16/09/19

A czasami bywa tak

Anna Adamowicz

Strona cyklu

Chrupiące oko
Anna Adamowicz

ur. w 1993 r. w Lubinie. Diagnosta laboratoryjny, poetka, autorka tomów Wątpia  i Animalia. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Dwukrotna finalistka „Połowu” (2012, 2016), nominowana do nagrody głównej w XIX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Mieszka we Wrocławiu.

A cza­sa­mi bywa tak, że przez cały week­end pijesz czar­ne mle­ko poezji, pijesz je w wie­czór, pijesz w połu­dnie i rano, pijesz je nocą, pijesz, pijesz, nie myśląc ani przez sekun­dę o nie­to­le­ran­cji lak­to­zy, aż znie­nac­ka, prze­raź­li­wie znie­nac­ka po tym week­en­dzie nad­cho­dzi ponie­dzia­łek, a sko­ro ponie­dzia­łek, to wcze­śnie rano jedziesz tram­wa­jem do pra­cy i nie­mal pła­czesz w tym tram­wa­ju z nie­wy­spa­nia, a zamiast czy­tać książ­kę sku­piasz się wyłącz­nie na tym, żeby nie umrzeć. I oto jesteś już w pra­cy, jest siód­ma trzy­dzie­ści, więc otwie­rasz gabi­net zabie­go­wy i (zaraz, pocze­kaj, przed­staw się pań­stwu ład­nie, pań­stwo cię jesz­cze nie zna­ją, no, po kolei, kim jesteś – dia­gno­stą labo­ra­to­ryj­nym, jeśli femi­na­tyw, to dia­gnost­ką labo­ra­to­ryj­ną; co robisz w pra­cy – pobie­rasz krew pacjen­tom w przy­chod­ni, w sumie w wie­lu róż­nych przy­chod­niach, póź­niej robisz wie­le waż­nych rze­czy z tą krwią, ale w tym miej­scu przez naj­bliż­szych kil­ka­na­ście odcin­ków opo­wieść będzie się toczyć wyłącz­nie o pobie­ra­niu krwi, tyl­ko to jest istot­ne i war­te uwa­gi), no więc otwie­rasz gabi­net i pobie­rasz krew, pacjent za pacjen­tem, przed­ra­mię za przed­ra­mie­niem, zero twa­rzy, twa­rzy nie dostrze­gasz, zbyt jesteś sku­pio­na na przed­ra­mio­nach, na skó­rze, na żyłach, na igłach. Z tego koro­wo­du przed­ra­mion znie­nac­ka wyła­nia się pacjent­ka z żyła­mi prze­pa­lo­ny­mi che­mio­te­ra­pią, wyła­nia się jak kij, któ­ry ude­rza cię w gło­wę, ude­rza i mówi, że zazwy­czaj jeśli pobie­ra­nie, to gołą igłą, bez strzy­kaw­ki, z grzbie­tu dło­ni, i że ona się boi. I owszem widzisz, że się boi, i nie dzi­wisz się nawet, wszak sama nie darzysz sza­cun­kiem pobie­ra­nia krwi z grzbie­tu dło­ni, nie­za­leż­nie od tego, po któ­rej stro­nie igły przy­cho­dzi ci być. Przede wszyst­kim jed­nak nie wie­rzysz pacjen­tom wyzna­ją­cym ci, że u nich krew to tyl­ko z nie­ty­po­wych miejsc, bo dobrze wiesz, że żyły to pod­stęp­ne szu­je, jed­ne­go dnia ich nie ma, inne­go dnia nagle są. W myśl tej zasa­dy szu­kasz żyły zawsze naj­pierw po boże­mu w zgię­ciu łok­cia – i oto dzi­siaj jest dobry dzień, ponie­waż znaj­du­jesz żyłę po boże­mu w zgię­ciu łok­cia, i o dzi­wo ta żyła nie jest złu­dze­niem, ist­nie­je nie tyl­ko pod opusz­ką pal­ca, ale i pod igłą, któ­ra prze­bi­ja po kolei wszyst­kie war­stwy skó­ry, póź­niej ścia­nę żyły, i oto już w świe­tle żyły jest czu­bek igły, czar­na krew spo­koj­nie wcho­dzi pod tłok, pie­ni się w strzy­kaw­ce. I widzisz, że pacjent­ka jest zachwy­co­na i pła­cze nie­mal z tego zachwy­tu, i ty też nie­mal pła­czesz, bo taka jesteś, kur­czę, nie­wy­spa­na, że sto­krot­nie bar­dziej wola­ła­byś już umrzeć w tam­tym wio­zą­cym cię do pra­cy tram­wa­ju niż tu sie­dzieć i hafto­wać igła­mi przed­ra­mio­na. Ale potem pacjent­ka na odchod­nym rzu­ca trzy słów­ka, rzu­ca je leciut­ko, a ty je rów­nie leciut­ko chwy­tasz. Te słów­ka brzmią: JEST PANI WSPANIAŁA. 

I wia­do­mo, to jest tak, że pobie­ra­nie krwi niko­go nie obcho­dzi, drob­na pro­ce­du­ra medycz­na, nie­mal zero­we ryzy­ko i zero­we powi­kła­nia, nic spe­cjal­ne­go, nikt się tym nie przej­mu­je, nikt nie przej­mu­je się rów­nież tobą, nikt nawet nie wie, że jesteś dia­gno­stą labo­ra­to­ryj­nym, więc nazy­wa cię labo­rant­ką albo, o zgro­zo, pie­lę­gniar­ką, ale w tej jed­nej jedy­nej chwi­li jesteś waż­na, jesteś całym cho­ler­nym świa­tem, nie zro­bisz w tym tygo­dniu już nicze­go więk­sze­go ani bar­dziej spek­ta­ku­lar­ne­go niż bez­bo­le­sne pobra­nie za pierw­szym razem z nie naj­lep­szej, cie­niut­kiej, głę­bo­ko ukry­tej żyły. 

Ach, dzi­siej­szy dzień na pew­no będzie dobry.

Spoj­ler: wca­le nie, nie jest to dobry dzień, ale to już mate­riał na inną opo­wieść, gdzie indziej, kie­dy indziej.