25/06/14

Absolutyzm i nieważność

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Pisząc to, co będę pisać, czu­ję się dość nie­zręcz­nie… Pole­mi­zu­jąc z tek­stem Andrze­ja Fra­nasz­ka Nie wej­dziem do kró­le­stwa, gdzie poezja czy­sta (opu­bli­ko­wa­nym w świą­tecz­nym nume­rze „Gaze­ty Wybor­czej” z 21–22 czerw­ca tego roku) chciał­bym pozo­stać wier­nym nie­wy­ra­żo­ne­mu wprost przez auto­ra impe­ra­ty­wo­wi, by roz­ma­wiać jak czy­tel­nik z czy­tel­ni­kiem, by wymie­nić się naszy­mi czy­tel­ni­czy­mi sym­pa­tia­mi i anty­pa­tia­mi bez nad­mier­nych teo­re­tycz­nych auto­ase­ku­ra­cji… Z dru­giej jed­na­ko­woż stro­ny, tak dale­ce nie wie­rzę w to, co wyda­je mi się rów­nie wyra­zi­stą impli­ka­cją nur­tu­ją­ce­go mnie tek­stu (impli­ka­cją – jak to z impli­ka­cja­mi bywa – uta­jo­ną), a czym jest tęsk­no­ta za nigdzie nie­usy­tu­owa­nym, niczym nie­zmą­co­nym punk­tem widze­nia tego, co lite­rac­kie i lite­rac­ko (nie)ważne, że muszę być świa­dom, iż za moimi sło­wa­mi kłaść się będzie cień tego, kim jako czy­tel­nik zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­ny jestem: nie­speł­nio­nym aka­de­mi­kiem, domo­ro­słym i dys­po­nu­ją­cym cie­niuś­kim dossier publi­ka­cji kry­ty­kiem lite­rac­kim, blo­ge­rem hob­by­stycz­nym i nie­po­go­dzo­nym z rzą­dzą­cy­mi blo­gos­fe­rą regu­ła­mi gry, nauczy­cie­lem języ­ka pol­skie­go, redak­to­rem Tawer­ny…

Tak, chciał­bym móc skryć się za poręcz­ną for­mu­łą, że wyra­ża­nych tu poglą­dów nie nale­ży utoż­sa­miać z ofi­cjal­nym sta­no­wi­skiem Tawer­ny i Biu­ra Lite­rac­kie­go, ale wie­dząc, że to nie do koń­ca moż­li­we, spró­bu­ję się jakoś do tej pole­mi­ki usta­wić. Więc tak: nie jestem, nie byłem i naj­pew­niej nie będę jed­nost­ką w tak zwa­nym życiu lite­rac­kim – nie mogę się powo­ły­wać na towa­rzy­sko-wód­cza­ne zaży­ło­ści z poeta­mi, bo jako ktoś obda­rzo­ny dość pokręt­nym zmy­słem towa­rzy­skim, konek­sji tako­wych nie posia­dam; kie­dyś było to dla mnie nawet przy­czy­ną nie­ja­kich zgry­zot, ale od pew­ne­go cza­su zaczy­nam dostrze­gać tegoż sta­nu plu­sy, a naj­głów­niej­szym jest moż­li­wość spo­glą­da­nia na wyżej wzmian­ko­wa­ne życie lite­rac­kie z pew­ne­go (pozwa­lam sobie mnie­mać, że zdro­we­go) dystan­su. Karie­ry aka­de­mic­kiej nie zro­bi­łem, bo nie byłem w sta­nie (ani w ochot­no­ści) spro­stać zarów­no inte­lek­tu­al­nym, jak i per­so­nal­nym tej­że karie­ry wyma­ga­niom. Wier­sze pisy­wa­łem umiar­ko­wa­nie żenu­ją­ce, tek­sty kry­tycz­no­li­te­rac­kie nie­wie­le lep­sze, ale od cza­su do cza­su ktoś to zechciał – być może omył­ko­wo – opu­bli­ko­wać. Ucze­nie – mam nadzie­ję, że choć odro­bi­nę nie­tu­zin­ko­we – języ­ka pol­skie­go i dana mi przez Artu­ra Bursz­tę moż­ność nie­skrę­po­wa­ne­go har­co­wa­nia po obrze­żach lite­ra­tu­ry i jej insty­tu­cji w połą­cze­niu z pro­wa­dze­niem zapew­ne kom­plet­nie nie­czy­ta­ne­go blo­ga w cało­ści zaspo­ka­ja­ją moje ambi­cje. Doświad­cze­niem poko­le­nio­wym, kształ­tu­ją­cym mnie jako doj­rza­łe­go czy­tel­ni­ka, były póź­nosz­cze­niac­kie lek­tu­ry Świe­tlic­kie­go, Sosnow­skie­go, Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go i jesz­cze kil­ku­dzie­się­ciu innych, któ­rzy uświa­do­mi­li mi, że poezją moż­na gospo­da­rzyć ina­czej (nie lepiej ani nie gorzej – po pro­stu ina­czej) niż Róże­wicz, Miłosz, Her­bert i Bia­ło­szew­ski. Obec­nie (w pokor­nym uświa­do­mie­niu sobie wła­snej czy­tel­ni­czej nie­wy­dol­no­ści) z wol­na docie­ram do dwóch waż­nych momen­tów czy­tel­ni­cze­go oświe­ce­nia: że – po pierw­sze – jak mnie jakaś książ­ka nuży, to daję sobie z nią spo­kój; i że – to po wtó­re – mój este­tycz­ny krę­go­słup nie ucier­pi od naprze­mien­ne­go czy­ta­nia Vir­gi­nii Woolf i Ste­phe­na Kin­ga, podob­nie jak zacho­wu­ję posta­wę wypro­sto­wa­ną słu­cha­jąc Pearl Jamu zaraz po Toivo Tule­vie i oglą­da­jąc fil­my Tar­kow­skie­go w prze­rwach mię­dzy przy­po­mi­na­niem sobie odcin­ków Mia­stecz­ka Twin Peaks.

I tu się nie mogę nie zgo­dzić z zasad­ni­czą tezą tego wła­śnie prze­ze mnie czy­ta­ne­go (jak i poprzed­nie­go, zaty­tu­ło­wa­ne­go przez redak­cję „Gaze­ty Wybor­czej” Dla­cze­go nikt nie lubi nowej poezji?, opu­bli­ko­wa­ne­go w świą­tecz­nym nume­rze dzien­ni­ka z 22–23 mar­ca 2014 roku) arty­ku­łu Andrze­ja Fra­nasz­ka, któ­ra to teza dosko­na­le współ­brz­mi z moimi naj­skryt­szy­mi czy­tel­ni­czy­mi intu­icja­mi: każ­dy tra­cą­cy czas na brnię­cie przez lite­ra­tu­rę jest w brnię­ciu tym abso­lut­nym suwe­re­nem, samo­dzier­żaw­nym i tyrań­skim dyk­ta­to­rem reguł, na któ­rych opie­ra się gra w lite­ra­tu­rę. Czy­li – pro­ściej (a może nawet pro­stac­ko) rzecz ujmu­jąc – każ­de­mu podo­ba się to, co się podo­ba, coś kogoś rusza dla­te­go, że nie rusza go co inne. To podo­ba­nie się i rusza­nie roz­ma­icie może­my nazy­wać, róż­nie moty­wo­wać: Andrzej Fra­na­szek przez wszyst­kie for­my gra­ma­tycz­ne odmie­nia kate­go­rię wzru­sze­nia i oczy­wi­ście ma do tego peł­ne pra­wo; ja pew­nie myślał­bym raczej o rado­ści. Pew­na moja zna­jo­ma mawia, że lite­ra­tu­ra dobra to taka, przy któ­rej czy­ta­niu coś ją łech­ce pod kola­nem, a jed­na z uczo­nych prze­ze mnie klas usta­li­ła kie­dyś taką oto feno­me­nal­nie wszech­stron­ną (a jed­no­cze­śnie pla­toń­sko binar­ną) kla­sy­fi­ka­cję tek­stów, któ­re dzie­lić się mogą jedy­nie na „dziw­ne” i „faj­ne” – i to też jest dobrze. A już  naj­le­piej tak, jak w zna­ko­mi­tym żar­cie, któ­ry krą­żył jakiś czas temu po sie­ci: że praw­dzi­wy męż­czy­zna roz­po­zna­je tyl­ko trzy kolo­ry: faj­ny, pedal­ski i ch…owy.

I wszy­scy czy­ta­my tak wła­śnie: wybie­ra­jąc to, co wzru­sza­ją­ce, dają­ce radość, łasko­czą­ce w kola­no i faj­ne, a uni­ka­jąc rze­czy dziw­nych, pedal­skich i ch…owych. A sko­ro tak, sko­ro zga­dzam się z Andrze­jem Fra­nasz­kiem co do naj­głęb­szej isto­ty obu jego tek­stów, to z czym w takim razie cała ta pole­mi­ka?

Nie z mery­to­rycz­ną zawar­to­ścią obu tek­stów – choć nie­któ­re rze­czy budzą mój głę­bo­ki inte­lek­tu­al­ny sprze­ciw: kie­dy Andrzej Fra­na­szek (w tek­ście z mar­ca) pisze, że „iro­nia jest bro­nią sła­bych, tych, któ­rzy klę­skę pró­bu­ją pokryć inte­li­gent­ną zgryź­li­wo­ścią”, to mam ocho­tę zapy­tać (w ślad za pole­mi­ką Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, rów­nież opu­bli­ko­wa­ną w „Gaze­cie Wybor­czej”), jakim cudem zda­nie takie wygła­sza uzna­ny lite­ra­tu­ro­znaw­ca, któ­re­mu prze­cież powin­ny być zna­ne – choć­by z kor­pu­su pod­sta­wo­wych lek­tur teo­re­tycz­no­li­te­ra­kich – jakie­kol­wiek wyim­ki z pism Pau­la de Mana; gdy stwier­dza z kolei (to już szkic czerw­co­wy), że „twór­cza ewo­lu­cja same­go Wata zmie­rza­ła w dużej mie­rze do przej­rzy­sto­ści i pro­sto­ty”, to zasta­na­wiam się, jak do owej rze­ko­mej „przej­rzy­sto­ści i pro­sto­ty” mają się roz­lew­ne, ency­klo­pe­dycz­ne i (jak­że­by ina­czej) pię­tro­wo iro­nicz­ne utwo­ry, takie jak Ody, Żółw z Oxfor­du, Na spa­ce­rze, Odjazd Ante­usza, Hymn (wszyst­kie z ostat­niej książ­ki poety), czy rów­nież pocho­dzą­cy z póź­ne­go okre­su jego twór­czo­ści Poemat buko­licz­ny. Nie mam też zamia­ru tro­pić zdu­mie­wa­ją­cych sprzecz­no­ści, jakie prze­ci­na­ją tekst Fra­nasz­ka, choć nijak nie mogę ze sobą uzgod­nić, jak moż­na z jed­nej stro­ny żało­wać, że „nie ma już panów od poezji”, żal ten moty­wu­jąc apo­dyk­tycz­nym sądem, wedle któ­re­go „kul­tu­ra opie­ra się na mistrzach, pra­wo­daw­cach, hie­rar­chii, a nie na demo­kra­cji, poli­tycz­nej popraw­no­ści i posza­no­wa­niu wszyst­kich gustów”, by w chwi­lę póź­niej suge­ro­wać, że duża część naj­now­szej poezji fin­gu­je swą komu­ni­ka­cyj­ną nie­prze­ni­kli­wość po to jedy­nie, by łasić się do aka­de­mii. Sko­ro nie aka­de­mie wyzna­cza­ją hie­rar­chie, za któ­ry­mi Fra­na­szek tak tęsk­ni (a z któ­rą to tęsk­no­tą w tek­ście zaty­tu­ło­wa­nym Lęk przed wpły­wem roz­pra­wia się w moc­nych sło­wach na swo­im tawer­nia­nym blo­gu Tade­usz Pió­ro) – to kto?… Nie o to jed­nak mi cho­dzi – nie­ja­kie misjo­nar­skie zacie­trze­wie­nie, któ­re nie­ob­ce jest tak­że enun­cja­cjom Fra­nasz­ka, nie takie nie­ści­sło­ści uspra­wie­dli­wia. I z gusta­mi este­tycz­ny­mi mono­gra­fi­sty Miło­sza tak­że dys­ku­to­wać nie zamie­rzam – bo osta­tecz­nie co mi tam do tego, że on lubi Łuka­sza Jaro­sza, Mariu­sza Grze­bal­skie­go i Kry­sty­nę Dąbrow­ską, pod­czas gdy ja cenię sobie (co nie zna­czy, że nie radu­je mnie rów­nież liry­ka wspo­mnia­nej trój­ki, a raczej dwój­ki, bo z Dąbrow­ską, może skut­kiem nazbyt pobież­nej lek­tu­ry, mam solid­ny kło­pot) Mar­ci­na Sen­dec­kie­go i Dar­ka Fok­sa, do któ­rych twór­czo­ści Andrzej Fra­na­szek odno­si się – naj­de­li­kat­niej ujmu­jąc – z pryn­cy­pial­ną pobłaż­li­wo­ścią. A że zupeł­ną małost­ko­wo­ścią było­by zwra­ca­nie uwa­gi na to, iż sza­no­wa­ny redak­tor w swym dru­gim tek­ście posta­no­wił obja­wić się z łaska­wą zna­jo­mo­ścią tych aku­rat pisa­rzy, któ­rzy poprzed­nio weszli z nim w pole­micz­ne szran­ki (Sen­dec­ki, Julia Fie­dor­czuk, Miłosz Bie­drzyc­ki), więc rów­nież i tego nie będę się cze­piał. I wresz­cie – last but not least - nie piszę tego, co piszę, jako apo­lo­ge­ta Biu­ra Lite­rac­kie­go, choć wro­gi iro­nii Fra­na­szek z iro­nią wca­le zgryź­li­wą pozwa­la sobie mnie­mać, że nie­chęć Coet­ze­e’e­go do pew­ne­go nur­tu liry­ki współ­cze­snej bynaj­mniej nie wyni­ka z tego, że ten ostat­ni „nie zna zbyt dobrze pro­duk­cji wydaw­ni­czej ofi­cy­ny Biu­ro Lite­rac­kie”. Wspo­mnia­na przez Fra­nasz­ka ofi­cy­na jakoś sobie – mam nadzie­ję – pora­dzi rów­nież bez mojej apo­lo­gii, ale że w cza­sach, gdy ścia­ny obra­sta­ją usza­mi nie gorzej niż pewien krzew w sypial­ni car­skiej, trze­ba pew­ne rze­czy sta­wiać nad­mier­nie jasno, więc śpie­szę wyprze­dza­ją­co donieść, że mój pryn­cy­pał ani tego pisa­ne­go wła­śnie prze­ze mnie tek­stu nie zama­wiał, ani nic o nim nie wie, ani też nie jestem pewien, czy był­by z nie­go szcze­gól­nie zado­wo­lo­ny. (Na mar­gi­ne­sie, żeby dwie pole­micz­ne pie­cze­nie na jed­nym przy­sma­żyć ogien­ku: gdy­bym chciał bro­nić Biu­ra i jego sze­fa, to zaczął­bym od tego, co na stro­nie inter­ne­to­wej Wro­cław­skiej Nagro­dy Poetyc­kiej Sile­sius wypi­su­je w tek­ście pod efek­tow­nym tytu­łem Woja­czek – dzie­ła. Nie­ste­ty wszyst­kie Miro­sław Spy­chal­ski, ale wyda­je mi się to nazbyt małe, a może wręcz nik­czem­ne, by hono­ro­wać to choć jed­nym pole­micz­nym zda­niem).

Co zatem uwie­ra mnie w obu – a zwłasz­cza w ostat­nim – inkry­mi­no­wa­nych szki­cach? Rzecz dość pro­sta: Andrzej Fra­na­szek nie tyl­ko sta­je jako czy­tel­nik po pew­nej okre­ślo­nej stro­nie filo­zo­fii upra­wia­nia poezji – on uzna­je, że cała resz­ta nie jest zbyt wie­le war­ta, a zatem (w domy­śle) rów­nież jej czy­tel­ni­cy nie są god­ni mia­na praw­dzi­wych kone­se­rów praw­dzi­wej poezji. A czym­że jest praw­dzi­wa poezja? Spra­wa podob­nież pro­sta: to poezja, któ­ra komu­ni­ku­je się ze swo­im lek­to­rem, któ­ra go wzru­sza, któ­ra mówi rze­czy istot­ne i praw­dy tego świa­ta doty­ka­ją­ce. A któ­ra poezja komu­ni­ku­je, wzru­sza, isto­to­wo doty­ka świa­ta? Taka, któ­rą za tako­wą uznał Andrzej Fra­na­szek… Nie, nie żar­tu­ję – owszem, w mojej sym­pli­fi­ka­cji brzmi to gro­te­sko­wo, ale nie­ste­ty, nie znaj­du­ję innej sank­cji dla tego, co na poezję praw­dzi­wą namasz­cza wybit­ny bio­graf wiel­kie­go poety, niż jego pry­wat­ny gust. I jesz­cze raz: nic mi do tego, co podo­ba się Fra­nasz­ko­wi – może mu się podo­bać Szym­bor­ska i Dąbrow­ska, mógł­by Rym­kie­wicz i Zie­mia­nin, jego wola; ale gdy w pozo­ru­ją­cym obiek­ty­wi­stycz­ny dys­kurs (w dru­gim ze swych tek­stów tam­ten pierw­szy Andrzej Fra­na­szek śmia­ło nazy­wa „dia­gno­zą sta­nu współ­cze­snej pol­skiej poezji”), a w isto­cie będą­cym po pro­stu wyłącz­nie opo­wie­ścią o pew­nym rów­no­praw­nym z inny­mi spo­so­bie czy­ta­nia arty­ku­le doko­nu­je się pró­ba niczym nie­uza­sad­nio­ne­go uprzy­wi­le­jo­wa­nia wła­sne­go punk­tu widze­nia – budzi się we mnie gwał­tow­ny sprze­ciw. Nie podzie­lam gustów Fra­nasz­ka, obca jest mi jego meto­da upra­wia­nia kry­ty­ki lite­rac­kiej, nie łączę się z nim w jało­wej nostal­gii na oko­licz­ność spo­łecz­nej nie­waż­no­ści poezji, bo z tą nie­waż­no­ścią daw­no już się pogo­dzi­łem i w niczym ona nie prze­szka­dza czer­pać mi przy­jem­no­ści ani z czy­ta­nia, ani z pisa­nia o czy­ta­niu, ani z ucze­nia czy­ta­nia innych (a nawet jesz­cze gorzej: nie­czy­ta­ją­ca poezji zie­mia Ulro nie zmie­rza w moim prze­ko­na­niu do samo­za­gła­dy ani odro­bi­nę szyb­ciej od świa­ta rzą­dzo­ne­go przez poetów) – i dla­te­go pro­te­stu­ję, bo opre­syw­ność posta­wy zapre­zen­to­wa­nej w obu tek­stach godzi w moją czy­tel­ni­czą suwe­ren­ność. Nie­wie­le dla mnie wyni­ka rów­nież – by się­gnąć po przy­kła­dy skraj­ne – z reduk­cjo­ni­stycz­nie poli­tycz­nej meto­do­lo­gii czy­ta­nia Sla­vo­ja Žižka i ze struk­tu­ra­li­stycz­ne­go esen­cja­li­zmu mło­de­go Rolan­da Bar­the­sa, ale tam mogę się kontr­ar­gu­men­ta­cyj­nie oprzeć na pew­nym moc­nym wywo­dzie i spró­bo­wać prze­ciw­sta­wić mu wła­sne racje; tym­cza­sem Fra­na­szek żon­glu­je kate­go­ria­mi skraj­nie nie­we­ry­fi­ko­wal­ny­mi, trud­no dys­ku­to­wal­ny­mi, któ­re albo moż­na przy­jąć na wia­rę, albo nie. Kło­pot jedy­nie w tym, że ci nie­wie­rzą­cy auto­ma­tycz­nie zepchnię­ci zosta­ją do kate­go­rii nie innych, ale gor­szych, takich, któ­rym nie­do­stęp­ne jest nie­bo praw­dy poetyc­kie­go wzru­sze­nia. A to – prze­pra­szam za bru­tal­ność porów­na­nia – nie róż­ni się niczym od meto­dy dys­ku­sji upra­wia­nej (z powo­dze­niem nie­ste­ty) przez Janu­sza Kor­win-Mik­ke­go, gdzie myślą­cy ina­czej nie są part­ne­ra­mi w deba­cie, ale zło­dzie­ja­mi, zdraj­ca­mi, bol­sze­wi­ka­mi, lewac­ki­mi świ­nia­mi…

Dowo­dy? Pro­szę bar­dzo.

Powia­da Fra­na­szek o Alek­san­drze Wacie: „[…] czy­ta­my go dziś z poru­sze­niem nie z powo­du wcze­snych awan­gar­do­wych prób, jak «namo­pa­ni­ki» czy poemat «JA z jed­nej stro­ny i JA z dru­giej stro­ny mego mop­so­że­la­zne­go pie­cy­ka», ale dzię­ki póź­niej­szym, mie­rzą­cym się z doświad­cze­niem bólu kla­row­nym, a chwi­la­mi wręcz asce­tycz­nym liniom […].” Prze­pra­szam bar­dzo – jakie my? Pod­pi­sa­ny pod tym wyzna­niem Andrzej Fra­na­szek – jasne, nie mam nic prze­ciw­ko. Ale mnie na przy­kład Pie­cyk poru­sza nie mniej niż powo­jen­na poezja Wata – choć oczy­wi­ście w inny spo­sób, w inne czy­tel­ni­cze synap­sy mi się wwier­ca. A może Fra­na­szek ma jakiś argu­ment natu­ry fre­kwen­cyj­nej, może poli­czył, że wiel­bi­cie­li Wier­szy śród­ziem­no­mor­skich jest wię­cej niż tych Bez­ro­bot­ne­go Lucy­fe­ra? Jeśli nawet by tak było (a śmiem wąt­pić; zbyt wie­lu pozna­łem wyznaw­ców mło­de­go Wata zgo­ła fana­tycz­nych, by dało się ich spro­wa­dzić do nie­zna­czą­cej gar­ści miło­śni­ków pisar­skich kurio­zy­tów – chy­ba że za takich uzna­my rów­nież Cze­sła­wa Miło­sza, któ­ry o Pie­cy­ku miał zda­nie dale­ce bar­dziej niż apro­ba­tyw­ne), to jak ma się to do przy­wo­ły­wa­nej tu wcze­śniej dekla­ra­cji nie­wia­ry Fra­nasz­ka w moż­ność demo­kra­tycz­ne­go sta­no­wie­nia hie­rar­chii lite­rac­kich waż­no­ści? A sko­ro tak, to I would pre­fer not to - nie życzę sobie, by poje­dyn­czy sąd czy­tel­ni­czy z abso­lu­ty­stycz­ną dezyn­wol­tu­rą (wzmoc­nio­ną – śmiem na bez­czel­ne­go twier­dzić – jedy­nie opi­nio­twór­czą ran­gą „Gaze­ty Wybor­czej” i uprzy­wi­le­jo­wa­nym pra­wo­daw­czym sta­tu­sem same­go Andrze­ja Fra­nasz­ka) awan­so­wać do ran­gi cze­goś, co unie­waż­nia inny (mój), rów­nie zasad­ny. A już na pew­no pro­sił­bym, by nie pod­pi­sy­wać tego per my, wolał­bym nie.

Dalej: „ducho­wa i inte­lek­tu­al­na inspi­ra­cja, dia­log ze spo­łe­czeń­stwem, któ­ry był dany choć­by Her­ber­to­wi, nigdy nie przy­tra­fi się Joan­nie Muel­ler”. Po pierw­sze: co kry­je się pod mgła­wi­co­wy­mi poję­cia­mi „ducho­wej i inte­lek­tu­al­nej inspi­ra­cji”; prócz tego, że są to kon­cep­ty tak nie­do­okre­ślo­ne, że moż­na nimi sza­cho­wać każ­dą heu­ry­stycz­ną odmien­ność – i nic w tym złe­go, ale jeśli ktoś chce cokol­wiek udo­wad­niać („dia­gno­zo­wać”), to jed­nak z posza­no­wa­nia dla ewen­tu­al­ne­go dys­ku­tan­ta powi­nien sta­rać się uży­wać sfor­mu­ło­wań o mini­mal­nym choć­by poten­cja­le inter­su­biek­tyw­no­ści. Po dru­gie: lek­tu­ra książ­ki ese­istycz­nej Joan­ny Muel­ler Powle­kać rosną­ce pozwa­la sfor­mu­ło­wać sąd dokład­nie odwrot­ny: dia­log ze spo­łe­czeń­stwem (spo­łecz­no­ścią kobiet w sta­nie z niczym nie­po­rów­ny­wal­nym, czy­li w cią­ży – ewen­tu­al­nie z ich cokol­wiek wraż­liw­szy­mi face­ta­mi), jaki jest dostęp­ny autor­ce, nigdy nie przy­tra­fi się Zbi­gnie­wo­wi Her­ber­to­wi, któ­ry tak bar­dzo oddał się wznio­słej kon­tem­pla­cji pryn­cy­piów, że o wie­lu kwe­stiach naj­in­tym­niej ludz­kich nie ma abso­lut­nie nic cie­ka­we­go do powie­dze­nia. A może Fra­na­szek zechce wyłą­czyć kobie­ty w cią­ży ze spo­łecz­no­ści czy­ta­ją­cych? Czy też zacznie prze­ko­ny­wać je, że wię­cej praw­dy o dwu­znacz­nej meta­fi­zy­ce cesar­ki, skur­czów par­tych, cho­rób pło­du i poro­nień znaj­dą w Prze­sła­niu pana Cogi­to? Po trze­cie wresz­cie: skąd Andrzej Fra­na­szek wie, że „nigdy” – czyż­by zade­kre­to­wał już, jak będą wyglą­dać wszyst­kie przy­szłe książ­ki Joan­ny Muel­ler i czy dys­po­nu­je trans­cen­dent­ną wie­dzą o tym, jakie będą regu­ły spo­łecz­nej komu­ni­ka­cji lite­ra­tu­rą w przy­szło­ści? Zwłasz­cza w tej ostat­niej kwe­stii wyda­je mi się, że nie: ina­czej nie trwał­by tak moc­no w obro­nie dogma­tu o uni­wer­sal­no­ści Her­ber­ta, któ­ry z roku na rok oka­zu­je się twór­cą coraz bar­dziej nie­zro­zu­mia­łym bez bar­dzo moc­no dopre­cy­zo­wa­ne­go, doraź­ne­go kon­tek­stu histo­rycz­no-poli­tycz­ne­go.

I tak dalej – bo choć Andrzej Fra­na­szek lubi powo­ły­wać się na wiel­kie auto­ry­te­ty, to naj­pierw­szym z nich jest wła­śnie Zbi­gniew Her­bert. A Her­bert – jak każ­dy pisarz wybit­ny – bywa pie­kiel­nie nie­bez­piecz­ny, zwłasz­cza wte­dy, gdy zamiast go czy­tać, zaczy­na się weń wie­rzyć. Andrze­jo­wi Fra­nasz­ko­wi posta­wa żar­li­we­go wyznaw­cy zda­je się bli­ska – dla­te­go tak moc­no reagu­je na coś, co wyda­je mu się obra­zą jego wia­ry. Her­ber­to­wi zaś – w tym przy­naj­mniej wypad­ku – redak­tor i mono­gra­fi­sta zawdzię­cza nade wszyst­ko dogmat o ist­nie­niu jakiejś uni­wer­sal­nej este­ty­ki, któ­ra uspra­wie­dli­wiać ma wszel­ki rygo­ryzm (co widać zwłasz­cza wte­dy, gdy z wiel­ko­pań­ska oce­nia on jako udat­ny ten czy tam­ten wers bądź utwór, by jed­no­cze­śnie zane­go­wać całą resz­tę). Wszy­scy wszak pamię­ta­my słyn­ne zda­nie z Potę­gi sma­ku o przy­dat­no­ści nauki o pięk­nie dla życia… Ale Andrzej Fra­na­szek, któ­ry prze­cież sam powo­łu­je się rów­nież na Zyg­mun­ta Bau­ma­na, powi­nien też mieć w pamię­ci to, jak moc­no filo­zof ten w Ety­ce pono­wo­cze­snej prze­ciw­sta­wiał się nad­mier­ne­mu fety­szy­zo­wa­niu posta­wy este­tycz­nej, któ­ra czę­sto sank­cjo­nu­je sym­bo­licz­ny gwałt na tym, co w jaki­kol­wiek spo­sób inne. Bo dla Andrze­ja Fra­nasz­ka praw­dzi­we i wzru­sza­ją­ce zda­je się jedy­nie to, co nie jest – jak w koń­ców­ce inne­go wier­sza Her­ber­ta – „pła­czem kochan­ków / w małym brud­nym hote­lu / kie­dy świ­ta­ją tape­ty”. Ja bym jed­nak dopo­mi­nał się w poezji rów­nież o pra­wo bycia wła­śnie dla tego, co małe i nie­waż­ne, co bez poezji ska­za­ne było­by na nie­ist­nie­nie – nawet jeśli była­by to ta tak post­po­no­wa­na przez Fra­nasz­ka języ­ko­wa nie­przej­rzy­stość, świa­dec­two tego naj­bar­dziej obcią­ża­ją­ce­go egzy­sten­cjal­ne­go dra­ma­tu, jakim jest nie­moż­ność sko­mu­ni­ko­wa­nia się ze świa­tem. Bo z god­ny­mi poezji praw­dą, wzru­sze­niem i pięk­nem może i bywa tak, jak w Dla­cze­go kla­sy­cy - ale znacz­nie czę­ściej chy­ba wyglą­da to tak, jak w Hote­lu Rze­szów Jac­ka Deh­ne­la:

Oto temat dla sztu­ki (niech się Tuki­dy­des
przed nim scho­wa, wraz z flo­tą, w ska­li­stej zatocz­ce) –
płacz kochan­ków w hote­lu. Brud­nym, choć nie małym:
dzie­sięć pię­ter beto­nu, kubi­ki zadu­chu,
któ­re sta­ły przez lata nad tą dziu­rą w zie­mi.
Będzie tam cen­trum cze­goś. Nowe i błysz­czą­ce.

Ale tych dwóch się nie da wymie­nić na innych,
skre­ślić, potem nad­pi­sać, zbu­do­wać od pod­staw.
I odtąd będą nie­śli, osob­no, przez życia,
nie­zwią­za­ne z sobą, tam­tych dwóch z hote­lu:
zasmar­ka­nych, spuch­nię­tych od łez nasto­lat­ków
obję­tych w kwa­dra­to­wym, nie­do­my­tym oknie,
któ­rych star­cy (jak z far­sy wenec­kiej) tak dłu­go
roz­dzie­la­li, aż w koń­cu roz­dzie­li­li. Będą
szli, jecha­li, pły­nę­li, lecie­li przez lata
z tym zbu­rzo­nym budyn­kiem jak z odłam­kiem w mię­śniu,
bez­pow­rot­ni, stra­ce­ni. Czy przy­naj­mniej jeden
z nich.