11/03/19

Baczewski Bernstein

Tadeusz Pióro

Strona cyklu

Cykl na nowo
Tadeusz Pióro

Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.

Poniż­sze wier­sze (wiersz Bern­ste­ina już tu kie­dyś umie­ści­łem, dla uła­twie­nia robię to ponow­nie) świet­nie ilu­stru­ją istot­ny pro­blem prze­kła­do­wy. Wiersz Bern­ste­ina, pocho­dzą­cy z roku 2002, będzie punk­tem wyj­ścia. Tłu­ma­czy­li go wspól­ny­mi siła­mi stu­den­ci kur­su z prze­kła­du poezji ame­ry­kań­skiej, a mój udział ogra­ni­czał się do suge­ro­wa­nia kie­run­ku poszu­ki­wań; decy­zję o osta­tecz­nym kształ­cie prze­kła­du stu­den­ci podej­mo­wa­li kole­gial­nie. Głów­ną moją suge­stią było zna­le­zie­nie odpo­wied­ni­ków nie­któ­rych sfor­mu­ło­wań Bern­ste­ina w pol­skim dys­kur­sie kry­tycz­no-lite­rac­kim, raczej tym żur­na­li­stycz­nym niż aka­de­mic­kim, choć rów­nież w aka­de­mic­kim nie­trud­no o wznio­śle brzmią­ce pusto­sło­wie, więc obszar poszu­ki­wań był dosyć sze­ro­ki. Jed­nak stu­den­ci nie mie­li wcze­śniej stycz­no­ści z tym dys­kur­sem, więc nie byli wyczu­le­ni na jego ułom­ność, wła­ści­wie nie wie­dzie­li, cze­go mie­li­by szu­kać. Powstał prze­kład wier­ny, lecz pozba­wio­ny sma­ko­wi­tej jado­wi­to­ści ory­gi­na­łu. Tę cechę ma wiersz Baczew­skie­go, opu­bli­ko­wa­ny w ubie­głym roku w dru­ku oko­licz­no­ścio­wym Opo­wia­da­nie Wydaw­nic­twa Igloo. Nie wiem, czy autor czy­tał wiersz Bern­ste­ina, i nie chcia­łem go o to pytać, ponie­waż mogła­by poja­wić się kwe­stia wpły­wu, któ­ra nas tu nie inte­re­su­je. Cho­dzi raczej o to, jak sma­ko­wi­cie jado­wi­ty jest wiersz Baczew­skie­go. Gdy­by powstał pięć lat temu, posłu­żył­by stu­den­tom za wzór.

Marek K.E. Baczew­ski

Na miłość boską, co to jest?

To jest pięk­ny i mądry wiersz zna­ne­go poety.
Przy­cią­ga uwa­gę czy­tel­ni­ka głę­bo­ką reflek­sją
nad egzy­sten­cjal­ny­mi nie­po­ko­ja­mi współ­cze­sno­ści.
Nie epa­tu­je men­tor­skim tonem i upo­rczy­wą dydak­ty­ką.
Mimo zasto­so­wa­nia reto­ry­ki dale­kiej od kotur­no­wo­ści,
skry­wa zaląż­ki i zawiąz­ki pro­ble­mów fun­da­men­tal­nych.
W szcze­gól­ny spo­sób zdu­mie­wa i zachwy­ca,
w szcze­gól­ny spo­sób poru­sza i zapa­da w pamięć.
Autor wyczu­wa sub­tel­ne drgaw­ki rze­czy­wi­sto­ści,
acz z rów­nym powo­dze­niem ope­ru­je w mate­rii
nie­po­chwyt­nej. Nie­wie­lu poetów z taką mocą
w swej twór­czo­ści ogar­nia sło­wa­mi nie­po­ję­tą
tajem­ni­cę real­ne­go. To wiersz pły­ną­cy z głę­bi
doświad­cze­nia ludz­kie­go losu, w szcze­gól­ny
spo­sób wypły­wa z auten­tycz­ne­go doświad­cze­nia,
w szcze­gól­ny spo­sób doty­ka gorz­kiej praw­dy życia.
Jest meta­fi­zycz­ną odpo­wie­dzią na wyzwa­nie
pły­ną­ce ze stro­ny, z pustej stro­ny

Char­les Bern­ste­in

DZIĘKUJĘ ZA DZIĘKUJĘ

Ten wiersz
jest abso­lut­nie
przy­stęp­ny.
Nie ma
w nim nic
trud­ne­go
do zro­zu­mie­nia.
Każ­de sło­wo
jest pro­ste
i na temat.
Nie ma tu nowych
pojęć, teo­rii
czy idei, któ­re
mogły­by zamie­szać
ci w gło­wie.
Ten wiersz
nie sili się
na inte­lek­tu­alizm.
Jest stu­pro­cen­to­wo
emo­cjo­nal­ny.
W peł­ni wyra­ża
uczu­cia auto­ra:
moje uczu­cia, to ja
teraz mówię do cie­bie.
Cho­dzi tu tyl­ko
o czy­sty prze­kaz,
od ser­ca pro­sto do ser­ca.
Ten wiersz
sza­nu­ję cię
i ceni jako czy­tel­ni­ka.
Opie­wa ludz­ką
wyobraź­nię, zwy­cię­ską
pomi­mo nie­po­wo­dzeń i
kata­strof. Ten wiersz
skła­da się z 90 wer­sów,
269 słów oraz tylu sylab,
że na pora­cho­wa­nie ich
brak mi cza­su.
Każ­dy wers, sło­wo
i syla­ba ma prze­ka­zać
inten­cje pod­mio­tu
lirycz­ne­go i nic ponad­to.
Ten wiersz odże­gnu­je się
od nie­zro­zu­mia­ło­ści
i udziw­nień.
Nie ma w nim
dru­gie­go dna.
Dowol­na licz­ba osób
iden­tycz­nie odczy­ta
ten wiersz
i jego prze­sła­nie.
Ten wiersz, jak każ­dy
dobry wiersz, przed­sta­wia
pew­ną histo­rię
w bez­po­śred­ni spo­sób,
więc czy­tel­ni­ka nie nęka­ją
wąt­pli­wo­ści. Choć nie­kie­dy
widać w nim roz­go­ry­cze­nie,
gniew, ura­zę,
kse­no­fo­bię i śla­dy
rasi­zmu, jego wymo­wa jest
afir­ma­tyw­na. Odnaj­du­je
radość nawet w chwi­lach,
w któ­rych życie trak­tu­je nas
pod­le, i chce się tym
z tobą podzie­lić. Ten wiersz
speł­nia nadzie­je na poezję,
któ­ra nie odwra­ca się
ple­ca­mi do czy­tel­ni­ka,
nie wywyż­sza się,
któ­rej przy­świe­ca idea
poezji dostęp­nej dla wszyst­kich,
jak cho­dze­nie na grzy­by
czy ryby. Ten wiersz
nie nale­ży do żad­nej szko­ły,
jest ponad podzia­ła­mi.
Nie podą­ża za modą.
Wykła­da kawę na ławę.
Mówi praw­dę.

Prze­kład zbio­ro­wy autor­stwa stu­den­tów kur­su poświę­co­ne­go tłu­ma­cze­niu poezji ame­ry­kań­skiej. Insty­tut Angli­sty­ki, Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski, czer­wiec 2014.