14/11/22

Całość i jej Kres

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Jest listo­pad, mie­siąc Dzia­dów. Czas pamię­ta­nia o tych, któ­rzy są-już i na-zawsze-są gdzie indziej (gdzieś? nigdzie? rzecz dru­go­rzęd­na: na pew­no są-nie-tutaj albo nie-są-tutaj, w obu przy­pad­kach, a ter­tium non datur, coś zosta­je – mate­rial­ne poczu­cie stra­ty zio­ną­ce z osie­ro­co­ne­go miej­sca lub trud­na nadzie­ja na obec­ność w miej­scu innym), zwłasz­cza jeśli gro­zi im śmierć wtó­ra, nie­pa­mięć… Był nawet taki pięk­ny pol­ski oby­czaj – w Zadusz­ki zapa­lić znicz na jakim­kol­wiek gro­bie, po któ­rym nie peł­ga żad­ne pamię­tli­we świa­tło (zresz­tą – zwy­czaj ten może jesz­cze prze­trwał; zapusz­czam się nie­kie­dy w czu­ły czas Dzia­dów w naj­bar­dziej ustron­ne zakąt­ki nawie­dza­nych nekro­po­lii i rzad­ko zda­rza się tak, by naj­bar­dziej nawet zapusz­czo­na mogił­ka okry­ta była kom­plet­nym mro­kiem, zawsze drży na niej kru­che życie jakie­goś ogni­ka).

W imię tego sprze­ci­wu wobec podwój­nie uśmier­ca­ją­cej nie­pa­mię­ci stro­ję się wła­śnie w łachy guśla­rza i przy­zy­wam swym listo­pa­do­wym pisa­niem na Dzia­dy tego, któ­ry wybrał się do swe­go gdzie indziej 14 paź­dzier­ni­ka tego roku (cho­ro­ba spra­wi­ła, że musiał zamie­nić na owo nie­skoń­czo­ne gdzie indziej swo­ich pięć­dzie­siąt sześć tak zni­kli­wych lat prze­by­wa­nia tutaj), czy­li Witol­da Chmie­lec­kie­go, lepiej zna­ne­go jako Feliks W. Kres.

Piszę, bo się boję, że jak ja tego nie zro­bię, to już nikt. A w każ­dym razie – nie­wie­lu się nas, guśla­rzy przy­zy­wa­ją­cych Kre­sa, znaj­dzie.

Kres bowiem już za życia był niby to uzna­ny, ale – mam wra­że­nie – jed­nak wypchnię­ty na mar­gi­nes. Być może fan­dom trak­to­wał go w spo­sób, na jaki zasłu­gi­wał – ale jestem poza tym spe­cy­ficz­nym towa­rzy­skim obie­giem, więc nie wiem; nato­miast w tak zwa­nym main­stre­amie lite­rac­kim jego nazwi­sko było, jak prze­czu­wam, zna­ne bar­dzo nie­licz­nym (na wszel­ki wypa­dek, żeby nie być nie­spra­wie­dli­wym, prze­glą­dam wie­czo­rem 1 listo­pa­da listy nie­obec­nych, któ­rych zabrał ostat­ni rok, publi­ko­wa­ne na kil­ku waż­nych inter­ne­to­wych por­ta­lach infor­ma­cyj­nych; nigdzie ani sło­wa o Kre­sie). Cze­mu tak? Powo­dów jest kil­ka.

Po pierw­sze – był auto­rem fan­ta­sty­ki, a nawet jesz­cze gorzej, bo fan­ta­sy. A main­stre­am fan­ta­sy wciąż nie lubi, uwa­ża ją za coś obcia­cho­we­go, szcze­niac­kie­go, za twór­czość wyłącz­nie w naj­gor­szym tego sło­wa zna­cze­niu gatun­ko­wą. Jest w tym zresz­tą swo­isty para­doks: kie­dy pisar­ka bądź pisarz uzna­ni za głów­no­nur­to­wych na potę­gę flir­tu­ją z fan­ta­sy, jest to doce­nia­ne i nawet nobi­li­to­wa­ne jako śmia­łe testo­wa­nie nowych moż­li­wo­ści lite­rac­kiej eks­pre­sji, ale twar­do­gło­wi fan­ta­ści upar­cie trak­to­wa­ni są jako pisa­rze dru­giej kate­go­rii (wni­kli­wie ana­li­zo­wał to prze­żar­te paskud­nym pro­tek­cjo­na­li­zmem zja­wi­sko Patryk Kosen­da w szki­cu pomiesz­czo­nym w poświę­co­nym Oldze Tokar­czuk jako świe­żo upie­czo­nej nobli­st­ce nume­rze „Nowe­go Napi­su”; skąd­inąd na ten numer pisma – podej­mu­ją­cy nie zawsze może uda­ną, ale odważ­ną pró­bę kry­tycz­ne­go, wyra­zi­ście lewi­co­wo moty­wo­wa­ne­go oglą­du róż­nych wąt­ków z twór­czo­ści autor­ki Bie­gu­nów – wyla­ła się wyjąt­ko­wa fala kurio­zal­nych nie­kie­dy ata­ków). Oczy­wi­ście, robi się wyjąt­ki: już to dla Jac­ka Duka­ja (bo taki skraj­ny w swym eks­pe­ry­men­ta­tor­skim pro­jek­cie, taki nie­prze­ni­kli­wy i wyso­ko­ar­ty­stycz­ny), już to dla Wita Szo­sta­ka czy Łuka­sza Orbi­tow­skie­go (doce­nia­jąc zwłasz­cza to – o iro­nio – że obaj na róż­ne spo­so­by i w róż­nym stop­niu fan­ta­sty­kę porzu­ca­ją; czy­li znów to samo, o czym pisa­łem powy­żej: fan­ta­sty­ka jako mło­dzień­cza fana­be­ria, wyro­śnię­cie z któ­rej wita się z uzna­niem jako osią­gnię­cie doj­rza­ło­ści pre­de­sty­nu­ją­cej do Bycia Praw­dzi­wym Pisa­rzem), już to dla Andrze­ja Sap­kow­skie­go (bo wia­do­mo, topo­wa gra kom­pu­te­ro­wa i Net­flix)… Cza­sem nawet ktoś się zająk­nie o Jaro­sła­wie Grzę­do­wi­czu, cza­sem ktoś zbul­wer­su­je się jakimś pra­wac­kim wysry­wem tego czy owe­go z gro­na fan­ta­stów. Ale Kres jest – nomen omen – na kre­sach tego obie­gu. Albo i dale­ko poza nim. No bo mało tego, że dome­ną Kre­sa była fan­ta­sy – on jesz­cze nawet nie pró­bo­wał uda­wać, że fan­ta­sy to tyl­ko kon­wen­cja, któ­ra ma słu­żyć sub­tel­nej meta­tek­sto­wej grze, nie trak­to­wał jej jako przy­czyn­ku do eks­pe­ry­men­to­wa­nia obna­ża­ją­ce­go umow­ność fabuł i posta­ci, nie mno­żył inter­tek­stu­al­nych puła­pek, któ­re tak uwiel­bia­ją zesno­bo­wa­ni kone­se­rzy Praw­dzi­wej Lite­ra­tu­ry. We wszyst­kim, co pisał, był cho­ler­nie serio (o tym śmier­tel­nie poważ­nym trak­to­wa­niu przez Kre­sa fan­ta­sy pisał ongiś bar­dzo inspi­ru­ją­co Krzysz­tof Uni­łow­ski – jeden z nie­licz­nych uzna­nych poza fan­do­mem kry­ty­ków lite­rac­kich, któ­ry tego auto­ra trak­to­wał, no wła­śnie: serio). Co ozna­cza, że dla nie­któ­rych był (a raczej: był­by, gdy­by zauwa­ży­li jego ist­nie­nie) jesz­cze bar­dziej obcia­cho­wy, nie­po­waż­ny, szcze­niac­ki, gra­fo­mań­ski, „wyłącz­nie gatun­ko­wy”.

Po dru­gie – nie moż­na oprzeć się wra­że­niu, że Feliks W. Kres jakoś roz­mi­nął się ze swo­im cza­sem. Zaczął od wygra­nej w pre­sti­żo­wym kon­kur­sie „Fan­ta­sty­ki” na naj­lep­sze opo­wia­da­nie – zwy­cię­ski „Mag” został opu­bli­ko­wa­ny w 1983 roku w mie­sięcz­ni­ku zawia­dy­wa­nym pod­ów­czas przez Ada­ma Hol­lan­ka i (przy­naj­mniej zda­niem Wojt­ka Ser­deń­ki jako auto­ra kom­pen­dium Świa­ty pol­skiej fan­ta­sty­ki) jest to w ogó­le pierw­szy kawa­łek pol­skiej fan­ta­sy pusz­czo­ny do publi­ka­cji w ofi­cjal­nym, pro­fe­sjo­nal­nym medium dru­ko­wa­nym. Ale już trzy lata póź­niej, w roku 1986, trze­cie miej­sce w kolej­nej edy­cji tego same­go kon­kur­su zdo­był „Wiedź­min” Andrze­ja Sap­kow­skie­go – i w sumie potem było już tak jak­by poza­mia­ta­ne. Bo oto kolej­ne opo­wia­da­nia, ich zbio­ry i powie­ści o Geral­cie z Rivii (nie­wąt­pli­wie bra­wu­ro­we – cze­go nie­ste­ty nie da się powie­dzieć o pozo­sta­łych przed­się­wzię­ciach pro­za­tor­skich auto­ra Mie­cza prze­zna­cze­nia) na całe lata ponie­kąd zmo­no­po­li­zo­wa­ły, nasy­ci­ły, zaspo­ko­iły i wyczer­pa­ły spo­łecz­ne zapo­trze­bo­wa­nie na fan­ta­sy; para­fra­zu­jąc słyn­ne sło­wa Gom­bro­wi­cza o Sien­kie­wi­czu: moż­na było odnieść wra­że­nie, że w Pol­sce nie było już sen­su pisać i czy­tać fan­ta­sy, któ­ra nie była fan­ta­sy Sap­kow­skie­go. I w tym mocar­nym cie­niu rzu­ca­nym przez wiedź­mi­na nie dało się zauwa­żyć nie tyl­ko Kre­sa, ale też wie­lu innych. Może też dla­te­go musiał Kres tak dłu­go cze­kać na debiut książ­ko­wy? Pierw­szy wyda­ny jako druk zwar­ty wybór opo­wie­ści – Pra­wo sępów – to dopie­ro rok 1991, osiem lat po debiu­cie w „Fan­ta­sty­ce”, tak jak­by trze­ba było cze­kać na nadej­ście cokol­wiek dzi­kich praw wol­ne­go ryn­ku księ­gar­skie­go, by ktoś (tu aku­rat kon­kret­nie war­szaw­ska ofi­cy­na Alma-Press) zary­zy­ko­wał wyda­nie tej suro­wej i kon­struk­cyj­nie gra­nicz­nie roze­dr­ga­nej księ­gi.

Po trze­cie – i naj­trud­niej­sze do powie­dze­nia: Kres był pisa­rzem bar­dzo nie­rów­nym. Pierw­sze trzy tomy jego naj­waż­niej­sze­go dzie­ła, czy­li Księ­gi Cało­ści (zwa­nej też „cyklem sze­rer­skim”) – świet­ne, ze wska­za­niem na Grom­be­lardz­ką legen­dę. Kolej­ne dwa – wyraź­nie słab­sze (a nawet – nie ukry­waj­my – po pro­stu sła­be), dopie­ro przy tomie szó­stym, Tar­czy Szer­ni, mogło się wyda­wać, że Kres na nowo łapie głęb­szy oddech. Two­rzo­ny i wyda­wa­ny rów­no­le­gle dru­gi cykl, Zjed­no­czo­ne Kró­le­stwa, skąd­inąd bar­dzo ory­gi­nal­na na pol­skim grun­cie pró­ba połą­cze­nia kon­wen­cji dark fan­ta­sy i pro­zy przy­go­do­wo-histo­rycz­nej z nur­tu „płasz­cza i szpa­dy”, owszem, czy­tał się wart­ko i przy­jem­nie, ale jed­nak nie miał tej nie­by­wa­łej siły raże­nia co Pół­noc­na gra­ni­ca, Król Bez­mia­rów (jedy­ne dzie­ło Kre­sa uho­no­ro­wa­ne naj­waż­niej­szą i naj­bar­dziej pre­sti­żo­wą nagro­dą fan­do­mu, czy­li Zaj­dlem za rok 1992) czy przede wszyst­kim wspo­mnia­na już Grom­be­lardz­ka legen­da. I chy­ba sam autor musiał czuć, że coś idzie nie tak, jak powin­no – stąd decy­zja, ogło­szo­na publicz­nie po dłu­gich kil­ku latach prak­tycz­ne­go (jeśli nie liczyć książ­ko­wej edy­cji felie­to­nów publi­ko­wa­nych uprzed­nio w pra­sie fan­do­mo­wej) twór­cze­go zamil­cze­nia, o zakoń­cze­niu pisa­nia. Mia­ło to – w kon­tek­ście zarów­no coraz bar­dziej widocz­ne­go spad­ku for­my pisar­skiej, jak i, zapew­ne, w poczu­ciu bycia jakoś tam mar­gi­na­li­zo­wa­nym – wymiar na swój spo­sób tra­gicz­ny… Ale mia­ło się prze­cież skoń­czyć, mia­ło odwró­cić: już od jakie­goś cza­su skądś dobie­ga­ły gło­sy i pogło­sy, że Kres wra­ca do pisa­nia, nie­daw­no Fabry­ka Słów (czy­li dedy­ko­wa­na fan­ta­sty­ce ofi­cy­na nie tyl­ko wio­dą­ca na ryn­ku, ale też dys­po­nu­ją­ca odpo­wied­nią siłą pro­mo­cji) wzno­wi­ła sześć już zna­nych tomów Księ­gi Cało­ści, dorzu­ci­ła powią­za­ny z cyklem tom opo­wia­dań Żegla­rze i jeźdź­cy, dosłow­nie w ostat­nich dniach wyda­ła z daw­na ocze­ki­wa­ny tom siód­my, Naj­star­szą z potęg, na następ­ny rok zapo­wia­da­ny jest tom ósmy, ostat­ni…

Teraz, po odej­ściu Kre­sa, trze­ba to sobie powie­dzieć: tak bar­dzo ostat­ni, że bar­dziej już nie moż­na. Całość z tytu­łu naj­więk­sze­go dzie­ła auto­ra sta­ła się oto cało­ścią bez resz­ty dopeł­nio­ną. Innej – bar­dziej całej – nie będzie.

***

Nie chciał­bym jed­nak, by to moje wzy­wa­nie Kre­sa na Dzia­dy było tyl­ko uty­ski­wa­niem na jego zapo­zna­nie, na smut­ną nie­obec­ność pisa­rza w świa­do­mo­ści tych od Praw­dzi­wej Lite­ra­tu­ry. Chciał­bym choć w paru sło­wach powie­dzieć, dla­cze­go jego naj­wy­bit­niej­szej książ­ce – czy­li Grom­be­lardz­kiej legen­dzie – nale­ży się w dzie­jach naj­now­szej pol­skiej lite­ra­tu­ry miej­sce nie­po­mier­nie bar­dziej pocze­sne niż to, któ­re zaj­mu­je.

Grom­be­lard to jed­na z kra­in zrze­szo­nych w impe­rium obej­mu­ją­ce w zasa­dzie cały świat przed­sta­wio­ny w Księ­dze Cało­ści, zwa­ny Sze­re­rem – zaj­mu­ją­cy jeden wiel­ki kon­ty­nent z ota­cza­ją­cy­mi go wyspa­mi, oko­lo­ny się­ga­ją­cy­mi nie­po­zna­nych i nie­po­zna­wal­nych krań­ców oce­ana­mi, Bez­mia­ra­mi. Impe­rium to widzi­my w momen­cie, w któ­rym coś się zaczy­na psuć – na pół­noc­nych rubie­żach wyra­sta mrocz­na potę­ga, Aler, mno­żą się wewnętrz­ne ruchy odśrod­ko­we, bun­ty i woj­ny domo­we (choć impe­rium roz­cią­gnię­te na cały Sze­rer nie jest jakimś two­rem poli­tycz­nie zamor­dy­stycz­nym). Nade wszyst­ko zaś – zaczy­na szwan­ko­wać siła spraw­cza całe­go świa­ta, Szerń.

Wia­do­mo, wie­le świa­tów przed­sta­wio­nych fan­ta­sy ma swo­ją wyra­zi­ście zary­so­wa­ną, czę­sto magicz­ną, mito­po­chod­ną, meta­fi­zycz­ną siłę spraw­czą – ale to, co zro­bił Kres z Szer­nią, wyda­je mi się sza­le­nie ory­gi­nal­ne (nie tyl­ko na grun­cie lite­ra­tu­ry pol­skiej) i samo w sobie spo­koj­nie wystar­czy­ło­by co naj­mniej na przy­zwo­itą pra­cę licen­cjac­ką na któ­rejś z polo­ni­styk… Szerń jest rady­kal­nie nie­oso­bo­wa, nie­do­cie­czo­na – nie wia­do­mo nawet, czy dys­po­nu­je jakąś wolą, kon­kret­nym zamy­słem, jakimś rozu­mem choć tro­chę przy­po­mi­na­ją­cym czło­wie­czy; naj­bli­żej było­by jej chy­ba do bez­po­sta­cio­wej, mecha­ni­cy­stycz­nej Naj­wyż­szej Isto­ty oświe­ce­nio­wych deistów (nie chcę spe­ku­lo­wać, czy Szerń ma cokol­wiek wspól­ne­go z tak bar­dzo podob­ny­mi jej z nazwy szer­na­mi z lunar­nej epo­pei Jerze­go Żuław­skie­go, ale wyda­je się ona jakoś podob­na do ich zło­wiesz­czej, dosko­na­le nie­ludz­kiej inte­li­gen­cji, do ich sys­te­mu war­to­ści ukształ­to­wa­ne­go w jakimś odpy­cha­ją­cym aksjo­lo­gicz­nym jen­se­its von Gut und Böse). Jako taka nie ma prze­pi­sa­nych rytu­ałów, obja­wio­nych ksiąg, świą­tyń, nie odda­je jej się czci w ramach jakie­goś insty­tu­cjo­nal­ne­go kul­tu – jedy­nie Przy­ję­ci zaj­mu­ją się bada­niem rzą­dzą­cych nią praw, ale nie są oni maga­mi czy kapła­na­mi, lecz mate­ma­ty­ka­mi, bo Szerń moż­na pró­bo­wać opi­sać wyłącz­nie w języ­ku wyż­szej mate­ma­ty­ki. Owszem, nie­kie­dy się zda­rza, że Szerń nawie­dza kogoś i wypo­sa­ża go – cza­sem za pośred­nic­twem oso­bli­wych arte­fak­tów – w nad­ludz­kie moce (naj­czę­ściej w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku i auto­de­struk­cyj­ne, i zagra­ża­ją­ce wszyst­kim i wszyst­kie­mu, co wej­dzie w rela­cję z nawie­dzo­nym), ale głów­nym prze­ja­wem jej dzia­ła­nia pozo­sta­je sam fakt zaist­nie­nia Sze­re­ru i zamiesz­ku­ją­cych go trzech ras istot rozum­nych – ludzi, kotów i sępów. Tam, gdzie koń­czy się wpływ Szer­ni – roz­ta­czo­nej nad Sze­re­rem w posta­ci Pasm – tam też nie jest w sta­nie dotrzeć jaka­kol­wiek isto­ta myślą­ca; czy to w Ale­rze, czy poza Bez­mia­ra­mi gro­zi jej jakaś bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­na, acz zapew­ne osta­tecz­na for­ma uni­ce­stwie­nia, powro­tu do czy­sto mate­rial­ne­go bez­for­mia.

Jed­nym z zapi­sów tego cza­su schył­ku wiecz­ne­go sze­rer­skie­go impe­rium jest wła­śnie Grom­be­lardz­ka legen­da – legen­da w sen­sie ści­słym, bo Kres sub­tel­nie suge­ru­je nam, że opi­sa­ne wyda­rze­nia są zapo­śred­ni­czo­ne w czy­jejś opo­wie­ści (wia­ry­god­ność tej opo­wie­ści zosta­nie zresz­tą poda­na w wąt­pli­wość w kolej­nym ogni­wie cyklu, w Pani Dobre­go Zna­ku). Ple­nią się wiel­kie intry­gi, Szerń (i tak zawsze irra­cjo­nal­na) zda­je się wymy­kać logi­ce naj­bar­dziej nawet prze­ni­kli­wych Przy­ję­tych – ale Grom­be­lar­du to wyda­je się nie doty­kać (choć oczy­wi­ście doty­ka – na pra­wach wyjąt­ko­wo doj­mu­ją­ce­go fata­li­zmu, spo­wi­ja­ją­ce­go Księ­gę Cało­ści). Bo Grom­be­lard to kra­ina, gdzie nie ma miej­sca na sub­tel­ne spe­ku­la­cje, gdzie albo wal­czy się o prze­ży­cie, albo się ginie. I to jest pierw­sza wiel­ka war­tość tej aku­rat powie­ści Felik­sa W. Kre­sa – bo nie spo­tka­łem w całej zna­nej mi pol­skiej fan­ta­sy miej­sca rów­nie suge­styw­nie przed­sta­wio­ne­go, rów­nie groź­ne­go i wykre­owa­ne­go z podob­ną siłą przy­tła­cza­ją­ce­go, depre­syj­ne­go nastro­ju jak wła­śnie Grom­be­lard. To zie­mia prze­klę­ta – ongiś dotknę­ły jej spa­da­ją­ce Pasma Szer­ni (sta­ło się to w cza­sie Woj­ny Potęg, skut­kiem któ­rej od Pasm Szer­ni odłą­czy­ły się Wstę­gi Ale­ru, któ­re ukształ­to­wa­ły wspo­mnia­ną już, mrocz­ną potę­gę zagra­ża­ją­cą za Pół­noc­ną Gra­ni­cą naj­waż­niej­szej kra­inie impe­rium, Armek­to­wi) i od tam­te­go cza­su jest pogrą­żo­na w wiecz­nej sza­ro­ści, w nie­usta­ją­cym desz­czu. Tak, wła­śnie tak – pokry­wa­ją­ce więk­szość Grom­be­lar­du, suro­we i nie­go­ścin­ne Cięż­kie Góry zawsze toną w chmu­rach i w mgłach, zawsze sie­czo­ne są ule­wa­mi lub co naj­mniej kąpa­ne w dopro­wa­dza­ją­cej każ­de­go wędrow­ca do roz­stro­ju ner­wo­we­go, nie­koń­czą­cej się mżaw­ce. Tu mogą prze­trwać tyl­ko naj­tward­si – panu­ją­ce nad nie­licz­ny­mi gościń­ca­mi, świet­nie zor­ga­ni­zo­wa­ne ban­dy okrut­nych, ale hono­ro­wych zbój­ców, naj­bar­dziej zapra­wie­ni w bojach gwar­dzi­ści impe­rium, ponu­rzy, twar­dzi jak grom­be­lardz­ka ska­ła osad­ni­cy w brzyd­kich, kamien­nych mia­stach. Mogą prze­trwać koty i sępy – dwie rasy, któ­re kaprys Szer­ni wypo­sa­żył w inte­li­gen­cję; ale o ile natu­ra kotów, choć tak odmien­na od ludz­kiej (a odmien­ność tę Kres – zami­ło­wa­ny kociarz – potra­fił przed­sta­wić z wybor­ną sub­tel­no­ścią i pre­cy­zją, z naj­lep­szym, bo wca­le nie zawsze pro­wo­ku­ją­cym do tanie­go śmie­chu poczu­ciem humo­ru), pozwa­la im się doga­dy­wać (oczy­wi­ście na wła­snych pra­wach – rzecz natu­ral­na dla wszyst­kich kotów na zie­mi i poza nią, o ile są tam jakieś koty) z ludź­mi, o tyle sępy dys­po­nu­ją inte­li­gen­cją zupeł­nie odmien­ną, budzą­cą instynk­tow­ną odra­zę i wro­gość, odstrę­cza­ją­co obcą, z zało­że­nia śmier­tel­nie wro­gą i ludziom, i kotom.

Powtó­rzę raz jesz­cze: wła­śnie ta suge­styw­ność kre­acji, ta wyjąt­ko­wa inten­syw­ność ope­ro­wa­nia nastro­jem wystar­cza­ją, bym uznał Grom­be­lardz­ką legen­dę za dzie­ło wybit­ne – bo dobra fan­ta­sty­ka musi (wbrew pozo­rom) umieć wytwa­rzać to samo, co w odnie­sie­niu do pro­zy kry­tycz­ne­go reali­zmu teo­re­ty­cy lite­ra­tu­ry zwy­kli nazy­wać efek­tem praw­do­po­do­bień­stwa. Despe­rac­ka łucz­nicz­ka prze­mie­rza­ją­ca Cięż­kie Góry w stra­ceń­czej i samo­zwań­czej misji wytę­pie­nia wszyst­kich sępów nie ist­nie­je w rów­nym stop­niu co pew­na zbla­zo­wa­na ary­sto­krat­ka wynisz­cza­ją­ca zako­cha­ne­go w niej poten­ta­ta han­dlu galan­te­ryj­ne­go w dzie­więt­na­sto­wiecz­nej War­sza­wie – ale czy­tel­nik musi uwie­rzyć, że obie one, gdy­by ist­nia­ły, były­by dokład­nie takie, jakie opi­sa­li Feliks W. Kres czy Bole­sław Prus. A w lite­ra­tu­rze fan­ta­sy – tak moc­no wszak zako­rze­nio­nej w roman­tycz­no-moder­ni­stycz­nej filo­zo­fii lite­ra­tu­ry komu­ni­ku­ją­cej się z czy­tel­ni­kiem poprzez nastrój – to wła­śnie nastro­jo­wość i suge­styw­ność mają się przy­czy­niać do upraw­do­po­dob­nia­nia opo­wie­ści. I mie­rząc jakość fan­ta­sy tym wła­śnie para­me­trem – w pol­skich reali­za­cjach gatun­ku jest Grom­be­lardz­ka legen­da i (z całym sza­cun­kiem należ­nym i Panu Lodo­we­go Ogro­du, i Opo­wie­ściom z meekhań­skie­go pogra­ni­cza, i wie­lu innym tęgim powie­ściom) wca­le dłu­go nic…

Nie dość jed­nak na tym. Bo ten tak kom­plet­ny, tak prze­ko­nu­ją­cy i szan­ta­żer­sko wcią­ga­ją­cy świat Kre­sa, jest świa­tem chy­lą­cym się ku nie­uchron­ne­mu upad­ko­wi (powta­rzam tu po tro­sze to, co o Księ­dze Cało­ści pisał wspo­mnia­ny już uprzed­nio Uni­łow­ski) – i jako taki zapeł­nio­ny jest przez rów­nie nie­uchron­nie ska­za­ne na klę­skę ludz­kie (a ści­ślej: ludz­ko-kocio-sępie) histo­rie. Grom­be­lardz­ka legen­da sple­cio­na jest z wie­lu rów­no­le­gle popro­wa­dzo­nych wąt­ków (taka stra­te­gia nar­ra­cyj­na jest zna­kiem fir­mo­wym Kre­sa – nigdzie jed­nak nie zosta­ła ona zre­ali­zo­wa­na z porów­ny­wal­ną pre­cy­zją i funk­cjo­nal­no­ścią jak wła­śnie tutaj, nawet wcze­śniej­szy Król Bez­mia­rów ustę­pu­je pod tym wzglę­dem Grom­be­lardz­kiej legen­dzie), któ­re łączy nade wszyst­ko jed­no: honor zosta­nie spo­nie­wie­ra­ny i nie­na­gro­dzo­ny, wszyst­kie pla­ny (zarów­no wiel­kie poli­tycz­ne intry­gi, jak i małe, pospo­li­te pomy­sły na pry­wat­ne życie) zapro­wa­dzą doni­kąd, zako­cha­ni będą się zdra­dzać i nie­na­wi­dzić (nie­na­wi­dząc swo­ich zdrad), dobrzy i źli ponio­są jed­na­ko­wą klę­skę i zgi­ną z takim samym poczu­ciem bez­sen­su – a po wszyst­kim zosta­ną tyl­ko Cięż­kie Góry, zale­wa­ne zawsze obo­jęt­nym jak bez­ro­zum­na Szerń desz­czem, i świat jesz­cze bliż­szy okrut­nej zagła­dy. Tak, Kres potra­fił być sady­stycz­nie bez mała okrut­ny dla swo­ich boha­te­rów – ale też dzię­ki temu potra­fił kre­ować zdu­mie­wa­ją­cy i nie­po­wta­rzal­ny rodzaj pato­su, prze­dziw­nie bli­ski (nie prze­sa­dzam!) ducho­wi grec­kiej tra­ge­dii, choć pozba­wio­ny jakie­go­kol­wiek pięk­na, nie­zdol­ny do wytwo­rze­nia efek­tu roz­grze­sza­ją­cej kathar­sis.

I nic na to nie pora­dzę, ale dziś ten dła­wią­cy pesy­mizm Grom­be­lardz­kiej legen­dy skła­da mi się w jed­ną całość z przed­wcze­sną, prze­ci­na­ją­cą powrót do pisa­nia, zapo­zna­ną śmier­cią Felik­sa W. Kre­sa.

***

Do smut­nej listy nie­obec­nych dołą­czy­ła w zeszłym roku jesz­cze jed­na pol­ska pisar­ka fan­ta­sy – Maja Lidia Kos­sa­kow­ska (aku­rat jej śmierć, nagłą i gwał­tow­ną, zauwa­ży­ły nawet media plot­kar­skie, z wąt­pli­wym wdzię­kiem hien cmen­tar­nych węszą­ce tu efek­ciar­ski click­ba­iting). I piszę o tym przy oka­zji Felik­sa W. Kre­sa dla­te­go, że w naj­za­baw­niej­szej powie­ści Kos­sa­kow­skiej, w cudow­nie bez­czel­nym, peł­nym gru­bo­skór­nej i świa­do­mie prza­śnej poli­tycz­nej nie­po­praw­no­ści, gar­gan­tu­icz­nie recho­tli­wym, gra­nicz­nie poje­cha­nym spa­ce-ope­ro­wym pasti­szu zaty­tu­ło­wa­nym Gril­l­bar Galak­ty­ka, zna­lazł swo­je miej­sce rów­nież inter­tek­stu­al­ny hołd dla Kre­sa – jed­na z głów­nych boha­te­rek powie­ści, uro­cza i zadzior­na kot­ka Sila­na, pocho­dzi z pla­ne­ty Kra­niec, na któ­rej żyją (a raczej żyły) myślą­ce koty, sępy i ludzie…

A na tych samych listach nie­obec­nych oczy­wi­ście – nomen omen! – kró­lo­wa­ła ostat­nio Elż­bie­ta II. A wśród wie­lu poświę­co­nych jej hoł­dów, jeden szcze­gól­nie mnie wzru­szył (wzru­szył na tyle moc­no, by swo­im cie­płem omi­nąć moje, naj­de­li­kat­niej nazy­wa­jąc, ambi­wa­lent­ne podej­ście i do samej Elż­bie­ty, i do monar­chii bry­tyj­skiej, i do insty­tu­cji monar­chii jako takiej, wresz­cie – do wszech­świa­to­wej medial­nej histe­rii na oko­licz­ność tej aku­rat śmier­ci). Hołd ten to obra­zek – kró­lo­wa Elż­bie­ta obró­co­na tyłem do oglą­da­ją­ce­go, trzy­ma za łap­kę misia Pad­ding­to­na, obo­je odcho­dzą; pod­pis: „I’ve done all my duties Pad­ding­ton, ple­ase take me to my husand”.

Myśląc teraz o Kre­sie (i myśląc też o Kos­sa­kow­skiej), szki­cu­ję sobie – na prze­kór smut­ko­wi, na prze­kór śmier­ci, na prze­kór nie­pa­mię­ci, na finał tych moich Dzia­dów – podob­ny obra­zek: Feliks W. Kres i Maja Lidia Kos­sa­kow­ska obró­ce­ni tyłem, mię­dzy nimi śnież­no­bia­ła kot­ka Sila­na i zaku­ty w zno­szo­ną zbro­ję L.S.I. Rbit, wiel­ki kocur gad­ba, legen­da kamien­nych zajaz­dów, zbó­jec­kich obo­zów i gwar­dyj­skich kosza­rów jak Grom­be­lard dłu­gi i sze­ro­ki. Trzy­ma­ją się za ręce. Odcho­dzą.

Mówi Sila­na, mówi Rbit: „Napi­sa­li­ście już to, co było do napi­sa­nia. Chodź­cie, zapro­wa­dzi­my was tam, gdzie wresz­cie zro­zu­mie­cie pra­wa rzą­dzą­ce Cało­ścią”.