02/03/20

A czasami bywa tak [8]

Anna Adamowicz

Strona cyklu

Chrupiące oko
Anna Adamowicz

ur. w 1993 r. w Lubinie. Diagnosta laboratoryjny, poetka, autorka tomów Wątpia  i Animalia. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Dwukrotna finalistka „Połowu” (2012, 2016), nominowana do nagrody głównej w XIX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Mieszka we Wrocławiu.

A cza­sa­mi bywa tak, że masz dru­gą zmia­nę, więc przede wszyst­kim wyda­jesz wyni­ki i odbie­rasz tele­fo­ny. Nie­na­wi­dzisz odbie­ra­nia tele­fo­nów. PRZYCHODNIA X, LABORATORIUM, SŁUCHAM, uśmie­chasz się sze­ro­ko w pust­kę, bo wiesz, że uśmiech sły­chać w gło­sie, jesteś miła, życz­li­wa, pro­fe­sjo­nal­na. Przy wyda­wa­niu wyni­ków też uśmiech, DZIEŃ DOBRY, W CZYM MOGĘ POMÓC, POPROSZĘ DOWÓD, ŚLICZNIE DZIĘKUJĘ, UPRZEJMIE PROSZĘ, twarz ci pra­wie pęka od tego uśmie­cha­nia, od tego dzię­ko­wa­nia ślicz­nie i pro­sze­nia uprzej­mie, oczy ci nie­mal wypły­wa­ją od utrzy­my­wa­nia kon­tak­tu wzro­ko­we­go, ale wiesz, jakie to waż­ne, żeby być miłym dla ludzi, dobro wra­ca i tak dalej.

Ale znie­nac­ka jest tak, że lekar­ka dzwo­ni, że coś się dzie­je i trze­ba zro­bić bada­nie, naj­pil­niej­sze z pil­nych. A kie­dy coś się dzie­je, two­im hono­rem jest odpa­lać ana­li­za­tor, któ­ry śpi spo­koj­nie od kil­ku godzin, i cze­kać na pacjent­kę. Przy­jeż­dża w koń­cu i oka­zu­je się być star­szą panią. Powo­li sia­da na krze­seł­ku, pod­wi­ja ręka­wy i mówi, że są pro­ble­my. Dobra, dobra, nie takie pro­ble­my już roz­wią­zy­wa­łaś. Ale pani kon­ty­nu­uje. O, Z TEJ RĘKI OSTATNIO TRZY RAZY PRÓBOWALI, A Z TEJ CZTERY RAZY, poka­zu­je. I NIC. Okej, to spusz­cza z cie­bie tro­chę powie­trza, ale uda­jesz, że wca­le nie. Ale pani dalej WIE PANI, TO JEST TAK, ŻE WKŁUWAJĄ SIĘ, SĄ W ŻYLE, A KREW MIMO TO NIE LECI. Okej, kolej­ne pokła­dy pew­no­ści sie­bie ucie­ka­ją wszyst­ki­mi pora­mi skó­ry, ale uda­jesz, że wca­le nie. NO CÓŻ, TO ZOBACZYMY, JAK BĘDZIE TYM RAZEM, mówisz weso­ło (skąd w tobie tyle weso­ło­ści, jak ty to robisz, że jed­nak ci twarz nie pęka, że jed­nak ci oczy nie wypły­wa­ją). Ręka­wicz­ki, sta­za, szu­ka­nie. Wyjąt­ko­wo spraw­nie znaj­du­jesz coś, co wyda­je się być żyłą, ale w ogó­le cię to nie cie­szy, bo jeśli wie­rzyć star­szej pani, to dopie­ro począ­tek. Przy­go­to­wu­jesz sprzęt, w mię­dzy­cza­sie przy­zwy­cza­ja­jąc się do myśli, że trze­ba będzie zużyć na panią sie­dem igieł, sie­dem igieł jak we śnie.

Wbi­jasz. Wiesz, że jesteś w żyle, umiesz już to wyczu­wać, cho­ciaż kie­dyś nie wie­rzy­łaś, że tak się da, ale nie­spo­dzian­ka, da się. Super, ale jak wyżej – to jesz­cze nic nie zna­czy.

Bez prze­ko­na­nia cią­gniesz tłok strzy­kaw­ki.

Krew leci.
Otwie­rasz sze­ro­ko oczy.
Star­sza pani otwie­ra sze­ro­ko oczy.
Kako­fo­nicz­nie szcze­bio­czą wszyst­kie pta­ki Wro­cła­wia.

Tak więc obie jeste­ście w szo­ku, pani otrzą­sa się z nie­go szyb­ciej i już roz­pły­wa się w zachwy­tach, JA ŚREDNIO CO MIESIĄC CHODZĘ NA BADANIA I JESZCZE NIGDY NIKT TAK ŁADNIE NIE POBRAŁ, RĘCE ANIOŁA, JEJKU i tak dalej, i tak dalej. A tobie nagle robi się głu­pio, zazwy­czaj jesteś bar­dzo łasa na kom­ple­men­ty i chęt­nie ich słu­chasz, ale teraz jest ci zwy­czaj­nie głu­pio, bo żad­ne tam ręce anio­ła ani inne dyr­dy­ma­ły, to był fuks, nicze­go wiel­kie­go nie zro­bi­łaś, żyła nie była trud­na do zna­le­zie­nia i nie masz poję­cia, cze­mu innym pobie­ra­ją­cym krew nie pły­nę­ła, a tobie nagle rwą­cym stru­mie­niem pły­nie. Mówisz coś tam, że OCH, NIC WIELKIEGO, JA MIAŁAM DOBRY DZIEŃ, PANI ŻYŁA MIAŁA DOBRY DZIEŃ, TO SIĘ ZGRAŁYŚMY, ale czu­jesz, że to brzmi fał­szy­wie, więc wolisz już się nie odzy­wać.

Pani tym­cza­sem idzie na kory­tarz pocze­kać wraz z mężem na wynik, mówi mu pod­eks­cy­to­wa­na WIESZ, PANI TAK CUDOWNIE POBRAŁA MI KREW, pan mąż patrzy na cie­bie z uzna­niem, a ty masz ocho­tę się scho­wać, więc się cho­wasz – ucie­kasz robić to naj­pil­niej­sze z pil­nych bada­nie. Kie­dy wyda­jesz wynik, pani i pan wciąż wylew­nie dzię­ku­ją, a ty uśmie­chasz się z zakło­po­ta­niem i zasta­na­wiasz się, co, do licha, jest z tobą nie tak.