Całość i jej Kres
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Jest listopad, miesiąc Dziadów. Czas pamiętania o tych, którzy są-już i na-zawsze-są gdzie indziej (gdzieś? nigdzie? rzecz drugorzędna: na pewno są-nie-tutaj albo nie-są-tutaj, w obu przypadkach, a tertium non datur, coś zostaje – materialne poczucie straty zionące z osieroconego miejsca lub trudna nadzieja na obecność w miejscu innym), zwłaszcza jeśli grozi im śmierć wtóra, niepamięć… Był nawet taki piękny polski obyczaj – w Zaduszki zapalić znicz na jakimkolwiek grobie, po którym nie pełga żadne pamiętliwe światło (zresztą – zwyczaj ten może jeszcze przetrwał; zapuszczam się niekiedy w czuły czas Dziadów w najbardziej ustronne zakątki nawiedzanych nekropolii i rzadko zdarza się tak, by najbardziej nawet zapuszczona mogiłka okryta była kompletnym mrokiem, zawsze drży na niej kruche życie jakiegoś ognika).
W imię tego sprzeciwu wobec podwójnie uśmiercającej niepamięci stroję się właśnie w łachy guślarza i przyzywam swym listopadowym pisaniem na Dziady tego, który wybrał się do swego gdzie indziej 14 października tego roku (choroba sprawiła, że musiał zamienić na owo nieskończone gdzie indziej swoich pięćdziesiąt sześć tak znikliwych lat przebywania tutaj), czyli Witolda Chmieleckiego, lepiej znanego jako Feliks W. Kres.
Piszę, bo się boję, że jak ja tego nie zrobię, to już nikt. A w każdym razie – niewielu się nas, guślarzy przyzywających Kresa, znajdzie.
Kres bowiem już za życia był niby to uznany, ale – mam wrażenie – jednak wypchnięty na margines. Być może fandom traktował go w sposób, na jaki zasługiwał – ale jestem poza tym specyficznym towarzyskim obiegiem, więc nie wiem; natomiast w tak zwanym mainstreamie literackim jego nazwisko było, jak przeczuwam, znane bardzo nielicznym (na wszelki wypadek, żeby nie być niesprawiedliwym, przeglądam wieczorem 1 listopada listy nieobecnych, których zabrał ostatni rok, publikowane na kilku ważnych internetowych portalach informacyjnych; nigdzie ani słowa o Kresie). Czemu tak? Powodów jest kilka.
Po pierwsze – był autorem fantastyki, a nawet jeszcze gorzej, bo fantasy. A mainstream fantasy wciąż nie lubi, uważa ją za coś obciachowego, szczeniackiego, za twórczość wyłącznie w najgorszym tego słowa znaczeniu gatunkową. Jest w tym zresztą swoisty paradoks: kiedy pisarka bądź pisarz uznani za głównonurtowych na potęgę flirtują z fantasy, jest to doceniane i nawet nobilitowane jako śmiałe testowanie nowych możliwości literackiej ekspresji, ale twardogłowi fantaści uparcie traktowani są jako pisarze drugiej kategorii (wnikliwie analizował to przeżarte paskudnym protekcjonalizmem zjawisko Patryk Kosenda w szkicu pomieszczonym w poświęconym Oldze Tokarczuk jako świeżo upieczonej noblistce numerze „Nowego Napisu”; skądinąd na ten numer pisma – podejmujący nie zawsze może udaną, ale odważną próbę krytycznego, wyraziście lewicowo motywowanego oglądu różnych wątków z twórczości autorki Biegunów – wylała się wyjątkowa fala kuriozalnych niekiedy ataków). Oczywiście, robi się wyjątki: już to dla Jacka Dukaja (bo taki skrajny w swym eksperymentatorskim projekcie, taki nieprzenikliwy i wysokoartystyczny), już to dla Wita Szostaka czy Łukasza Orbitowskiego (doceniając zwłaszcza to – o ironio – że obaj na różne sposoby i w różnym stopniu fantastykę porzucają; czyli znów to samo, o czym pisałem powyżej: fantastyka jako młodzieńcza fanaberia, wyrośnięcie z której wita się z uznaniem jako osiągnięcie dojrzałości predestynującej do Bycia Prawdziwym Pisarzem), już to dla Andrzeja Sapkowskiego (bo wiadomo, topowa gra komputerowa i Netflix)… Czasem nawet ktoś się zająknie o Jarosławie Grzędowiczu, czasem ktoś zbulwersuje się jakimś prawackim wysrywem tego czy owego z grona fantastów. Ale Kres jest – nomen omen – na kresach tego obiegu. Albo i daleko poza nim. No bo mało tego, że domeną Kresa była fantasy – on jeszcze nawet nie próbował udawać, że fantasy to tylko konwencja, która ma służyć subtelnej metatekstowej grze, nie traktował jej jako przyczynku do eksperymentowania obnażającego umowność fabuł i postaci, nie mnożył intertekstualnych pułapek, które tak uwielbiają zesnobowani koneserzy Prawdziwej Literatury. We wszystkim, co pisał, był cholernie serio (o tym śmiertelnie poważnym traktowaniu przez Kresa fantasy pisał ongiś bardzo inspirująco Krzysztof Uniłowski – jeden z nielicznych uznanych poza fandomem krytyków literackich, który tego autora traktował, no właśnie: serio). Co oznacza, że dla niektórych był (a raczej: byłby, gdyby zauważyli jego istnienie) jeszcze bardziej obciachowy, niepoważny, szczeniacki, grafomański, „wyłącznie gatunkowy”.
Po drugie – nie można oprzeć się wrażeniu, że Feliks W. Kres jakoś rozminął się ze swoim czasem. Zaczął od wygranej w prestiżowym konkursie „Fantastyki” na najlepsze opowiadanie – zwycięski „Mag” został opublikowany w 1983 roku w miesięczniku zawiadywanym podówczas przez Adama Hollanka i (przynajmniej zdaniem Wojtka Serdeńki jako autora kompendium Światy polskiej fantastyki) jest to w ogóle pierwszy kawałek polskiej fantasy puszczony do publikacji w oficjalnym, profesjonalnym medium drukowanym. Ale już trzy lata później, w roku 1986, trzecie miejsce w kolejnej edycji tego samego konkursu zdobył „Wiedźmin” Andrzeja Sapkowskiego – i w sumie potem było już tak jakby pozamiatane. Bo oto kolejne opowiadania, ich zbiory i powieści o Geralcie z Rivii (niewątpliwie brawurowe – czego niestety nie da się powiedzieć o pozostałych przedsięwzięciach prozatorskich autora Miecza przeznaczenia) na całe lata poniekąd zmonopolizowały, nasyciły, zaspokoiły i wyczerpały społeczne zapotrzebowanie na fantasy; parafrazując słynne słowa Gombrowicza o Sienkiewiczu: można było odnieść wrażenie, że w Polsce nie było już sensu pisać i czytać fantasy, która nie była fantasy Sapkowskiego. I w tym mocarnym cieniu rzucanym przez wiedźmina nie dało się zauważyć nie tylko Kresa, ale też wielu innych. Może też dlatego musiał Kres tak długo czekać na debiut książkowy? Pierwszy wydany jako druk zwarty wybór opowieści – Prawo sępów – to dopiero rok 1991, osiem lat po debiucie w „Fantastyce”, tak jakby trzeba było czekać na nadejście cokolwiek dzikich praw wolnego rynku księgarskiego, by ktoś (tu akurat konkretnie warszawska oficyna Alma-Press) zaryzykował wydanie tej surowej i konstrukcyjnie granicznie rozedrganej księgi.
Po trzecie – i najtrudniejsze do powiedzenia: Kres był pisarzem bardzo nierównym. Pierwsze trzy tomy jego najważniejszego dzieła, czyli Księgi Całości (zwanej też „cyklem szererskim”) – świetne, ze wskazaniem na Grombelardzką legendę. Kolejne dwa – wyraźnie słabsze (a nawet – nie ukrywajmy – po prostu słabe), dopiero przy tomie szóstym, Tarczy Szerni, mogło się wydawać, że Kres na nowo łapie głębszy oddech. Tworzony i wydawany równolegle drugi cykl, Zjednoczone Królestwa, skądinąd bardzo oryginalna na polskim gruncie próba połączenia konwencji dark fantasy i prozy przygodowo-historycznej z nurtu „płaszcza i szpady”, owszem, czytał się wartko i przyjemnie, ale jednak nie miał tej niebywałej siły rażenia co Północna granica, Król Bezmiarów (jedyne dzieło Kresa uhonorowane najważniejszą i najbardziej prestiżową nagrodą fandomu, czyli Zajdlem za rok 1992) czy przede wszystkim wspomniana już Grombelardzka legenda. I chyba sam autor musiał czuć, że coś idzie nie tak, jak powinno – stąd decyzja, ogłoszona publicznie po długich kilku latach praktycznego (jeśli nie liczyć książkowej edycji felietonów publikowanych uprzednio w prasie fandomowej) twórczego zamilczenia, o zakończeniu pisania. Miało to – w kontekście zarówno coraz bardziej widocznego spadku formy pisarskiej, jak i, zapewne, w poczuciu bycia jakoś tam marginalizowanym – wymiar na swój sposób tragiczny… Ale miało się przecież skończyć, miało odwrócić: już od jakiegoś czasu skądś dobiegały głosy i pogłosy, że Kres wraca do pisania, niedawno Fabryka Słów (czyli dedykowana fantastyce oficyna nie tylko wiodąca na rynku, ale też dysponująca odpowiednią siłą promocji) wznowiła sześć już znanych tomów Księgi Całości, dorzuciła powiązany z cyklem tom opowiadań Żeglarze i jeźdźcy, dosłownie w ostatnich dniach wydała z dawna oczekiwany tom siódmy, Najstarszą z potęg, na następny rok zapowiadany jest tom ósmy, ostatni…
Teraz, po odejściu Kresa, trzeba to sobie powiedzieć: tak bardzo ostatni, że bardziej już nie można. Całość z tytułu największego dzieła autora stała się oto całością bez reszty dopełnioną. Innej – bardziej całej – nie będzie.
***
Nie chciałbym jednak, by to moje wzywanie Kresa na Dziady było tylko utyskiwaniem na jego zapoznanie, na smutną nieobecność pisarza w świadomości tych od Prawdziwej Literatury. Chciałbym choć w paru słowach powiedzieć, dlaczego jego najwybitniejszej książce – czyli Grombelardzkiej legendzie – należy się w dziejach najnowszej polskiej literatury miejsce niepomiernie bardziej poczesne niż to, które zajmuje.
Grombelard to jedna z krain zrzeszonych w imperium obejmujące w zasadzie cały świat przedstawiony w Księdze Całości, zwany Szererem – zajmujący jeden wielki kontynent z otaczającymi go wyspami, okolony sięgającymi niepoznanych i niepoznawalnych krańców oceanami, Bezmiarami. Imperium to widzimy w momencie, w którym coś się zaczyna psuć – na północnych rubieżach wyrasta mroczna potęga, Aler, mnożą się wewnętrzne ruchy odśrodkowe, bunty i wojny domowe (choć imperium rozciągnięte na cały Szerer nie jest jakimś tworem politycznie zamordystycznym). Nade wszystko zaś – zaczyna szwankować siła sprawcza całego świata, Szerń.
Wiadomo, wiele światów przedstawionych fantasy ma swoją wyraziście zarysowaną, często magiczną, mitopochodną, metafizyczną siłę sprawczą – ale to, co zrobił Kres z Szernią, wydaje mi się szalenie oryginalne (nie tylko na gruncie literatury polskiej) i samo w sobie spokojnie wystarczyłoby co najmniej na przyzwoitą pracę licencjacką na którejś z polonistyk… Szerń jest radykalnie nieosobowa, niedocieczona – nie wiadomo nawet, czy dysponuje jakąś wolą, konkretnym zamysłem, jakimś rozumem choć trochę przypominającym człowieczy; najbliżej byłoby jej chyba do bezpostaciowej, mechanicystycznej Najwyższej Istoty oświeceniowych deistów (nie chcę spekulować, czy Szerń ma cokolwiek wspólnego z tak bardzo podobnymi jej z nazwy szernami z lunarnej epopei Jerzego Żuławskiego, ale wydaje się ona jakoś podobna do ich złowieszczej, doskonale nieludzkiej inteligencji, do ich systemu wartości ukształtowanego w jakimś odpychającym aksjologicznym jenseits von Gut und Böse). Jako taka nie ma przepisanych rytuałów, objawionych ksiąg, świątyń, nie oddaje jej się czci w ramach jakiegoś instytucjonalnego kultu – jedynie Przyjęci zajmują się badaniem rządzących nią praw, ale nie są oni magami czy kapłanami, lecz matematykami, bo Szerń można próbować opisać wyłącznie w języku wyższej matematyki. Owszem, niekiedy się zdarza, że Szerń nawiedza kogoś i wyposaża go – czasem za pośrednictwem osobliwych artefaktów – w nadludzkie moce (najczęściej w ostatecznym rozrachunku i autodestrukcyjne, i zagrażające wszystkim i wszystkiemu, co wejdzie w relację z nawiedzonym), ale głównym przejawem jej działania pozostaje sam fakt zaistnienia Szereru i zamieszkujących go trzech ras istot rozumnych – ludzi, kotów i sępów. Tam, gdzie kończy się wpływ Szerni – roztaczonej nad Szererem w postaci Pasm – tam też nie jest w stanie dotrzeć jakakolwiek istota myśląca; czy to w Alerze, czy poza Bezmiarami grozi jej jakaś bliżej niesprecyzowana, acz zapewne ostateczna forma unicestwienia, powrotu do czysto materialnego bezformia.
Jednym z zapisów tego czasu schyłku wiecznego szererskiego imperium jest właśnie Grombelardzka legenda – legenda w sensie ścisłym, bo Kres subtelnie sugeruje nam, że opisane wydarzenia są zapośredniczone w czyjejś opowieści (wiarygodność tej opowieści zostanie zresztą podana w wątpliwość w kolejnym ogniwie cyklu, w Pani Dobrego Znaku). Plenią się wielkie intrygi, Szerń (i tak zawsze irracjonalna) zdaje się wymykać logice najbardziej nawet przenikliwych Przyjętych – ale Grombelardu to wydaje się nie dotykać (choć oczywiście dotyka – na prawach wyjątkowo dojmującego fatalizmu, spowijającego Księgę Całości). Bo Grombelard to kraina, gdzie nie ma miejsca na subtelne spekulacje, gdzie albo walczy się o przeżycie, albo się ginie. I to jest pierwsza wielka wartość tej akurat powieści Feliksa W. Kresa – bo nie spotkałem w całej znanej mi polskiej fantasy miejsca równie sugestywnie przedstawionego, równie groźnego i wykreowanego z podobną siłą przytłaczającego, depresyjnego nastroju jak właśnie Grombelard. To ziemia przeklęta – ongiś dotknęły jej spadające Pasma Szerni (stało się to w czasie Wojny Potęg, skutkiem której od Pasm Szerni odłączyły się Wstęgi Aleru, które ukształtowały wspomnianą już, mroczną potęgę zagrażającą za Północną Granicą najważniejszej krainie imperium, Armektowi) i od tamtego czasu jest pogrążona w wiecznej szarości, w nieustającym deszczu. Tak, właśnie tak – pokrywające większość Grombelardu, surowe i niegościnne Ciężkie Góry zawsze toną w chmurach i w mgłach, zawsze sieczone są ulewami lub co najmniej kąpane w doprowadzającej każdego wędrowca do rozstroju nerwowego, niekończącej się mżawce. Tu mogą przetrwać tylko najtwardsi – panujące nad nielicznymi gościńcami, świetnie zorganizowane bandy okrutnych, ale honorowych zbójców, najbardziej zaprawieni w bojach gwardziści imperium, ponurzy, twardzi jak grombelardzka skała osadnicy w brzydkich, kamiennych miastach. Mogą przetrwać koty i sępy – dwie rasy, które kaprys Szerni wyposażył w inteligencję; ale o ile natura kotów, choć tak odmienna od ludzkiej (a odmienność tę Kres – zamiłowany kociarz – potrafił przedstawić z wyborną subtelnością i precyzją, z najlepszym, bo wcale nie zawsze prowokującym do taniego śmiechu poczuciem humoru), pozwala im się dogadywać (oczywiście na własnych prawach – rzecz naturalna dla wszystkich kotów na ziemi i poza nią, o ile są tam jakieś koty) z ludźmi, o tyle sępy dysponują inteligencją zupełnie odmienną, budzącą instynktowną odrazę i wrogość, odstręczająco obcą, z założenia śmiertelnie wrogą i ludziom, i kotom.
Powtórzę raz jeszcze: właśnie ta sugestywność kreacji, ta wyjątkowa intensywność operowania nastrojem wystarczają, bym uznał Grombelardzką legendę za dzieło wybitne – bo dobra fantastyka musi (wbrew pozorom) umieć wytwarzać to samo, co w odniesieniu do prozy krytycznego realizmu teoretycy literatury zwykli nazywać efektem prawdopodobieństwa. Desperacka łuczniczka przemierzająca Ciężkie Góry w straceńczej i samozwańczej misji wytępienia wszystkich sępów nie istnieje w równym stopniu co pewna zblazowana arystokratka wyniszczająca zakochanego w niej potentata handlu galanteryjnego w dziewiętnastowiecznej Warszawie – ale czytelnik musi uwierzyć, że obie one, gdyby istniały, byłyby dokładnie takie, jakie opisali Feliks W. Kres czy Bolesław Prus. A w literaturze fantasy – tak mocno wszak zakorzenionej w romantyczno-modernistycznej filozofii literatury komunikującej się z czytelnikiem poprzez nastrój – to właśnie nastrojowość i sugestywność mają się przyczyniać do uprawdopodobniania opowieści. I mierząc jakość fantasy tym właśnie parametrem – w polskich realizacjach gatunku jest Grombelardzka legenda i (z całym szacunkiem należnym i Panu Lodowego Ogrodu, i Opowieściom z meekhańskiego pogranicza, i wielu innym tęgim powieściom) wcale długo nic…
Nie dość jednak na tym. Bo ten tak kompletny, tak przekonujący i szantażersko wciągający świat Kresa, jest światem chylącym się ku nieuchronnemu upadkowi (powtarzam tu po trosze to, co o Księdze Całości pisał wspomniany już uprzednio Uniłowski) – i jako taki zapełniony jest przez równie nieuchronnie skazane na klęskę ludzkie (a ściślej: ludzko-kocio-sępie) historie. Grombelardzka legenda spleciona jest z wielu równolegle poprowadzonych wątków (taka strategia narracyjna jest znakiem firmowym Kresa – nigdzie jednak nie została ona zrealizowana z porównywalną precyzją i funkcjonalnością jak właśnie tutaj, nawet wcześniejszy Król Bezmiarów ustępuje pod tym względem Grombelardzkiej legendzie), które łączy nade wszystko jedno: honor zostanie sponiewierany i nienagrodzony, wszystkie plany (zarówno wielkie polityczne intrygi, jak i małe, pospolite pomysły na prywatne życie) zaprowadzą donikąd, zakochani będą się zdradzać i nienawidzić (nienawidząc swoich zdrad), dobrzy i źli poniosą jednakową klęskę i zginą z takim samym poczuciem bezsensu – a po wszystkim zostaną tylko Ciężkie Góry, zalewane zawsze obojętnym jak bezrozumna Szerń deszczem, i świat jeszcze bliższy okrutnej zagłady. Tak, Kres potrafił być sadystycznie bez mała okrutny dla swoich bohaterów – ale też dzięki temu potrafił kreować zdumiewający i niepowtarzalny rodzaj patosu, przedziwnie bliski (nie przesadzam!) duchowi greckiej tragedii, choć pozbawiony jakiegokolwiek piękna, niezdolny do wytworzenia efektu rozgrzeszającej katharsis.
I nic na to nie poradzę, ale dziś ten dławiący pesymizm Grombelardzkiej legendy składa mi się w jedną całość z przedwczesną, przecinającą powrót do pisania, zapoznaną śmiercią Feliksa W. Kresa.
***
Do smutnej listy nieobecnych dołączyła w zeszłym roku jeszcze jedna polska pisarka fantasy – Maja Lidia Kossakowska (akurat jej śmierć, nagłą i gwałtowną, zauważyły nawet media plotkarskie, z wątpliwym wdziękiem hien cmentarnych węszące tu efekciarski clickbaiting). I piszę o tym przy okazji Feliksa W. Kresa dlatego, że w najzabawniejszej powieści Kossakowskiej, w cudownie bezczelnym, pełnym gruboskórnej i świadomie przaśnej politycznej niepoprawności, gargantuicznie rechotliwym, granicznie pojechanym space-operowym pastiszu zatytułowanym Grillbar Galaktyka, znalazł swoje miejsce również intertekstualny hołd dla Kresa – jedna z głównych bohaterek powieści, urocza i zadziorna kotka Silana, pochodzi z planety Kraniec, na której żyją (a raczej żyły) myślące koty, sępy i ludzie…
A na tych samych listach nieobecnych oczywiście – nomen omen! – królowała ostatnio Elżbieta II. A wśród wielu poświęconych jej hołdów, jeden szczególnie mnie wzruszył (wzruszył na tyle mocno, by swoim ciepłem ominąć moje, najdelikatniej nazywając, ambiwalentne podejście i do samej Elżbiety, i do monarchii brytyjskiej, i do instytucji monarchii jako takiej, wreszcie – do wszechświatowej medialnej histerii na okoliczność tej akurat śmierci). Hołd ten to obrazek – królowa Elżbieta obrócona tyłem do oglądającego, trzyma za łapkę misia Paddingtona, oboje odchodzą; podpis: „I’ve done all my duties Paddington, please take me to my husand”.
Myśląc teraz o Kresie (i myśląc też o Kossakowskiej), szkicuję sobie – na przekór smutkowi, na przekór śmierci, na przekór niepamięci, na finał tych moich Dziadów – podobny obrazek: Feliks W. Kres i Maja Lidia Kossakowska obróceni tyłem, między nimi śnieżnobiała kotka Silana i zakuty w znoszoną zbroję L.S.I. Rbit, wielki kocur gadba, legenda kamiennych zajazdów, zbójeckich obozów i gwardyjskich koszarów jak Grombelard długi i szeroki. Trzymają się za ręce. Odchodzą.
Mówi Silana, mówi Rbit: „Napisaliście już to, co było do napisania. Chodźcie, zaprowadzimy was tam, gdzie wreszcie zrozumiecie prawa rządzące Całością”.