A czasami bywa tak [4]
Anna Adamowicz
Strona cyklu
Chrupiące okoAnna Adamowicz
ur. w 1993 r. w Lubinie. Diagnosta laboratoryjny, poetka, autorka tomów Wątpia i Animalia. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Dwukrotna finalistka „Połowu” (2012, 2016), nominowana do nagrody głównej w XIX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Mieszka we Wrocławiu.
A czasami bywa tak, że całymi tygodniami nic się nie dzieje, bo albo w ogóle nie jesteś wampirem (serio pacjenci potrafią tak na ciebie powiedzieć, nieraz słyszałaś), albo masz dwóch (słownie: dwóch) pacjentów i jedyną atrakcją jest to, że jeden z tych pacjentów, pacjentka właściwie, to starsza pani mówiąca ze lwowskim akcentem, więc jedną sobą pobierasz jej krew, a drugą sobą płaczesz w środeczku ze wzruszenia nad tym tylnojęzykowym „Ł”, bo ach, takie piękne, takie piękne.
Tak więc płyną dni i nic się w istocie nie dzieje, jak pisze wieszcz. Aż w końcu – wtem – nagle – znienacka.
Przychodzi pani. Wygląda na zwykłą panią, która przyszła na badania, pacjentka jak każda inna, ale nie, nie, niech cię nie zwiedzie pierwsze pozytywne wrażenie, to nie jest zwykła pani, to nie jest pacjentka jak każda inna. To jest Pani Bez Żył i nie przyszła na badania, przyszła zniszczyć ci życie.
Ależ co jest niszczącego w tym, że czasami trzeba kłuć kilka razy, nic przecież nie ma, najlepszym się zdarza. Niby racja, jednak zraniona duma boli o wiele za mocno i goi się o wiele za długo, więc zawsze lepiej za pierwszym razem niż za czwartym (siódmym, dziesiątym).
Ale ty jeszcze nic nie wiesz o tożsamości ni zamiarach PBŻ, ty na razie uprzejmie prosisz ją, żeby usiadła, zakładasz stazę, PROSZĘ OPRZEĆ SOBIE RĘKĘ TUTAJ, WYPROSTOWAĆ W ŁOKCIU, ZACISNĄĆ PIĘŚĆ, opuszką palca macasz zgięcie łokcia w poszukiwaniu żyły. Macasz, macasz. Macasz, macasz. Hm. Nie ma. Sprawdzasz z boku, bo zdarzają się ludzie, u których żyły chytrze zbaczają bardziej na bok ręki. Nie ma. Prosisz o pokazanie drugiej ręki. Oglądasz. Macasz. Nie ma. Czy już należy panikować? Nie, jeszcze nie. A SKĄD ZAZWYCZAJ MA PANI POBIERANĄ KREW, pytasz przebiegle. A ZAZWYCZAJ TO SĄ, HEHE, PROBLEMY, odpowiada jeszcze przebieglej PBŻ. Wyzwanie. Lubisz wyzwania. Skupiasz się więc, całe dostępne ci skupienie przelewasz w prawy palec wskazujący, mrużysz oczy, najchętniej byś je zamknęła, ale to chyba głupio by wyglądało, więc tylko mrużysz jak najmocniej. Macasz, nie, to już nie jest macanie, to coś więcej – skrupulatnie sondujesz opuszką palca powierzchnię skóry, wyobrażasz sobie, że masz w tej opuszce maleńki radar, sonar, cokolwiek.
I jakby nagle coś. Jakby cień żyły, wspomnienie żyły, duch – mara – bóg – wiara. Na samym środku zgięcia łokcia. Nie dowierzasz za bardzo, jesteś podejrzliwa, masz wątpliwości, ale nagle przypominasz sobie piękną metodę twojej koleżanki, która dwa razy dłużej pracuje w zawodzie niż ty żyjesz na tym świecie. Odtwarzasz w głowie jej słowa jedno po drugim, aż układają się w pełne zdanie. JA TO TAK CZASAMI NA OŚLEP WBIJAM W SAM ŚRODEK ZGIĘCIA ŁOKCIA I ZAWSZE SIĘ UDAJE. Hm, hm, hm.
Wszystkie te rozważania trwają ułamek sekundy, ale w twojej głowie rozciągają się w nieskończoność jak kawałek gumy, który nagle zostaje ucięty przez PBŻ: A PANI TO JEST Z PRZYCHODNI X? ACH, PANIOM TO ZAWSZE SIĘ UDAJE, BO INNYM TO NIEKONIECZNIE, ALE Z X ZAWSZE, JA STARAM SIĘ PRZYCHODZIĆ WŁAŚNIE JAK PANIE SĄ. JA W PANIĄ WIERZĘ.
Cóż możesz odpowiedzieć na takie dictum.
NO TO LECIMY.
Przygotowujesz się, przymierzasz i ruszasz.
Igła wbija się w ciało.
W strzykawce pokazuje się krew.
Stado cherubinków ze znaczną nadwagą dmie w trąby tryumfu.
NO MÓWIŁAM, WIERZYŁAM W PANIĄ.