10/02/20

A czasami bywa tak [7]

Anna Adamowicz

Strona cyklu

Chrupiące oko
Anna Adamowicz

ur. w 1993 r. w Lubinie. Diagnosta laboratoryjny, poetka, autorka tomów Wątpia  i Animalia. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Dwukrotna finalistka „Połowu” (2012, 2016), nominowana do nagrody głównej w XIX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Mieszka we Wrocławiu.

A cza­sa­mi bywa tak, że TAKA MŁODA DZIEWCZYNKA, A TAKĄ ODPOWIEDZIALNĄ FUNKCJĘ SPRAWUJE, mówi do cie­bie pani w wie­ku two­jej mat­ki. Cie­szysz się z dwóch powo­dów. Po pierw­sze ktoś nazwał pobie­ra­nie krwi odpo­wie­dzial­ną funk­cją. Po dru­gie daw­no nikt cię nie pytał o dowód przy kupo­wa­niu alko­ho­lu i już się bałaś, że oto sta­rość nade­szła sza­ra, smut­na i pomarsz­czo­na, ale nie, jed­nak wciąż jesteś dziec­kiem. Wszyst­ko na miej­scu. Po pobra­niu pani mówi z uzna­niem PIĘKNIE, więc wcze­śniej nie kokie­to­wa­ła, tyl­ko rze­czy­wi­ście była scep­tycz­nie nasta­wio­na do two­ich umie­jęt­no­ści, ale cie­bie to nawet nie­szcze­gól­nie rusza. JAKBY MOTYLEK USIADŁ, mówi inna pani i choć to sza­le­nie miłe, to rów­nież nie rusza, bo ruszy­ło cię dziś co inne­go.

Przy­cho­dzi pan. Sia­da i mówi, że u nie­go pro­ble­my, zro­sty, wszyst­kie pla­gi egip­skie, oso­by pobie­ra­ją­ce pró­bu­ją w zgię­ciach obu łok­ci i zawsze koń­czy się na grzbie­cie dło­ni i wte­dy też pro­ble­my, zro­sty, wszyst­kie pla­gi egip­skie. Mię­dzy wier­sza­mi suge­ru­je wyraź­nie, że wolał­by może od razu z tej dło­ni, żeby było szyb­ciej. Ale ty pra­cu­jesz w zawo­dzie wystar­cza­ją­co dłu­go, żeby nie ufać ani oso­bom, któ­re pobie­ra­ły przed tobą, ani pacjen­tom. DOBRZE, DOBRZE, ALE JA SOBIE NA WSZELKI WYPADEK NAJPIERW POOGLĄDAM, mówisz. Zamie­niasz się cała w dwa swo­je pal­ce wska­zu­ją­ce i wyru­szasz na poszu­ki­wa­nia. Nie lubisz takich przy­pad­ków: coś niby jest, niby lek­ko, a sprę­ży­ście ugi­na się pod opusz­kiem, ale ist­nie­je duża szan­sa, że wszyst­ko to sobie zmy­śli­łaś, bo tak bar­dzo byś chcia­ła udo­wod­nić panu, że nie trze­ba się wygłu­piać z grzbie­tem dło­ni. Osta­tecz­nie decy­du­jesz, że żyła w lewym zgię­ciu jest nie­co mniej wid­mo­wa i zmy­ślo­na niż w pra­wym. Wbi­jasz igłę. Na począt­ku nic, więc już jesteś zła na sie­bie, ale prze­su­wasz tro­chę i oka­zu­je się, że wca­le nie takie nic, że jed­nak żyła i krew w żyle, a teraz już w strzy­kaw­ce. I lata­ją wokół cie­bie sta­da pyza­tych amor­ków gra­ją­cych na har­fach pieśń zwy­cię­stwa. Pan uprzej­mie dzię­ku­je, w jego gło­sie sły­chać ulgę i radość.

Odwra­casz się tyłem do pana, żeby okle­ić pro­bów­ki koda­mi kre­sko­wy­mi, tym­cza­sem pan zawzię­cie grze­bie w swo­ich rze­czach, po czym znie­nac­ka kła­dzie coś na sto­li­ku i ucie­ka. A ty zosta­jesz z ogrom­ną cze­ko­la­dą i wła­snym zdzi­wio­nym OJEJKU, DZIĘKUJĘ rzu­co­nym w pust­kę.