Ania
Małgorzata Kolankowska
Strona cyklu
Ogród kobietyMałgorzata Kolankowska
Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.
Jeśli można mieć oczy, które się śmieją, to Ania je miała. Jeżeli można mieć uśmiech, który zaraża, to był uśmiech Ani. Jeśli można być uosobieniem spokoju, to Ania nim była.
Pierwsze spotkanie – zabawy pod weselnym stołem w ciasnym M‑3. Trzy małe wiewiórki z wystającymi jedynkami, jeden superprzystojny brat i głowy pełne szalonych pomysłów. Błysk w oczach i wymyślne psoty, które w tych szczególnych okolicznościach każdy przyjmował z uśmiechem na twarzy. Bardzo chciałam wtedy, żeby mogła stać się moją prawdziwą kuzynką – taką wymarzoną, do zabawy w dom i zwierzeń do poduszki. Widywałyśmy się najczęściej na święta. Obliczyłam, że przez trzydzieści lat przynajmniej raz w roku, na obiedzie u cioci w Opolu.
Ania siadała obok mnie uśmiechnięta. I tak razem dorosłyśmy, chociaż nie wiem, jak i kiedy to się stało. Mnie było łatwiej. Ania miała wielkie serce, które nie chciało bić dla niej w odpowiednim rytmie. Od początku żyło w niej krnąbrne i zbuntowane. Kiedy dostało maszynę, nieco się podporządkowało, ale było coraz słabsze. Od paru lat to maszyna pobudzała je do życia.
Chciała być normalna, ale to nie było takie proste. Zawsze musiała dostosowywać się do szpitala. To był jej drugi dom. Mama-lekarz i siostra-lekarz – obie chciały ją ratować, zawsze w pogotowiu.
Zakochała się. Wyszła za mąż i zrobiła coś, czego nie mogli jej wybaczyć – zaszła w ciążę. Tak bardzo chciała być mamą. To było wyzwanie dla wszystkich. Urodziła piękną córeczkę. Mąż nie stanął na wysokości zadania. Odszedł bez słowa, ale miała Basię.
Kolejne święta. Córka rośnie, mama słabnie. Czeka na nowe serce. Maszyna nie daje rady codziennie budzić go do życia. Ania czeka, aż umrze ktoś, kogo serce będzie pasowało. Pewnego dnia prawie dotyka tunelu ze światłem, ale determinacja wujka zawraca ją z tej drogi. Dni zamieniają się w oczekiwanie. Paradoksalnie – czeka na śmierć, aby żyć.
W czasie najbliższych świąt miejsce obok mnie będzie puste. Basia będzie się tuliła do babci i patrzyła na światło świec. Wczoraj zapaliła znicz na grobie mamy. Od dnia pogrzebu zapalarka podarowana przez ciocię jest najcenniejszym skarbem – pozwala jej połączyć się z mamą. Wybiera kształty i kolory świec, bo mamusia bardzo je kochała.
Tamtego dnia lepiła z babcią pierogi. Ania była daleko w szpitalu, od paru dni na OIOM-ie. Basia sięgnęła po farsz i powiedziała: „Babciu, te pierogi pachną mamusią. Ona chce mi coś powiedzieć…” Trzy godziny później zapytała: „Czy mamusia będzie pochowana w trumnie, czy skremowana?”
Smutno spojrzała w niebo. W stronę mamy. Anioł stanął przy niej. Gdy Basia zapalała świeczkę, miała uśmiech Ani i ten błysk, który ujrzałam po raz pierwszy na tamtym weselu.
Widywałyśmy się rzadko, ale była mi bardzo bliska. Też spod znaku Ryb. Urodziła się dwa dni po mnie.