś, z per­spek­ty­wy opóź­nio­ne­go – czy­li jedy­ne­go moż­li­we­go – sta­no­wie­nia zna­czeń widzę) dwa: pierw­szy taki, że Poet­ka mówi­ła z nie­zwy­kłą swo­bo­dą, bar­dzo samo­dziel­nie i z uwo­dzi­ciel­ską lek­ko­ścią kon­sty­tu­ując język głę­bo­ko idio­ma­tycz­ny, nie­prze­glą­da­ją­cy się w niczym, nie oglą­da­ją­cy się na żad­ne z obo­wią­zu­ją­cych pod­ów­czas star­tu­ją­cych poetów obse­sji. Zarów­no nie­istot­ne były dla niej post­no­wo­cze­sne pie­kła tek­stu­al­no­ści, w któ­rych rolę cice­ro­ne odgry­wać przy­szło Andrze­jo­wi Sosnow­skie­mu, jak i post-post­no­wo­cze­sne gesty bun­tu wobec tej­że tek­stu­al­no­ści, zwia­stu­ją­ce cza­sy hip­ster­skie­go majnt­ful­ne­su pró­by odzy­ski­wa­nia doświad­cze­nio­wej god­no­ści dys­kur­su. A po wszyst­kim tym prze­my­ka­ła się Buli­żań­ska kro­kiem nie­zrów­na­nie lek­kim, ulot­nie elfim, nie z tego świa­ta – tak jak­by pisa­nie w taki to wła­śnie spo­sób było dla niej czymś bar­dziej natu­ral­nym niż oddech. I tu poja­wia się dru­gie zna­mię nie­zwy­kło­ści tego, czym była pod­ów­czas liry­ka Poet­ki: wra­że­nie, że ten tak bar­dzo kon­se­kwent­nie budo­wa­ny poetyc­ki świat to jakaś nie­ogar­nio­na prze­strzeń, do któ­rej jest się dopusz­cza­nym o tyle, o ile. W tych kil­ku­dzie­się­ciu (pew­nie ze stu, może nie­wie­le wię­cej) linij­kach pamięt­ne­go wyło­wio­ne­go przez Roma­na Hone­ta zesta­wu tyle było ech, pogło­sów, urwa­nych ście­żek, myl­nych tro­pów – ile razy by się tego nie czy­ta­ło, to zawsze mia­ło się wra­że­nie, że pozo­sta­je się nie fru­stru­ją­co na zewnątrz (jak w przy­pad­ku her­me­tycz­nych uni­wer­sów choć­by z ostat­nich tomów Tade­usza Pió­ry czy wzmian­ko­wa­ne­go Sosnow­skie­go), nie zachłan­nie w środ­ku (jak, bo ja wiem, u Fili­pa Wyszyń­skie­go cho­ciaż­by), ale wła­śnie na pro­gu, pomię­dzy, zer­ka­jąc cie­ka­wie na nie do koń­ca wyja­wio­ne posta­cie, miej­sca, zda­rze­nia.

O tak… Z jed­nej stro­ny świe­żość, z dru­giej – duża pew­ność sie­bie, a jesz­cze z trze­ciej opa­li­zu­ją­ca zmien­ność sub­tel­nie kre­ślo­nej poetyc­kiej prze­strze­ni, spe­cy­ficz­ne pisar­skie puz­zle, przy któ­rych wię­cej rado­ści było z ukła­da­nia niż z koń­co­we­go obraz­ka. No wła­śnie, radość – to chy­ba naj­waż­niej­sze: przy czy­ta­niu Buli­żań­skiej towa­rzy­szy­ło mi w pierw­szym rzę­dzie nie inte­lek­tu­al­ne wysi­le­nie, nie pobu­dze­nie sen­su­al­ne, ale wła­śnie radość, walor w czy­ta­niu wier­szy tak dra­ma­tycz­nie ostat­nio defi­cy­to­wy. Od razu wie­dzia­ło się, że po dru­giej stro­nie pisma stoi jakaś doświad­czo­na, od daw­na kształ­to­wa­na oso­bo­wość, spraw­dzo­na w wie­lu lite­rac­kich bojach doj­rza­łość. Pyta­nie, gdzie to się takie przez te wszyst­kie lata mil­cze­nia ucho­wa­ło nie­zau­wa­żo­ne, tro­chę nie­po­ko­iło, ale bez prze­sa­dy: toć prze­cież nawet Karol Mali­szew­ski, któ­ry ongiś ucho­dził za czy­tel­ni­ka total­ne­go, już nie­zły kęs cza­su temu zade­kla­ro­wał, że nie wyra­bia z czy­ta­niem wszyst­kie­go, co się mię­dzy Bugiem i Odrą publi­ku­je.

Zdję­ty zatem cie­ka­wo­ścią, czym prę­dzej zer­k­ną­łem na Biu­ro­wą pod­stro­nę z bio­gra­mem Poet­ki (nie zawsze decy­du­ję się na taki gest: cza­sem wolę, by wier­sze pra­co­wa­ły we mnie bez świa­do­mo­ści tego, jaka twarz, jakie życie za nimi się kry­je). I tu dopie­ro sta­ła się trau­ma: dłu­go wpa­try­wa­łem się w tam­to, fatal­ne skąd­inąd, chy­ba legi­ty­ma­cyj­ne zdję­cie Mar­ty­ny Buli­żań­skiej – naj­moc­niej­sze­go, naj­peł­niej ukształ­to­wa­ne­go pod­ów­czas gło­su w pol­skiej poezji (a przy­naj­mniej tak wła­śnie głos ten rezo­no­wał w mojej czy­tel­ni­czej świa­do­mo­ści), któ­ry to zew oka­zał się mieć bodaj pięt­na­ście lat i prze­ma­wiał do mnie z gra­ni­cy mię­dzy gim­na­zjum a szko­łą śred­nią.

Nie wiem, być może Mar­ty­na Buli­żań­ska znie­na­wi­dzi mnie zaocz­nie za ten wpis – o ile oczy­wi­ście uczy­ni mi zaszczyt i go prze­czy­ta – ale nic nie pora­dzę: dla mnie pozo­sta­nie już zawsze nie­wia­ry­god­ną, nie­moż­li­wą koin­cy­den­cją siły tam­tej poezji i nija­ko­ści tam­te­go zdję­cia, z któ­re­go patrzy­ło na seryj­ne­go jakie­goś foto­gra­fa naj­bar­dziej oczy­wi­ste mło­dzień­cze (by nie rzec, że dzie­cię­ce) bez­for­mie. A kie­dy jej poetyc­ki głos roz­rósł się do peł­nej (choć nie­ob­szer­nej), wyda­nej ostat­nio przez Biu­ro książ­ki, nie robił już takie­go wra­że­nia – tak samo jak to zdję­cie, któ­re ozda­bia jej Biu­ro­wy bio­gram teraz: nie­zrów­na­nie lep­sze, efek­tow­nie wysty­li­zo­wa­ne tak tro­chę pod Tori Amos… Ale nawet gdy­by Poet­ka mia­ła już nigdy nic nie napi­sać (w co oczy­wi­ście nie wie­rzę, cze­ka­jąc na jej kolej­ne książ­ki, w któ­rych pro­wa­dzić będzie czy­tel­ni­ka w jesz­cze bar­dziej nie­ocze­ki­wa­ne rewi­ry i sezo­ny), to i tak tam­tych dzie­sięć kawał­ków pozo­sta­nie doświad­cze­niem trau­ma­tycz­nym, zmu­sza­ją­cym do kolej­ne­go i jesz­cze następ­ne­go prze­pra­co­wy­wa­nia. Oczy­wi­ście bez­sku­tecz­ne­go.