A czasami bywa tak
Anna Adamowicz
Strona cyklu
Chrupiące okoAnna Adamowicz
ur. w 1993 r. w Lubinie. Diagnosta laboratoryjny, poetka, autorka tomów Wątpia i Animalia. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Dwukrotna finalistka „Połowu” (2012, 2016), nominowana do nagrody głównej w XIX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Mieszka we Wrocławiu.
A czasami bywa tak, że przez cały weekend pijesz czarne mleko poezji, pijesz je w wieczór, pijesz w południe i rano, pijesz je nocą, pijesz, pijesz, nie myśląc ani przez sekundę o nietolerancji laktozy, aż znienacka, przeraźliwie znienacka po tym weekendzie nadchodzi poniedziałek, a skoro poniedziałek, to wcześnie rano jedziesz tramwajem do pracy i niemal płaczesz w tym tramwaju z niewyspania, a zamiast czytać książkę skupiasz się wyłącznie na tym, żeby nie umrzeć. I oto jesteś już w pracy, jest siódma trzydzieści, więc otwierasz gabinet zabiegowy i (zaraz, poczekaj, przedstaw się państwu ładnie, państwo cię jeszcze nie znają, no, po kolei, kim jesteś – diagnostą laboratoryjnym, jeśli feminatyw, to diagnostką laboratoryjną; co robisz w pracy – pobierasz krew pacjentom w przychodni, w sumie w wielu różnych przychodniach, później robisz wiele ważnych rzeczy z tą krwią, ale w tym miejscu przez najbliższych kilkanaście odcinków opowieść będzie się toczyć wyłącznie o pobieraniu krwi, tylko to jest istotne i warte uwagi), no więc otwierasz gabinet i pobierasz krew, pacjent za pacjentem, przedramię za przedramieniem, zero twarzy, twarzy nie dostrzegasz, zbyt jesteś skupiona na przedramionach, na skórze, na żyłach, na igłach. Z tego korowodu przedramion znienacka wyłania się pacjentka z żyłami przepalonymi chemioterapią, wyłania się jak kij, który uderza cię w głowę, uderza i mówi, że zazwyczaj jeśli pobieranie, to gołą igłą, bez strzykawki, z grzbietu dłoni, i że ona się boi. I owszem widzisz, że się boi, i nie dziwisz się nawet, wszak sama nie darzysz szacunkiem pobierania krwi z grzbietu dłoni, niezależnie od tego, po której stronie igły przychodzi ci być. Przede wszystkim jednak nie wierzysz pacjentom wyznającym ci, że u nich krew to tylko z nietypowych miejsc, bo dobrze wiesz, że żyły to podstępne szuje, jednego dnia ich nie ma, innego dnia nagle są. W myśl tej zasady szukasz żyły zawsze najpierw po bożemu w zgięciu łokcia – i oto dzisiaj jest dobry dzień, ponieważ znajdujesz żyłę po bożemu w zgięciu łokcia, i o dziwo ta żyła nie jest złudzeniem, istnieje nie tylko pod opuszką palca, ale i pod igłą, która przebija po kolei wszystkie warstwy skóry, później ścianę żyły, i oto już w świetle żyły jest czubek igły, czarna krew spokojnie wchodzi pod tłok, pieni się w strzykawce. I widzisz, że pacjentka jest zachwycona i płacze niemal z tego zachwytu, i ty też niemal płaczesz, bo taka jesteś, kurczę, niewyspana, że stokrotnie bardziej wolałabyś już umrzeć w tamtym wiozącym cię do pracy tramwaju niż tu siedzieć i haftować igłami przedramiona. Ale potem pacjentka na odchodnym rzuca trzy słówka, rzuca je leciutko, a ty je równie leciutko chwytasz. Te słówka brzmią: JEST PANI WSPANIAŁA.
I wiadomo, to jest tak, że pobieranie krwi nikogo nie obchodzi, drobna procedura medyczna, niemal zerowe ryzyko i zerowe powikłania, nic specjalnego, nikt się tym nie przejmuje, nikt nie przejmuje się również tobą, nikt nawet nie wie, że jesteś diagnostą laboratoryjnym, więc nazywa cię laborantką albo, o zgrozo, pielęgniarką, ale w tej jednej jedynej chwili jesteś ważna, jesteś całym cholernym światem, nie zrobisz w tym tygodniu już niczego większego ani bardziej spektakularnego niż bezbolesne pobranie za pierwszym razem z nie najlepszej, cieniutkiej, głęboko ukrytej żyły.
Ach, dzisiejszy dzień na pewno będzie dobry.
Spojler: wcale nie, nie jest to dobry dzień, ale to już materiał na inną opowieść, gdzie indziej, kiedy indziej.