18/11/19

A czasami bywa tak [4]

Anna Adamowicz

Strona cyklu

Chrupiące oko
Anna Adamowicz

ur. w 1993 r. w Lubinie. Diagnosta laboratoryjny, poetka, autorka tomów Wątpia  i Animalia. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Dwukrotna finalistka „Połowu” (2012, 2016), nominowana do nagrody głównej w XIX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Mieszka we Wrocławiu.

A cza­sa­mi bywa tak, że cały­mi tygo­dnia­mi nic się nie dzie­je, bo albo w ogó­le nie jesteś wam­pi­rem (serio pacjen­ci potra­fią tak na cie­bie powie­dzieć, nie­raz sły­sza­łaś), albo masz dwóch (słow­nie: dwóch) pacjen­tów i jedy­ną atrak­cją jest to, że jeden z tych pacjen­tów, pacjent­ka wła­ści­wie, to star­sza pani mówią­ca ze lwow­skim akcen­tem, więc jed­ną sobą pobie­rasz jej krew, a dru­gą sobą pła­czesz w śro­decz­ku ze wzru­sze­nia nad tym tyl­no­ję­zy­ko­wym „Ł”, bo ach, takie pięk­ne, takie pięk­ne.

Tak więc pły­ną dni i nic się w isto­cie nie dzie­je, jak pisze wieszcz. Aż w koń­cu – wtem – nagle – znie­nac­ka.

Przy­cho­dzi pani. Wyglą­da na zwy­kłą panią, któ­ra przy­szła na bada­nia, pacjent­ka jak każ­da inna, ale nie, nie, niech cię nie zwie­dzie pierw­sze pozy­tyw­ne wra­że­nie, to nie jest zwy­kła pani, to nie jest pacjent­ka jak każ­da inna. To jest Pani Bez Żył i nie przy­szła na bada­nia, przy­szła znisz­czyć ci życie.

Ależ co jest nisz­czą­ce­go w tym, że cza­sa­mi trze­ba kłuć kil­ka razy, nic prze­cież nie ma, naj­lep­szym się zda­rza. Niby racja, jed­nak zra­nio­na duma boli o wie­le za moc­no i goi się o wie­le za dłu­go, więc zawsze lepiej za pierw­szym razem niż za czwar­tym (siód­mym, dzie­sią­tym).

Ale ty jesz­cze nic nie wiesz o toż­sa­mo­ści ni zamia­rach PBŻ, ty na razie uprzej­mie pro­sisz ją, żeby usia­dła, zakła­dasz sta­zę, PROSZĘ OPRZEĆ SOBIE RĘKĘ TUTAJ, WYPROSTOWAĆ W ŁOKCIU, ZACISNĄĆ PIĘŚĆ, opusz­ką pal­ca macasz zgię­cie łok­cia w poszu­ki­wa­niu żyły. Macasz, macasz. Macasz, macasz. Hm. Nie ma. Spraw­dzasz z boku, bo zda­rza­ją się ludzie, u któ­rych żyły chy­trze zba­cza­ją bar­dziej na bok ręki. Nie ma. Pro­sisz o poka­za­nie dru­giej ręki. Oglą­dasz. Macasz. Nie ma. Czy już nale­ży pani­ko­wać? Nie, jesz­cze nie. A SKĄD ZAZWYCZAJ MA PANI POBIERANĄ KREW, pytasz prze­bie­gle. A ZAZWYCZAJ TO SĄ, HEHE, PROBLEMY, odpo­wia­da jesz­cze prze­bie­glej PBŻ. Wyzwa­nie. Lubisz wyzwa­nia. Sku­piasz się więc, całe dostęp­ne ci sku­pie­nie prze­le­wasz w pra­wy palec wska­zu­ją­cy, mru­żysz oczy, naj­chęt­niej byś je zamknę­ła, ale to chy­ba głu­pio by wyglą­da­ło, więc tyl­ko mru­żysz jak naj­moc­niej. Macasz, nie, to już nie jest maca­nie, to coś wię­cej – skru­pu­lat­nie son­du­jesz opusz­ką pal­ca powierzch­nię skó­ry, wyobra­żasz sobie, że masz w tej opusz­ce maleń­ki radar, sonar, cokol­wiek.

I jak­by nagle coś. Jak­by cień żyły, wspo­mnie­nie żyły, duch – mara – bóg – wia­ra. Na samym środ­ku zgię­cia łok­cia. Nie dowie­rzasz za bar­dzo, jesteś podejrz­li­wa, masz wąt­pli­wo­ści, ale nagle przy­po­mi­nasz sobie pięk­ną meto­dę two­jej kole­żan­ki, któ­ra dwa razy dłu­żej pra­cu­je w zawo­dzie niż ty żyjesz na tym świe­cie. Odtwa­rzasz w gło­wie jej sło­wa jed­no po dru­gim, aż ukła­da­ją się w peł­ne zda­nie. JA TO TAK CZASAMI NA OŚLEP WBIJAM W SAM ŚRODEK ZGIĘCIA ŁOKCIA I ZAWSZE SIĘ UDAJE. Hm, hm, hm.

Wszyst­kie te roz­wa­ża­nia trwa­ją uła­mek sekun­dy, ale w two­jej gło­wie roz­cią­ga­ją się w nie­skoń­czo­ność jak kawa­łek gumy, któ­ry nagle zosta­je ucię­ty przez PBŻ: A PANI TO JEST Z PRZYCHODNI X? ACH, PANIOM TO ZAWSZE SIĘ UDAJE, BO INNYM TO NIEKONIECZNIE, ALE Z X ZAWSZE, JA STARAM SIĘ PRZYCHODZIĆ WŁAŚNIE JAK PANIE SĄ. JA W PANIĄ WIERZĘ.

Cóż możesz odpo­wie­dzieć na takie dic­tum.
NO TO LECIMY.
Przy­go­to­wu­jesz się, przy­mie­rzasz i ruszasz.
Igła wbi­ja się w cia­ło.
W strzy­kaw­ce poka­zu­je się krew.
Sta­do che­ru­bin­ków ze znacz­ną nad­wa­gą dmie w trą­by try­um­fu.
NO MÓWIŁAM, WIERZYŁAM W PANIĄ.