23/03/20

A czasami bywa tak [9]

Anna Adamowicz

Strona cyklu

Chrupiące oko
Anna Adamowicz

ur. w 1993 r. w Lubinie. Diagnosta laboratoryjny, poetka, autorka tomów Wątpia  i Animalia. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Dwukrotna finalistka „Połowu” (2012, 2016), nominowana do nagrody głównej w XIX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Mieszka we Wrocławiu.

A cza­sa­mi bywa tak, że jeź­dzisz sobie dwa razy w tygo­dniu do małej przy­chod­ni na koń­cu świa­ta, masz tam pana, któ­ry mówi na cie­bie WAMPIR, masz tam panią, któ­ra zamiast DZIEŃ DOBRY mówi zawsze UWAGA, ŁAMAGA IDZIE, jest spo­kój, nie ma pro­ble­mów, bawisz się świet­nie, ale też nie masz za bar­dzo o czym opo­wia­dać, więc mil­czysz.
Ale cza­sa­mi bywa też tak, że musisz poje­chać na zastęp­stwo. I masz w tej zastęp­stwo­wej przy­chod­ni prze­krój przez wie­le grup spo­łecz­nych: jest pan na wóz­ku, jest pani z cho­dzi­kiem (kłu­jesz ją dwa razy, nie­ste­ty), jest nie­wi­do­my pan stu­ka­ją­cy bia­łą laską, jest pani, któ­ra lubi mdleć pod­czas pobie­ra­nia, więc trze­ba jej pobie­rać na leżą­co (A W TAMTEJ I TAMTEJ PRZYCHODNI TO NIE CERTOLĄ SIĘ ZE MNĄ Z JAKIMŚ POBIERANIEM NA KOZETCE, mówi, na co ty odpo­wia­dasz, że WIE PANI, JA TO WOLĘ PACJENTA POŁOŻYĆ NIŻ GO PÓŹNIEJ ZBIERAĆ Z PODŁOGI, LUDZIE SĄ JEDNAK CIĘŻCY), jest wystra­szo­ny dzie­się­cio­la­tek, jest anglo­ję­zycz­na pani, przy któ­rej robi ci się bar­dzo wstyd za twój sztyw­ny, zardze­wia­ły, od lat nie­uży­wa­ny angiel­ski (choć i jak jesteś lep­sza niż pie­lę­gniar­ki w reje­stra­cji i ich wypo­wia­da­ne powo­li, dobit­nie i oczy­wi­ście po pol­sku KOLEJKA. TAM. ZAPYTAĆ SIĘ KTO OSTATNI). Jest też pani, któ­ra roz­czu­la się nad tobą, że pobie­rasz na sto­ją­co, schy­lo­na, co z krę­go­słu­pem, teraz pew­nie dobrze, ale na sta­rość? A ty, poru­szo­na tą tro­ską, w przy­pły­wie szcze­ro­ści mówisz, że z krę­go­słu­pem to od dziec­ka źle, że ope­ra­cja, że coś tam, ale nie umiesz pobie­rać na sie­dzą­co, przez dwa lata się nie nauczy­łaś, to już się nie nauczysz. I mimo­wol­nie się­gasz myśla­mi do tego nie­zno­śne­go krę­go­słu­pa zasty­głe­go w falę, któ­ry rze­czy­wi­ście boli od nie­ustan­ne­go pochy­la­nia się nad przed­ra­mio­na­mi. Wzdy­chasz sobie wewnętrz­nie, bo cóż ci pozo­sta­ło, no nic nie pozo­sta­ło.

Ale nie smuć się, no weź, prze­stań. Nie ma co się smu­cić, albo­wiem oka­zu­je się, że tak ogól­nie to masz bar­dzo dobry dzień, naj­lep­szy od daw­na, daw­no nie usły­sza­łaś tylu pochwał, że za pierw­szym razem, że bez­bo­le­śnie, że gdzie indziej to zawsze pro­ble­my, ojej, jak pani to robi, prze­cież tej żyły tu wca­le nie widać, jaka pani spryt­na, jaką pani ma wpra­wę, och, ach, ojej. Pru­jesz przez pacjen­tów i pacjent­ki niczym roz­pę­dzo­na moto­rów­ka przez wzbu­rzo­ne morze, masz wra­że­nie, że bar­dzo spraw­nie ci to idzie, co jest kłam­stwem, bo koń­czysz po cza­sie, po teo­re­tycz­nym zamknię­ciu gabi­ne­tu, a pacjen­tek i pacjen­tów w sumie było led­wie nie­co ponad trzy­dzie­stu. Ale nic tam jakieś koń­cze­nie po cza­sie. Rośniesz w śro­decz­ku, jak­że rośniesz, jak­że bar­dzo jesteś kró­lo­wą świa­ta dziś.

Dopó­ki nie przyj­dzie dziew­czyn­ka z zespo­łem Downa, któ­ra nie ma żył. No nie ma. Nie ma i już. Nigdzie, z żad­nej stro­ny, ani w zgię­ciu łok­cia, ani z boku, ani na przed­ra­mie­niu, ani na nad­garst­ku, ani na dło­ni.

Wzbie­ra w tobie bez­rad­na złość – na sie­bie, że głu­pie­go naczy­nia krwio­no­śne­go nie jesteś w sta­nie odna­leźć i się­gnąć go igłą. Na cia­ło dziew­czyn­ki, że tak upar­cie te naczy­nia krwio­no­śne cho­wa. Na cały świat, że cię rzu­cił do tej przy­chod­ni aku­rat w dniu, w któ­rym rzu­cił do niej tę dziew­czyn­kę. Spi­nasz się cała w środ­ku, kłu­jesz ją w sumie trzy razy, jed­na z przy­chod­nia­nych pie­lę­gnia­rek dwa razy – i nic. Dru­ga z pie­lę­gnia­rek pobie­ra jej krew z pal­ca – co trwa wiecz­ność, a to dopie­ro pierw­sza mała pro­bó­wecz­ka, trze­ba jesz­cze jed­ną. Mat­ka dziew­czyn­ki nie­śmia­ło mówi, żeby może jesz­cze raz spró­bo­wać z żyły. Dru­ga z pie­lę­gnia­rek wzdy­cha i mówi, że okej, ale widać, że jest śred­nio prze­ko­na­na do tego pomy­słu. Wbi­ja się w to samo miej­sce, w któ­re wcze­śniej ty wbi­ja­łaś się dwa razy, a pierw­sza z pie­lę­gnia­rek raz. Pocią­ga za tłok strzy­kaw­ki – i krew pły­nie. Z pię­ciu gar­deł – ty, obie pie­lę­gniar­ki, mat­ka, dziew­czyn­ka – wydo­by­wa się peł­ne ulgi i szczę­ścia OOOOOOOOOCH. Ponad­to gdzieś z two­je­go wnę­trza dobie­ga myśl, że jesz­cze wie­le przed tobą i wie­le musisz się nauczyć.

Ale to nie dzi­siaj. Dzi­siaj jesteś zmę­czo­na, pouczysz się jutro.