02/10/14

Ania

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Jeśli moż­na mieć oczy, któ­re się śmie­ją, to Ania je mia­ła. Jeże­li moż­na mieć uśmiech, któ­ry zara­ża, to był uśmiech Ani. Jeśli moż­na być uoso­bie­niem spo­ko­ju, to Ania nim była.

Pierw­sze spo­tka­nie – zaba­wy pod wesel­nym sto­łem w cia­snym M‑3. Trzy małe wie­wiór­ki z wysta­ją­cy­mi jedyn­ka­mi, jeden super­przy­stoj­ny brat i gło­wy peł­ne sza­lo­nych pomy­słów. Błysk w oczach i wymyśl­ne pso­ty, któ­re w tych szcze­gól­nych oko­licz­no­ściach każ­dy przyj­mo­wał z uśmie­chem na twa­rzy. Bar­dzo chcia­łam wte­dy, żeby mogła stać się moją praw­dzi­wą kuzyn­ką – taką wyma­rzo­ną, do zaba­wy w dom i zwie­rzeń do podusz­ki. Widy­wa­ły­śmy się naj­czę­ściej na świę­ta. Obli­czy­łam, że przez trzy­dzie­ści lat przy­naj­mniej raz w roku, na obie­dzie u cio­ci w Opo­lu.

Ania sia­da­ła obok mnie uśmiech­nię­ta. I tak razem doro­sły­śmy, cho­ciaż nie wiem, jak i kie­dy to się sta­ło. Mnie było łatwiej. Ania mia­ła wiel­kie ser­ce, któ­re nie chcia­ło bić dla niej w odpo­wied­nim ryt­mie. Od począt­ku żyło w niej krnąbr­ne i zbun­to­wa­ne. Kie­dy dosta­ło maszy­nę, nie­co się pod­po­rząd­ko­wa­ło, ale było coraz słab­sze. Od paru lat to maszy­na pobu­dza­ła je do życia.

Chcia­ła być nor­mal­na, ale to nie było takie pro­ste. Zawsze musia­ła dosto­so­wy­wać się do szpi­ta­la. To był jej dru­gi dom. Mama-lekarz i sio­stra-lekarz – obie chcia­ły ją rato­wać, zawsze w pogo­to­wiu.

Zako­cha­ła się. Wyszła za mąż i zro­bi­ła coś, cze­go nie mogli jej wyba­czyć – zaszła w cią­żę. Tak bar­dzo chcia­ła być mamą. To było wyzwa­nie dla wszyst­kich. Uro­dzi­ła pięk­ną córecz­kę. Mąż nie sta­nął na wyso­ko­ści zada­nia. Odszedł bez sło­wa, ale mia­ła Basię.

Kolej­ne świę­ta. Cór­ka rośnie, mama słab­nie. Cze­ka na nowe ser­ce. Maszy­na nie daje rady codzien­nie budzić go do życia. Ania cze­ka, aż umrze ktoś, kogo ser­ce będzie paso­wa­ło. Pew­ne­go dnia pra­wie doty­ka tune­lu ze świa­tłem, ale deter­mi­na­cja wuj­ka zawra­ca ją z tej dro­gi. Dni zamie­nia­ją się w ocze­ki­wa­nie. Para­dok­sal­nie – cze­ka na śmierć, aby żyć.

W cza­sie naj­bliż­szych świąt miej­sce obok mnie będzie puste. Basia będzie się tuli­ła do bab­ci i patrzy­ła na świa­tło świec. Wczo­raj zapa­li­ła znicz na gro­bie mamy. Od dnia pogrze­bu zapa­lar­ka poda­ro­wa­na przez cio­cię jest naj­cen­niej­szym skar­bem – pozwa­la jej połą­czyć się z mamą. Wybie­ra kształ­ty i kolo­ry świec, bo mamu­sia bar­dzo je kocha­ła.

Tam­te­go dnia lepi­ła z bab­cią pie­ro­gi. Ania była dale­ko w szpi­ta­lu, od paru dni na OIOM-ie. Basia się­gnę­ła po farsz i powie­dzia­ła: „Bab­ciu, te pie­ro­gi pach­ną mamu­sią. Ona chce mi coś powie­dzieć…” Trzy godzi­ny póź­niej zapy­ta­ła: „Czy mamu­sia będzie pocho­wa­na w trum­nie, czy skre­mo­wa­na?”

Smut­no spoj­rza­ła w nie­bo. W stro­nę mamy. Anioł sta­nął przy niej. Gdy Basia zapa­la­ła świecz­kę, mia­ła uśmiech Ani i ten błysk, któ­ry ujrza­łam po raz pierw­szy na tam­tym wese­lu.

Widy­wa­ły­śmy się rzad­ko, ale była mi bar­dzo bli­ska. Też spod zna­ku Ryb. Uro­dzi­ła się dwa dni po mnie.