7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Martyna Buliżańska, trauma
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
O ile mi wiadomo (a nie będę ukrywał, że posiłkuję się tutaj wiedzą poniekąd przedwstępną, czerpaną z tajnych zasobów redaktorskich zobowiązań), nie będę jedynym, który w ramach przepowiadania na BLogu zbliżającego się coraz to bardziej Portu napisze coś o Martynie Buliżańskiej – i to chyba o czymś świadczy, prawda? Najpewniej o tym, że Poetka była wydarzeniem traumatyzującym.
Różne są definicje traumy – pojęcia, którego przydatność we współczesnej humanistyce dawno już przekroczyła jakiekolwiek rozsądne ramy, stając się stępionym wytrychem, tkniętym semantyczną inflacją liczmanem. Mnie najbliższe jest to jej rozumienie, które prowadzi od Freudowskiego Nachträglichkeit, naznaczania opóźnionego, przez to, co z owym konceptem robili Jacques Lacan i Jacques Derrida, aż po znaczenie, jakie przypisała mu Agata Bielik-Robson. W tej orbicie refleksji trauma jest czymś, co w punkcie wyjścia, w momencie zaistnienia jest znaczeniowym zerem; trauma (czyli – w większości europejskich źródłosłowów – uraz, starcie, zderzenie, utarczka) to coś, co w chwili swego wydarzania-się tak dalece przerasta wyporność psychiczną traumatyzowanego podmiotu, że niepodobna nadać jej jakiegokolwiek znaczenia. Stąd neurotyczna uporczywość ponawiania sceny urazowej: za każdą kolejną reinscenizacją podmiot próbuje ustawić się tak, by to, co ongiś go radykalnie przerastało, wreszcie znalazło swoje miejsce w udomowionym porządku wiedzy pojęciowej. Derrida i Lacan wyciągają stąd – każdy na swój sposób i w sobie tylko właściwym języku – nader daleko idące wnioski: że każdy proces rozumiejącego pamiętania nie rodzi się się w scenie źródłowej (ta bowiem, jako traumatyczna, jest aż po nieistnienie niema), ale dopiero w momencie przypomnienia – a zatem konstytuowanie przeszłości jako cokolwiek znaczącej odbywa się w kierunku dokładnie odwrotnym do chronologicznie zdroworozsądkowego…
No dobra, ale co to ma wspólnego z Martyną Buliżańską? Trochę ma… Zaczęło się po bożemu – czyli od wierszy: Poetka objawiła się czytającemu światu jako laureatka projektu Połów 2010, a zatem prezentacje jej utworów z obejmującego dziesięć tekstów arkusza zatytułowanego moja jest ta ziemia musiały rozpocząć się na stronach Biura Literackiego i Przystani! jakoś właśnie wtedy… Wstrząs był ogromny – i wcale nie dlatego, że wiersze te były zniewalająco piękne (chociaż były), ale z tego przede wszystkim powodu, że głosu Buliżańskiej nie dało się nijak uziemić, zestroić z czymkolwiek, co było wówczas w poezji polskiej słyszalne… Powody były (przynajmniej tak to dziś, z perspektywy opóźnionego – czyli jedynego możliwego – stanowienia znaczeń widzę) dwa: pierwszy taki, że Poetka mówiła z niezwykłą swobodą, bardzo samodzielnie i z uwodzicielską lekkością konstytuując język głęboko idiomatyczny, nieprzeglądający się w niczym, nie oglądający się na żadne z obowiązujących podówczas startujących poetów obsesji. Zarówno nieistotne były dla niej postnowoczesne piekła tekstualności, w których rolę cicerone odgrywać przyszło Andrzejowi Sosnowskiemu, jak i post-postnowoczesne gesty buntu wobec tejże tekstualności, zwiastujące czasy hipsterskiego majntfulnesu próby odzyskiwania doświadczeniowej godności dyskursu. A po wszystkim tym przemykała się Buliżańska krokiem niezrównanie lekkim, ulotnie elfim, nie z tego świata – tak jakby pisanie w taki to właśnie sposób było dla niej czymś bardziej naturalnym niż oddech. I tu pojawia się drugie znamię niezwykłości tego, czym była podówczas liryka Poetki: wrażenie, że ten tak bardzo konsekwentnie budowany poetycki świat to jakaś nieogarniona przestrzeń, do której jest się dopuszczanym o tyle, o ile. W tych kilkudziesięciu (pewnie ze stu, może niewiele więcej) linijkach pamiętnego wyłowionego przez Romana Honeta zestawu tyle było ech, pogłosów, urwanych ścieżek, mylnych tropów – ile razy by się tego nie czytało, to zawsze miało się wrażenie, że pozostaje się nie frustrująco na zewnątrz (jak w przypadku hermetycznych uniwersów choćby z ostatnich tomów Tadeusza Pióry czy wzmiankowanego Sosnowskiego), nie zachłannie w środku (jak, bo ja wiem, u Filipa Wyszyńskiego chociażby), ale właśnie na progu, pomiędzy, zerkając ciekawie na nie do końca wyjawione postacie, miejsca, zdarzenia.
O tak… Z jednej strony świeżość, z drugiej – duża pewność siebie, a jeszcze z trzeciej opalizująca zmienność subtelnie kreślonej poetyckiej przestrzeni, specyficzne pisarskie puzzle, przy których więcej radości było z układania niż z końcowego obrazka. No właśnie, radość – to chyba najważniejsze: przy czytaniu Buliżańskiej towarzyszyło mi w pierwszym rzędzie nie intelektualne wysilenie, nie pobudzenie sensualne, ale właśnie radość, walor w czytaniu wierszy tak dramatycznie ostatnio deficytowy. Od razu wiedziało się, że po drugiej stronie pisma stoi jakaś doświadczona, od dawna kształtowana osobowość, sprawdzona w wielu literackich bojach dojrzałość. Pytanie, gdzie to się takie przez te wszystkie lata milczenia uchowało niezauważone, trochę niepokoiło, ale bez przesady: toć przecież nawet Karol Maliszewski, który ongiś uchodził za czytelnika totalnego, już niezły kęs czasu temu zadeklarował, że nie wyrabia z czytaniem wszystkiego, co się między Bugiem i Odrą publikuje.
Zdjęty zatem ciekawością, czym prędzej zerknąłem na Biurową podstronę z biogramem Poetki (nie zawsze decyduję się na taki gest: czasem wolę, by wiersze pracowały we mnie bez świadomości tego, jaka twarz, jakie życie za nimi się kryje). I tu dopiero stała się trauma: długo wpatrywałem się w tamto, fatalne skądinąd, chyba legitymacyjne zdjęcie Martyny Buliżańskiej – najmocniejszego, najpełniej ukształtowanego podówczas głosu w polskiej poezji (a przynajmniej tak właśnie głos ten rezonował w mojej czytelniczej świadomości), który to zew okazał się mieć bodaj piętnaście lat i przemawiał do mnie z granicy między gimnazjum a szkołą średnią.
Nie wiem, być może Martyna Buliżańska znienawidzi mnie zaocznie za ten wpis – o ile oczywiście uczyni mi zaszczyt i go przeczyta – ale nic nie poradzę: dla mnie pozostanie już zawsze niewiarygodną, niemożliwą koincydencją siły tamtej poezji i nijakości tamtego zdjęcia, z którego patrzyło na seryjnego jakiegoś fotografa najbardziej oczywiste młodzieńcze (by nie rzec, że dziecięce) bezformie. A kiedy jej poetycki głos rozrósł się do pełnej (choć nieobszernej), wydanej ostatnio przez Biuro książki, nie robił już takiego wrażenia – tak samo jak to zdjęcie, które ozdabia jej Biurowy biogram teraz: niezrównanie lepsze, efektownie wystylizowane tak trochę pod Tori Amos… Ale nawet gdyby Poetka miała już nigdy nic nie napisać (w co oczywiście nie wierzę, czekając na jej kolejne książki, w których prowadzić będzie czytelnika w jeszcze bardziej nieoczekiwane rewiry i sezony), to i tak tamtych dziesięć kawałków pozostanie doświadczeniem traumatycznym, zmuszającym do kolejnego i jeszcze następnego przepracowywania. Oczywiście bezskutecznego.