17/08/20

Chciałoby się powiedzieć, ale się milczy

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Biuro Literackie: rok po roku
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Artur Bursz­ta wraz z rodzi­ną prze­no­si się do Wro­cła­wia. Prze­no­szą się też festi­wal i wydaw­nic­two. Roz­po­czy­na się wro­cław­ska epo­ka Biu­ra Lite­rac­kie­go. „Legni­ca to był duży nakręt, przy­ja­ciel­skość i kupa radości”[1] – wspo­mi­na po latach Piotr Som­mer. Impre­zy wro­cław­skie, choć bogat­sze, z wol­na sta­wa­ły się czym innym. Rósł poziom pro­fe­sjo­na­li­za­cji, zmniej­szał się „nakręt” (przy­ja­ciel­skość i kupa rado­ści). Ale z dru­giej stro­ny trud­no o szcze­gól­ne cie­płe sto­sun­ki i spon­ta­nicz­ność w bły­ska­wicz­nie roz­ra­sta­ją­cej się fir­mie, któ­ra obok poezji zaczy­na wyda­wać pro­zę, ese­je, bywać w wie­lu miej­scach Euro­py, tłu­ma­czyć twór­ców z wie­lu języ­ków świa­ta, urzą­dzać kon­cer­ty, krę­cić fil­my, orga­ni­zo­wać warsz­ta­ty, pogo­to­wia poetyc­kie, wykła­dy. Ot, życie codzien­ne naj­więk­szej pol­skiej insty­tu­cji pro­mu­ją­cej z odda­niem, pasją i znaw­stwem naj­now­szą poezję.

Pierw­szy festi­wal we Wro­cła­wiu (rok 2004) odbył się w murach Teatru Współ­cze­sne­go. Tak rekla­mo­wał go pra­cu­ją­cy tam poeta i aktor, Bogu­sław Kierc: „Dzie­wią­ty raz, po raz pierw­szy we Wro­cła­wiu pod dwu­na­stym nume­rem Rzeź­ni­czej. To już by mogło wystar­cza­ją­co pod­nie­cać do udzia­łu we fre­ne­zjach Por­tu Lite­rac­kie­go Wro­cław 2004. Nad Odrą, na kil­ku kon­dy­gna­cjach Teatru Współ­cze­sne­go, ta wie­lo­pię­tro­wa impre­za gwa­ran­tu­je rej­sy z aktu­al­nie naj­lep­szą zało­gą, z wido­ka­mi na przy­szłość, prze­szłość i na już”[2]. Impre­zę doto­wał samo­rząd Wro­cła­wia i odby­wa­ła się pod hono­ro­wym patro­na­tem pre­zy­den­ta tego mia­sta. Głów­ną insty­tu­cją wspie­ra­ją­cą przed­się­wzię­cie była wro­cław­ska Miej­ska Biblio­te­ka Publicz­na. Po raz szó­sty przy orga­ni­za­cji festi­wa­lu Biu­ro współ­pra­co­wa­ło z The Bri­tish Coun­cil. Po raz pierw­szy z Insty­tu­tem Książ­ki i Wro­cław­skim Teatrem Współ­cze­snym.

Rosną­ca sła­wa tej impre­zy, a tak­że wieść o moż­li­wo­ściach wydaw­ni­czych i pro­mo­cyj­nych Biu­ra przy­cią­ga wie­le mło­dych poetek i poetów pra­gną­cych zade­biu­to­wać w tym krę­gu. Aż 110 auto­rów zgło­si­ło chęć udzia­łu w reali­zo­wa­nym przy oka­zji festi­wa­lu pro­jek­cie „Czas na debiut”. „Jak łatwo poli­czyć, na jed­no miej­sce kan­dy­du­je wię­cej niż 27 osób!”[3]

W cza­sie pierw­sze­go festi­wa­lu wro­cław­skie­go ma pre­mie­rę osiem­na­ście ksią­żek. W serii Wię­cej poezji uka­zu­ją się tomy Julii Fie­dor­czuk (Bio), Mariu­sza Grze­bal­skie­go (Słyn­ne i świet­ne), Kry­sty­ny Miło­będz­kiej (Po krzy­ku), Kla­ry Nowa­kow­skiej (Skład­nia), Edwar­da Pase­wi­cza (Wier­sze dla Róży Fili­po­wicz), Tade­usza Pió­ry (Pie­śni miło­sne), Mar­ty Pod­gór­nik (Dłu­gi maj), Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło (Gospel), Boh­da­na Zadu­ry (Kopiec kre­ta). Na serię Wiel­ki kanion skła­da­ją się czte­ry pozy­cje: 49 wier­szy o wód­ce i papie­ro­sach Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go, Nouvel­les impres­sions d’A­méri­que Andrze­ja Sosnow­skie­go, Dzi­kie dzie­ci Krzysz­to­fa Siw­czy­ka i Nega­tyw Mariu­sza Grze­bal­skie­go. Po raz pierw­szy na por­to­wej impre­zie wzię­li udział poeci ze Sło­we­nii. Z tej oka­zji wyda­no trzy tomy: Sal­sę Aloj­za Iha­na, Wier­sze wybra­nePete­ra Semo­li­ča i Rosę Mikla­vza Komel­ja.

W następ­nych latach ksią­żek wyda­wa­no coraz wię­cej, a każ­dy kolej­ny festi­wal prze­bi­jał  pomy­sło­wo­ścią i roz­ma­chem poprzed­ni. Obok zna­nych i wypro­mo­wa­nych nazwisk poja­wia­ją się nowe. W tym miej­scu chciał­bym zwró­cić uwa­gę na czte­rech poetów, któ­rzy wią­żą się z Biu­rem, wyda­jąc tam swo­je waż­ne książ­ki. Cho­ciaż począt­ki ich karier mogą być koja­rzo­ne z lite­rac­kim fer­men­tem stwo­rzo­nym przez poznań­ski „Nowy Nurt”, to – jak się zda­je – dzię­ki machi­nie pro­mo­cyj­nej Biu­ra nastą­pi­ło ich istot­ne i moc­ne zaist­nie­nie w hie­rar­chii naj­waż­niej­szych zja­wisk poetyc­kich.

Mariusz Grze­bal­ski wyda­je w BL kil­ka swo­ich tomów. Mię­dzy inny­mi bar­dzo intry­gu­ją­ce Nie­pio­sen­ki[4]. Tytuł wska­zu­je na ist­nie­nie pier­wot­ne­go wzo­ru pio­se­nek, jed­nak jego zaprze­cze­nie przy­wo­łu­je pamięć pra­wzo­ru gestu i inten­cji. Czy jest więc tak, że poeta zakoń­czył jakąś epo­kę w życiu i twór­czo­ści, że do tej pory pisał coś, co od bie­dy moż­na nazwać pio­sen­ka­mi, a teraz mówi temu sta­now­czo NIE? Moim zda­niem autor Nega­ty­wu zawsze pisał nie­pio­sen­ki, ale zde­kon­spi­ro­wał się dopie­ro teraz, wska­zał na coś w swo­im pisa­niu pod­sta­wo­we­go, na afir­ma­cję smut­ku jako wręcz nie­zbęd­ną, żeby nadać życiu sens. Bo w tych wier­szach cho­dzi wciąż o to samo: o limi­ta­cje życia i jego sens. O wyry­wa­nie sen­su spod wpły­wu domi­nu­ją­ce­go bez­sen­su. Opo­wia­da­ne histo­ryj­ki męż­nie gro­ma­dzą argu­men­ty na rzecz war­to­ści życia. Toczy się roz­pra­wa, na któ­rej oskar­żo­ny ma wyrok ska­zu­ją­cy w kie­sze­ni, lecz mimo to poeta (w któ­re­go sza­leń­stwie jest meto­da) śle kolej­ne wier­sze niczym świad­ków obro­ny. Cho­dzi o oca­le­nie kil­ku zale­d­wie okru­chów. Cho­dzi o pamięć kil­ku miejsc, osób i uczuć. Nie­pio­sen­ki w tym sen­sie sta­ją się sygna­łem asce­zy i reduk­cji. Pio­sen­ki być może mogły pozwo­lić sobie na wię­cej. Grze­bal­ski zna­lazł się w miej­scu, któ­re sprzy­ja pro­ble­ma­ty­za­cji tego „wię­cej”. W miej­scu, któ­re sprzy­ja eks­po­no­wa­niu „raczej mniej”. Zaczy­na mu wystar­czać parę kre­sek, żeby uwy­dat­nić i uwy­pu­klić to, co naj­waż­niej­sze. Wystar­cza czy­stość dzie­cię­ce­go rysun­ku, haiku prze­słań i gestów.

Nie twier­dzę, że za tym wybo­rem stoi zwąt­pie­nie. Czy moż­na było­by zwąt­pić w poezję i dalej ją upra­wiać? Za tym wybo­rem stoi trzeź­wość, jasność, już nie­mal pew­ność, że wiersz w pew­nym momen­cie koń­czy się, umie­ra, że nie jest paten­tem na nie­śmier­tel­ność. Jest świad­kiem doraź­nej obro­ny, sta­jąc się tym samym świa­dec­twem śmier­tel­no­ści. Jest cie­niem pisa­nym przez inny cień. Gra cie­ni na ścia­nie, któ­rą za chwi­lę pokry­je mrok, to obraz wyra­sta­ją­cy z ducha tej poezji. I tu nikt nie roz­tkli­wia się nad tym fak­tem, nikt nie popła­ku­je przez zaci­śnię­te wer­sy. Toczy się suro­wą, suchą, męską opo­wieść o życiu, któ­re nie wia­do­mo jak i kie­dy sta­je się nie­ży­ciem; tak samo jest z pio­sen­ką, któ­ra w pew­nych sytu­acjach i kon­tek­stach może stać się nie­pio­sen­ką. Za tym wybo­rem stoi prze­ko­na­nie o samot­no­ści poezji, któ­ra zdra­dzi­ła – albo też stra­ci­ła – swą nie­gdy­siej­szą pre­de­sty­na­cję, namasz­cze­nie, wyjąt­ko­we miej­sce w prze­strze­niach kul­tu­ry. I zno­wu boha­ter tych wier­szy zacho­wu­je powścią­gli­wość i z wisiel­czym humo­rem kon­sta­tu­je, że to gada­nie w pust­kę, rzu­ca­nie cie­niem o ścia­nę nie jest wca­le takie złe, że sta­je się wła­ści­wie czymś zupeł­nie nor­mal­nym w komu­ni­ka­cji spo­łecz­nej naszych cza­sów. Ot, po pro­stu „kukła poety” buja się na sznu­rze, pod­rzu­ca­na przez wiatr, i z dale­ka wyglą­da jak szma­cia­na figur­ka w ana­chro­nicz­nym teatrzy­ku. „Ściu­bie­nie przy moni­tor­ku do pią­tej nad ranem”[5] ma sens jedy­nie dla ściu­bią­ce­go, zaś kibi­ców tej cele­bra­cji, człon­ków wspól­no­ty jest coraz mniej. Nie­sens zaj­mu­je kolej­ne pozy­cje, a tak zwa­ny sens oko­pu­je się wokół wsty­dli­wych gestów i sta­ro­świec­kich sym­bo­li. Są i tacy współ­cze­śni poeci, któ­rzy nie mogąc pogo­dzić się z tym fak­tem, cele­bru­ją nie­po­go­dze­nie i histe­rię. Grze­bal­ski na pew­no do nich nie nale­ży. On był jed­nym z pierw­szych pośród tych, któ­rzy odpo­wied­nio wcze­śniej prze­ży­li to i przy­swo­ili, zręcz­nie wyko­rzy­stu­jąc na potrze­by wła­snej poety­ki. Poety­ki wyko­rzy­stu­ją­cej to, co zosta­ło po pogro­mie, po powro­cie na Zie­mię.

Oczysz­cze­nie tej poezji dotknę­ło tak­że zbęd­nej reto­rycz­no­ści. Grze­bal­ski mówi wpraw­dzie w pust­kę, lecz nie nad­uży­wa pato­su tej sytu­acji. Być może jest tak, że poko­ra nie sprzy­ja elo­kwen­cji, że upo­ko­rzo­ny coraz bar­dziej milk­nie. I tak dzie­je się w nie­któ­rych wier­szach, pier­wot­ny roz­mach ude­rza w nie­wi­dzial­ną ścia­nę, a roz­mow­nych do tej pory boha­te­rów stać jedy­nie na wymow­ne mil­cze­nie, gorz­kie gry­ma­sy, cięż­kie spoj­rze­nia. „Chcia­ło­by się powiedzieć// ale się milczy”[6]. Te nie­pio­sen­ki o mil­cze­niu wska­zu­ją więc na coś w rodza­ju rewer­su, ist­nie­ją­ce gdzieś pio­sen­ki o mówie­niu, o har­mo­nii ust i słów. To jed­nak dla boha­te­ra jest nie do pomy­śle­nia, a przez osią­gnię­tą świa­do­mość bycia nie do przy­ję­cia. To brzmi jak inna baj­ka, cie­pły mit, to jakiś komu­ni­ka­cyj­ny i meta­fi­zycz­ny skan­dal, bo prze­cież „Wszyst­ko sta­je się pro­ste i jednocześnie/ obra­sta mil­cze­niem jak bluszczem”[7].

Podob­ne obser­wa­cje, pod­da­ne jed­nak innej obrób­ce sty­li­stycz­nej, da się zna­leźć w wier­szach Dariu­sza Sośnic­kie­go. Z kil­ku jego biu­ro­wych tomów chciał­bym zwró­cić uwa­gę na Syme­trię[8]. Pierw­szy wiersz wyraź­nie nawią­zu­je do utwo­ru Miło­sza pt. Dro­ga. I tak rodzi się ta nie­zwy­kła syme­tria poetyc­ka, cały sze­reg odbić od ścian miesz­ka­nia, a przede wszyst­kim od ścian innych wier­szy, innych poetyk. Tak się roz­gry­wa gra z tra­dy­cją, wyko­rzy­stu­ją­ca nawią­za­nia, któ­re dow­cip­nie spa­ja­ją nie­któ­re frag­men­ty. Pierw­szy wiersz otwie­ra róż­ne prze­strze­nie. O lite­rac­kiej wspo­mnia­łem, o prze­strze­ni pew­nej tra­dy­cji. Prze­strzeń real­na to blo­ki, jeden przy dru­gim jak kse­ro­ko­pie, „kościół jak sko­ru­pa małża”[9], jakieś drob­ne osie­dlo­we gesze­fty w sty­lu „Odzież dla Cie­bie”, bar „Rze­pi­cha”, płot ze zmur­sza­łych desek, śmiet­nik, „któ­ry zakwitł kotem”[10]. Gdy­by porów­nać obie prze­strze­nie, tą Miło­szo­wą i tą kre­owa­ną przez Sośnic­kie­go, to real­na prze­strzeń z wier­sza nobli­sty wyda­je się zmi­to­lo­gi­zo­wa­na i dość umow­na: zaro­śla, gaje, kukuł­ka, doli­na, dom z czer­wo­nym dachem itd. Taki idyl­licz­ny obra­zek rzu­co­ny w twarz pogar­dzie i zagła­dzie. U Sośnic­kie­go, w porząd­ku odwró­co­nej syme­trii, znaj­du­je­my coś wręcz prze­ciw­ne­go: poczu­cie zagro­że­nia w oazie spo­ko­ju i sta­bi­li­za­cji, a przy tym wię­cej dosłow­no­ści i repor­ter­skie­go kon­kre­tu, blo­ko­wy kosmos bar­dziej nama­cal­ny, bar­dziej do uwie­rze­nia. Nie pod­ko­lo­ro­wu­je się czar­no-bia­łych foto­gra­fii. Nie infan­ty­li­zu­je praw­dzi­wych rela­cji mię­dzy dziec­kiem a świa­tem. Bo pierw­szy wiersz zapra­sza do innej jesz­cze prze­strze­ni. Prze­strze­ni dzie­cię­cych prze­żyć. A więc – jak sądzę –  nakła­da­ją się tu na sie­bie, two­rząc bar­dzo gęstą mate­rię wier­sza, trzy świa­ty czy raczej trzy per­spek­ty­wy: poetyc­ka (w sen­sie inten­syw­ne­go, aktyw­ne­go nawią­zy­wa­nia do wier­sza Miło­sza), reali­stycz­no-osie­dlo­wa i wresz­cie dzie­cię­ca.

Chło­pac­kie ścież­ki krzy­żu­ją się w pierw­szym wier­szu ze „szla­kiem szerszeni”[11]. To znów bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne dla spo­so­bu widze­nia świa­ta pro­po­no­wa­ne­go przez poznań­skie­go poetę. To widze­nie bywa nie­kie­dy nie tyle uprosz­czo­ne, co raczej zmi­ni­ma­li­zo­wa­ne, zde­for­mo­wa­ne, tak jak­by przez chwi­lę patrzył na kome­dię ludz­ką jakiś robak, owad, drob­ne żyjąt­ko egzy­stu­ją­ce na pery­fe­riach ludz­kie­go świa­ta. Ale z tych pery­fe­rii jaki ma widok! I w nie­któ­rych frag­men­tach poka­zu­je się to, co bie­ga pod pod­ło­gą, co ukry­wa się w ścia­nach i do cze­go bar­dzo czę­sto jako pierw­sze docie­ra­ją dzie­ci. To dzie­ci „bie­gną sku­lo­ne”, bo tyl­ko one (prócz poety) wie­dzą, skąd szer­sze­nie „bio­rą mate­riał na gniaz­do” i gdzie praw­do­po­dob­nie mają to gniaz­do. To typo­wo dzie­cię­ce zain­te­re­so­wa­nie dla pozor­nie nie­waż­nych dro­bia­zgów świa­ta udzie­la się poecie, współ­kon­sty­tu­ując spo­sób postrze­ga­nia-opi­sy­wa­nia rze­czy, współ­fun­du­jąc posta­wę „tro­pi­cie­la mró­wek”. Boha­ter jest przez to nie­co tajem­ni­czy i chwi­la­mi przy­po­mi­na posta­cie z Schul­za. Pozor­nie oschły, oszczęd­ny w gestach, racjo­nal­ny i „aku­rat­ny” w grun­cie rze­czy żywi się mnie­ma­nia­mi i podej­rze­nia­mi nie licu­ją­cy­mi z god­no­ścią doro­słe­go, nor­mal­ne­go męż­czy­zny. Podej­rze­wa świat o jakiś rodzaj gry i ilu­zji, o ukry­wa­nie zaple­cza, na któ­rym dzie­ją się tak nie­zwy­kłe rze­czy.

Ileż warstw nakła­da się na sie­bie w naj­prost­szym wier­szu auto­ra Mar­le­wa, ile zna­czeń i współ­ro­zgry­wa­ją­cych się obra­zów. Banal­ny Poznań sta­je się mitycz­ną prze­strze­nią nie­by­wa­łych prze­żyć, pierw­szych doznań. Na byle jakim podwór­ku z wyspą śmiet­ni­ka pośrod­ku toczy się po raz milio­no­wy histo­ria Ody­se­usza i jego towa­rzy­szy. Naj­bar­dziej ponu­ry, prze­ciw­le­gły brzeg podwó­rza stać się może roz­le­głą pla­żą, na któ­rej leżą kości wyli­za­ne przez sól, a z pia­chu wysta­je wiel­ka sko­ru­pa mał­ża przy­po­mi­na­ją­ca jako żywo osie­dlo­wy kościół. W każ­dej naj­drob­niej­szej meta­fo­rze jest ten jeden cel: pod­wa­ża­nie obiek­tyw­no­ści świa­ta i zama­zy­wa­nie kon­tu­rów jego real­no­ści.

Kolej­ny inte­re­su­ją­cy poeta Biu­ra wyda­je tam swo­ją następ­ną książ­kę w 2010 roku. To Woj­ciech Bono­wicz z pró­bą opi­su Pol­skich zna­ków[12]. Roz­mo­wa z umar­ły­mi, z tra­dy­cją i z histo­rią toczy się pod dyk­tan­do wła­śnie tak nazwa­nych „zna­ków”. Opis snu o guła­gu, w któ­rym je się zegar­ki z bla­sza­nych misek, a zegar­ki niczym „zamar­z­nię­te oczy”[13] wpa­tru­ją się w boha­te­ra, nie jest wpraw­ką nad­re­ali­sty. „Mały sta­lo­wy krzyżyk”[14] na pier­si powstań­ca nie jest przy­miar­ką do drwin z eto­su. Bono­wicz z całą powa­gą snu­je opo­wieść o zbie­ra­niu śla­dów pol­skiej toż­sa­mo­ści. Nie­raz są to zmro­żo­ne i nie­zbyt czy­tel­ne tro­py na śnie­gu. Mówi się wręcz o „świą­ty­ni śladu”[15]. Mówi się bez huc­py ide­olo­ga, bez nachal­no­ści dydak­ty­ka. Pol­ska toż­sa­mość jest tu naj­pierw ludz­ką toż­sa­mo­ścią. Co cie­ka­we, ten pro­ces uczło­wie­cza­nia wie­le zawdzię­cza auto­te­ma­ty­zmo­wi. W tym tomi­ku aż roi się od okre­śleń poetyc­kie­go rze­mio­sła, od prób wypo­wie­dze­nia toż­sa­mo­ści poezji i poety. Funk­cja tego, co poetyc­kie, zosta­ła wyraź­nie ode­rwa­na od ana­li­tycz­ne­go natręc­twa. Odpo­wiedź na pyta­nie o to, czym zaj­mu­je się poeta, jest jed­no­znacz­na: na pew­no nie tyl­ko języ­kiem i pro­ble­ma­mi z usta­wie­niem wła­sne­go gło­su. Raczej: pamię­cią zła, kul­ty­wo­wa­niem tra­dy­cji dobra. Poeta ma pamię­tać. Ma czu­wać. Świę­to powra­ca­ją­cej pod­mio­to­wo­ści sta­je się świę­tem poezji szu­ka­ją­cej kon­tak­tu z czy­tel­ni­kiem. Pod­mio­to­wość prze­kła­da się na wyra­zi­stość. Ten zwrot etycz­ny coraz moc­niej zazna­cza twarz poety na foto­gra­fii wier­sza. Foto­gra­fo­wa­nie bli­skie jest patrze­niu. Zasta­na­wiać może nad­zwy­czaj­na tu fre­kwen­cja wszel­kich form cza­sow­ni­ka „patrzeć”. Czu­wa­nie spo­krew­nio­no z wypa­try­wa­niem. Obo­wią­zek poety utoż­sa­mio­no z obse­sją wpa­try­wa­nia się. Trze­ba „plwać na sko­ru­pę”, bo zna­ki są głę­biej. Docho­dzi się do nich, obser­wu­jąc mru­gnię­cia i bły­ski, doświad­cza­jąc epi­fa­nii. Sku­pio­ne­mu oku poety odpo­wia­da wiel­kie oko świa­ta. Patrze­nie w głąb dopro­wa­dza świa­do­mość do histo­rio­zo­ficz­nej medy­ta­cji. Pod takim spoj­rze­niem tra­ci nie­win­ność nawet zwy­kły ogród za oknem. Sta­je się sym­bo­lem. Nie twier­dzę, że ostat­nie w nim drze­wo jest nową wer­sją „roz­dar­tej sosny”. Z wier­sza wyni­ka tyl­ko, że „poła­ma­ni sąsie­dzi spło­nę­li poprzed­niej zimy”[16]. I zasta­na­wiam się, czy to jesz­cze lirycz­ny opis zde­wa­sto­wa­ne­go ogro­du, czy już raczej wstęp do poetyc­kiej histo­rio­zo­fii. Tym bar­dziej, że w następ­nych utwo­rach pod­miot medy­tu­je nad żywą obec­no­ścią histo­rii, pyta „dla­cze­go histo­ria bro­ni się tak dłu­go oczami”[17]. Sym­bo­licz­ny ogród sta­je się dosłow­nym cmen­ta­rzem – rze­czy, ludzi, idei. Z nagich ciał wrzu­co­nych do rowu „nie­bo szyb­ko upływa”[18]. Ale zmar­li nie rezy­gnu­ją, „chcą pić z naszych ust”[19].

Wresz­cie wia­do­mo, czym napraw­dę ma zaj­mo­wać się poeta. Obsłu­gą zmar­łych, „wiecz­nym ślę­cze­niem nad pozo­sta­wio­ny­mi zapisami”[20]. Z tym że jed­ni zapi­sa­li się na papie­rze, dru­dzy skrwa­wio­nym cia­łem na pia­chu. „Jasne spoj­rze­nie zdezorientowanego”[21] wychwy­tu­je prze­su­wa­ją­ce się gra­ni­ce zła. Czu­wa­nie wią­że się wła­śnie z tym, z zazna­cza­niem ukrad­ko­wych posu­nięć zła. Powścią­gli­wy hero­izm etycz­ny Bono­wi­cza ma wie­le wspól­ne­go z zasa­dą odpo­wie­dzial­no­ści. W pierw­szym wier­szu głos bied­nych ludzi („ich głos tłumiony”[22]) ginie w śnie­gu, w ostat­nim coś go dźwi­ga wyso­ko. To coś spo­czy­wa w „niczym nieporuszonym”[23], w „twar­dej i trwa­łej podstawie”[24]. Poeta jest więc po to, by o ist­nie­niu trwa­łej pod­sta­wy przy­po­mi­nać. I zazna­czać, choć­by na śnie­gu, gra­ni­ce mię­dzy dobrem i złem.

W zupeł­nie innej tra­dy­cji poetyc­kiej wzra­stał czwar­ty poeta, o któ­rym chcę wspo­mnieć. Swo­ją oso­bą i twór­czo­ścią wniósł do Biu­ra oży­wie­nie spod zna­ku „wyzwo­lo­nej wyobraź­ni”. Rocz­ni­ki sie­dem­dzie­sią­te kon­te­sto­wa­ły reali­stycz­no-publi­cy­stycz­ną poety­kę „Bru­lio­nu” na róż­ne spo­so­by. Roman Honet wyty­czył w tej prze­strze­ni ścież­kę wyjąt­ko­wo odręb­ną, od razu sku­pia­jąc na sobie uwa­gę innych poetów, a tak­że kry­ty­ków lite­rac­kich. Dariusz Sośnic­ki w szki­cu pt. Mały demiurg użył zwro­tu „wzo­ro­wy debiu­tant”, uwa­ża­jąc, że mało któ­ry z debiu­tan­tów poło­wy lat 90. zasłu­gu­je na to mia­no tak, jak zasłu­gu­je na nie Roman Honet, „gene­ru­jąc uwo­dzi­ciel­skie pięk­no według zasad, nad któ­ry­mi nasi kryp­to­lo­dzy będą się musie­li moc­no nagłowić”[25].

Nie­wąt­pli­wie mamy do czy­nie­nia z twór­cą, któ­re­mu nigdy nie zale­ża­ło na wywal­cze­niu pozy­cji. Jego pomysł na poezję od począt­ku był zama­chem na regu­ły gry wyobraź­ni, a nie na hie­rar­chie wewnątrz życia lite­rac­kie­go. Honet stał z boku, nie mie­szał się do poko­le­nio­wych pyskó­wek, nie bił pia­ny i nie pod­grze­wał atmos­fe­ry. Nato­miast cały swój bunt i nie­zgo­dę na zasta­ny świat lite­rac­kich ukła­dów prze­niósł do wier­szy, tam był sobą, tam, zdu­mie­wa­jąc, pro­jek­to­wał swą tek­sto­wą wol­ność. Twór­ca ten nale­żał do przed­sta­wi­cie­li rocz­ni­ków sie­dem­dzie­sią­tych, któ­rzy w mniej­szym stop­niu zaufa­li fascy­na­cji zbit­ka­mi słow­ny­mi i nie dali się uwieść fra­ze­olo­gicz­nym grom, lecz raczej skie­ro­wa­li swą poetyc­ką uwa­gę na obraz, siłę wewnętrz­nych pej­za­ży o neu­ro­tycz­no-nad­re­ali­stycz­nej pro­we­nien­cji. Obra­zo­wa­nie poetyc­kie wca­le nie musi mieć wie­le wspól­ne­go z wizyj­no­ścią, sądzę jed­nak, że w twór­czo­ści Roma­na Hone­ta nie­któ­re frag­men­ty opie­ra­ją się na obra­zo­wo­ści tego typu. Odbie­ram je jako pro­jek­cje, momen­tal­ne wyświe­tle­nie się wewnętrz­nych świa­tów, halu­cy­na­cje uwie­dzio­ne­go ist­nie­niem i jego bogac­twem. Prze­pych świa­ta, nie­ustan­ne ple­nie­nie się form wręcz wymu­sza na tej buj­nej wyobraź­ni kolej­ny oddźwięk, indy­wi­du­al­ny odpo­wied­nik obra­zo­wy, meta­fo­rycz­ne i meta­fi­zycz­ne „exem­plum”. Tak czy­tam wier­sze Hone­ta, tak je rozu­miem. Zapro­po­no­wał „poezję czy­stą”, lecz o „czy­sto­ści” innej niż ta, któ­ra pod wpły­wem Sosnow­skie­go domi­no­wa­ła w Biu­rze. Mniej reto­ry­ki, a wię­cej żaru. Nostal­gia, żal, melan­cho­lia tej prze­wrot­nej auto­bio­gra­fii ducho­wej, tej „noc­nej alche­mii” na dłu­go zosta­ją w czy­tel­ni­ku. Prócz zbio­ru baw się Honet w Biu­rze Lite­rac­kim wydał jesz­cze kil­ka innych: moja, pią­te kró­le­stwo, świat był mój, roz­mo­wa trwa dalej, ciche psy.

Lata wro­cław­skie Biu­ra moż­na koja­rzyć z wysy­pem świet­nych tomów poetyc­kich przed­sta­wi­cie­li róż­nych lite­rac­kich poko­leń, jed­nak trze­ba też pamię­tać o senio­rach, a szcze­gól­nie Kry­sty­nie Miło­będz­kiej wyda­ją­cej tam kolej­ne książ­ki. Rów­no­le­gle z jej twór­czo­ścią suk­ce­syw­nie pre­zen­to­wa­no w kil­ku tomach doro­bek Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza. Poza tym wie­lo­krot­nie wra­ca­no do posta­ci i poezji Rafa­ła Wojacz­ka, wyda­jąc książ­ki z nim zwią­za­ne bądź jego ory­gi­nal­ne utwo­ry w opra­co­wa­niu bli­skie­go mu przy­ja­cie­la i poety, Bogu­sła­wa Kier­ca. Swo­istym osią­gnię­ciem wro­cław­skiej epo­ki Biu­ra było zaan­ga­żo­wa­nie do współ­pra­cy Tade­usza Róże­wi­cza, zor­ga­ni­zo­wa­nie jego powro­tu do (i dla) mło­dych poetów. Książ­ka poka­zu­ją­ca związ­ki czę­ści z nich z posta­wą twór­czą poety już nie­mal kla­sycz­ne­go pt. Dorze­cze Róże­wi­cza(2012) udo­wod­ni­ła, że moż­na go postrze­gać jako jed­ne­go z patro­nów istot­nych i żywych nur­tów współ­cze­snej poezji. „Boha­te­ra­mi tomu są Tade­usz Róże­wicz, jego poezja i 24 poetów, któ­rzy oma­wia­ją wybra­ne przez sie­bie wier­sze auto­ra Nie­po­ko­ju, okre­śla­jąc przez to wła­sne inspi­ra­cje i związ­ki z jego twór­czo­ścią, będą­cą od ponad 60 lat żywym źró­dłem nie­za­leż­nej, odkryw­czej sztu­ki dla kolej­nych pokoleń”[26]. Zatem ostat­ni etap życia i twór­czo­ści wybit­ne­go poety prze­bie­gał pod zna­kiem współ­pra­cy z Biu­rem Lite­rac­kim. Tam publi­ko­wał swo­je ostat­nie książki[27].

I jesz­cze jed­no. W opi­niach doty­czą­cych wro­cław­skich lat festi­wa­lu czę­sto pod­kre­śla się szcze­gól­ną świet­ność okre­su 2004‒2007. To wła­śnie wte­dy, przez wyda­wa­ne książ­ki i ory­gi­nal­ne spo­so­by pro­mo­cji, Port stał się naj­waż­niej­szą impre­zą poetyc­ką w Pol­sce. Tłu­my nawie­dza­ją­ce Wro­cław w festi­wa­lo­wych dniach mia­ły kło­po­ty ze zna­le­zie­niem wol­nych miejsc noc­le­go­wych. I to wte­dy wśród wie­lu sys­te­mo­wych zmian i nowa­tor­skich pomy­słów poja­wi­ła się w Biu­rze idea wiel­kiej ogól­no­pol­skiej nagro­dy poetyckiej[28]. Wkrót­ce otrzy­ma­ła ona nazwę Sile­sius i zaczę­ła mieć wiel­ki wpływ na cha­rak­ter życia lite­rac­kie­go.

Tekst jest frag­men­tem Anto­lo­gii szki­ców o poetach Biu­ra Lite­rac­kie­go, któ­ra uka­że się we wrze­śniu nakła­dem wydaw­nic­twa Insty­tu­tu Lite­ra­tu­ry. Przy­pi­sy:
[1] P. Som­mer, Okręt, w: Bitwa o Legni­cę 1996‒2003. W 14 wier­szach 27 pro­zach i 66 zdję­ciach, Wro­cław 2004, s. 17.
[2] Z mate­ria­łów udo­stęp­nio­nych przez Artu­ra Bursz­tę (codzien­ne inter­ne­to­we ser­wi­sy infor­ma­cyj­ne).
[3] Tam­że.
[4] M. Grze­bal­ski, Nie­pio­sen­ki, Wro­cław 2009.
[5] M. Grze­bal­ski, Układ, w: tegoż, Nie­pio­sen­ki, dz. cyt., s. 11.
[6] M. Grze­bal­ski, Chcia­ło­by się powie­dzieć, w: tegoż, Nie­pio­sen­ki, dz. cyt. s. 15.
[7] M. Grze­bal­ski, Z ori­ga­mi w tle, w: Nie­pio­sen­ki, dz. cyt., s. 31.
[8] D. Sośnic­ki, Syme­tria, Legni­ca 2002.
[9] D. Sośnic­ki, Dro­ga, w: tegoż, Syme­tria, dz. cyt., s. 5.
[10] Tam­że.
[11] Tam­że (ten przy­pis obej­mu­je tak­że wszyst­kie pozo­sta­łe cyta­ty).
[12] W. Bono­wicz, Pol­skie zna­ki, Wro­cław 2010.
[13] W. Bono­wicz, Mój sen z zegar­ka­mi, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 11.
[14] W. Bono­wicz, Powsta­niec, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 12.
[15] W. Bono­wicz, Kolum­ny, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 34.
[16] W. Bono­wicz, Ogród, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 10.
[17] W. Bono­wicz, Powrót, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 15.
[18] W. Bono­wicz, Cień, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 14.
[19] W. Bono­wicz, Z Anto­lo­gii Pala­tyń­skiej, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 13.
[20] W. Bono­wicz, Dar Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 28.
[21] W. Bono­wicz, Jak mu pomóc, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 17.
[22] W. Bono­wicz, Nagro­da, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 5.
[23] W. Bono­wicz, Kolum­ny, w: tegoż, Pol­skie zna­ki, dz. cyt., s. 34.
[24] Tam­że.
[25] D. Sośnic­ki, Mały demiurg, „Gaze­ta For­tecz­na” 1999, nr 9, s. 13.
[26] Z mate­ria­łów udo­stęp­nio­nych przez Artu­ra Bursz­tę (codzien­ne inter­ne­to­we ser­wi­sy infor­ma­cyj­ne).
[27]  „Dla mnie Róże­wicz w BL to jest naj­waż­niej­sza część wro­cław­skiej przy­go­dy. Jest w tym jakiś ciąg dal­szy całej tej histo­rii. Prze­cież on wte­dy mógł iść do WL albo Zna­ku. Oni dawa­li mu wiel­kie pie­nią­dze. Zde­cy­do­wał się na nas i wiem, że nigdy tej decy­zji nie żało­wał” (mail od A. Bursz­ty z 31.03.2020 r.).
[28] „Kto bowiem chciał­by nagra­dzać auto­rów, któ­rzy piszą dla stu, cza­sa­mi trzy­stu, a rzad­ko sied­miu­set osób? Aż w 2007 roku poja­wi­ła się Nagro­da Lite­rac­ka Gdy­nia, któ­ra jako pierw­sza zaczę­ła wyróż­niać pomi­ja­nych dotąd auto­rów. Wte­dy to – może z prze­ko­ry, może tro­chę z nie­wia­ry, że może się udać – wymy­śli­łem nagro­dę tyl­ko dla poetów. W trak­cie Por­tu Lite­rac­kie­go 2007 opo­wie­dzia­łem o swo­im pomy­śle Jar­ko­wi Bro­dzie – dyrek­to­ro­wi Wydzia­łu Kul­tu­ry we Wro­cła­wiu. To był ide­al­ny moment. Prze­nie­sio­na czte­ry lata wcze­śniej z Legni­cy impre­za prze­ży­wa­ła swój naj­lep­szy wro­cław­ski okres. Widow­nia w Impar­cie (700 miejsc) pod­czas każ­de­go wyda­rze­nia pęka­ła w szwach. Bro­da zapa­lił się do pomy­słu. Po kil­ku dniach mia­łem przy­nieść do wydzia­łu kon­spekt z zało­że­nia­mi nagro­dy” (A. Bursz­ta, Lite­ra­tu­ra z nagro­da­mi, https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/cykle/literatura-z-nagrodami/ (dostęp: 1.04.2020).