Carme Riera i Soledad Puértolas
Małgorzata Kolankowska
Strona cyklu
Ogród kobietyMałgorzata Kolankowska
Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.
E‑mail do Soledad Puértolas. Odpowiedź od Soledad Puértolas. Pisze, że nie ma czasu w zaproponowanym terminie, że wyjeżdża do syna, że ma problemy ze zdrowiem. Nie poddaję się – odpowiadam, że tak mailowo to nie to samo, co się z nią zobaczyć, porozmawiać. Ustalamy, że znajdzie dla mnie chwilę między sesjami w Królewskiej Akademii Hiszpańskiej.
To był mój drugi dzień w Madrycie. Wychodzę z hostelu, stremowana, godzinę wcześniej, żeby się nie spóźnić. To taka dostojna instytucja. Kojarzy mi się głównie z regularnie uaktualnianymi słownikami i w pewnym sensie ze świętością. Tak, bo jak coś jest w RAE, to znaczy, że istnieje, że jest zatwierdzone. Jeżeli nie ma, znaczy, że to językowy śmieć. Tak mnie uczyli, tak też i powtarzam moim studentom. Jeśli pojawiają się wątpliwości, należy sprawdzić, czy RAE zaakceptowała dany wyraz. To wyrocznia przez jednych uwielbiana, a przez innych krytykowana. Jest w niej zaledwie parę kobiet. Teraz pracują nad tym, aby wyeliminować szowinizm ze słownika. Tak, bo przez lata był pisany przez mężczyzn i jest tam wiele definicji oraz przykładów kreujących czy też podtrzymujących pewne stereotypy dotyczące kobiecych i męskich ról.
Przede mną ogromny gmach z napisem „Real Academia Española”. Wchodzę przejęta. Tylko parę schodków i już portier, ubrany w granatowy mundur, pyta, kim jestem. Tłumaczę, że byłam umówiona z Carme Rierą i Soledad Puértolas. Sprawdza. „Tak, rzeczywiście. Proszę o dokument tożsamości”. Pan skrupulatnie spisuje, a następnie wysyła ciacho w mundurze, aby mnie zaprowadziło do holu. Piękne obrazy na ścianach i miękkie, puszyste dywany, w których zapadają się stopy. Siadam na wyłożonej zielonym aksamitem sofie. Na rozmowy szłam wyluzowana, ale tutaj poczułam swoisty rodzaj lęku – takie lekkie ściskanie w dołku. Tłumaczę sobie, że przecież znam Carme, bo poznałyśmy się, kiedy przyjechała na organizowaną przeze mnie konferencję. Soledad nie znam i boję się, że będzie się trudno rozmawiać.
Przychodzi Carme – elegancka, ubrana w zielony kostium, w którym jest jej do twarzy. Rzecznik RAE informuje, że pani Puértolas dołączy chwilę później. Prowadzi nas do biblioteki, abyśmy mogły swobodnie porozmawiać. Wchodzimy na piętro i zapiera mi dech. Coś podobnego widziałam jedynie w Salamance, przez szybę. Tutaj pozwolono mi wejść. Wokół, od dołu do góry, półki z pięknie oprawionymi książkami. Carme wita się z siedzącym przy jednym ze stolików Antoniem Muñozem Moliną. Siadamy w głębi, między regałami. Carme cieszy się ze spotkania po paru miesiącach. Zapraszam ją na Port Literacki. Uśmiecha się. Polubiła nasze miasto. Musi sprawdzić terminarz, kiedy wróci z Madrytu. Rozmawiamy. Jest miło. Chwilami się wzrusza, zwłaszcza kiedy pytam o Majorkę i macierzyństwo. Z pozoru wydaje się być zamkniętą, ale ma w sobie coś jakby dostojeństwo wieku dojrzałego. Sprawia wrażenie kobiety spełnionej w swojej dojrzałości. Nie dąży do tego, by wyglądać na nastolatkę, ale wydaje się rozkoszować doświadczaniem tego etapu, na którym właśnie się znajduje. Wzruszam się i ja, kiedy wyznaje, że ostatnią książkę napisała dla swojej wnuczki, która jest jeszcze bardzo malutka. Mówi, że czuła potrzebę zachowania Majorki z lat dzieciństwa i dlatego zdecydowała się opublikować wspomnienia z tego okresu.
Zjawia się Soledad. Uśmiechnięta, lekko roztargniona. Walczy z komórką. Denerwuje się, bo musi zostać w Akademii dłużej niż myślała, a była umówiona na spotkanie w szkole syna. „Będzie na mnie zły” – wyznaje. Co chwile dostaje smsy, aż w końcu poirytowana odkłada telefon. „Gubię się w tych wszystkich komórkach, smsach”. Tłumaczy, że przed wyjazdem wszystko się komplikuje, bo syn musi zaopiekować się jej domem i gromadką psów. „Wcale nie tak łatwo się wyrwać na parę dni” – dodaje. Jest otwarta, bezpośrednia. Mówię, że jestem bardzo zestresowana, a ona odpowiada, że przy niej nie mam co się denerwować. Przechodzimy do rozmowy. Jest ciepła, serdeczna. Kiedy opowiada o pisaniu, ma błysk w oku. Widać, że jej to sprawia ogromną przyjemność, że żyje pisaniem i zanurza się w życiu swoich postaci. Zafascynowało mnie właśnie to jej podejście do kreowanych bohaterów – tworzy, a jednocześnie daje się im porwać. To trochę tak, jak Pinokio – wystrugana kukiełka, która wymyka się z rąk i zaczyna żyć swoim życiem. Jest w tym i magia, magia tworzenia, nakładanie się świata realnego i wyobrażonego. Kończymy, a ona przerażona biegnie na obrady: „Jeszcze mi się oberwie za tę nieobecność” – rzuca, odchodząc.
Wychodzę z budynku i chociaż jest już osiemnasta, w Madrycie jest jasno. To w ogóle bardzo jasne, słoneczne miasto. Przechodzę obok muzeum Prado, wokół którego kłębią się tłumy. Ulice też zapełniły się ludźmi, bo to wyjątkowo ciepły dzień. Ktoś wspomniał, że było około dwudziestu stopni w dzień i do tego bezchmurne niebo oraz słońce. Wieczorem jest chłodniej, w nocy temperatura spadnie poniżej zera, ale teraz jest bosko. Patrzę na błękit nieba, na ludzi, ulice i myślę, ile historii przechodzi obok mnie. Przyglądam się twarzom, uśmiechom, kurtkom, butom i oczywiście torebkom. Zamyślona nie wracam do hostelu, lecz snuję się bezwiednie ulicami nieznanego mi jeszcze miasta. Niech mnie porwie… W głowie brzmią mi jeszcze słowa tych dwóch niezwykłych kobiet. I daję się ponieść myślom, marzeniom, zatapiam się w Madrycie… Kończę spacer podwójną porcją wyśmienitych churros z gorącą czekoladą.