05/02/18

Cienka smuga

Adam Poprawa

Strona cyklu

Niepogubione afekty
Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

W tele­wi­zyj­nym „Tygo­dni­ku Kul­tu­ral­nym” swa­da uczest­ni­ków jest zazwy­czaj odwrot­nie pro­por­cjo­nal­na do ich kom­pe­ten­cji. Mówią więc dużo i chęt­nie, czę­sto poli­fo­nicz­nie, ostat­nio pro­tek­cjo­nal­nie roz­pra­wi­li się z Taran­tu­lą Boba Dyla­na, książ­ką prze­ło­żo­ną przez Fili­pa Łobo­dziń­skie­go. Pro­wa­dzą­cy pro­gram przy­znał, iż „bar­dzo miał duże trud­no­ści, żeby się w tę poezję zanu­rzyć”, po czym zapy­tał kry­ty­ka (?) odde­le­go­wa­ne­go na odci­nek lite­rac­ki, czy to jego, pro­wa­dzą­ce­go, wina, „czy poezja jest po pro­stu her­me­tycz­na”. Alle beide, jak było w sta­rym dow­ci­pie z ck cza­sów: poezja może być her­me­tycz­na i wina może być po stro­nie sła­bej gło­wy czy­tel­ni­ka. Pro­wa­dzą­cy ów zastrzegł się zresz­tą uczci­wie, że nie jest dyla­no­lo­giem, sam zaś „Dylan jest kul­to­wą posta­cią przede wszyst­kim poko­le­nia jego [pro­wa­dzą­ce­go] ojca i on [pro­wa­dzą­cy] to sza­nu­je”. No cóż, od dekad tro­chę zaj­mu­ję się Dyla­nem, nie mia­łem jed­nak poję­cia, że jest on bar­dzo istot­ną posta­cią przede wszyst­kim dla poko­le­nia ojca pro­wa­dzą­ce­go. Gdy­bym jesz­cze wie­dział, kie­dy się sza­now­ny tatuś uro­dził, miał­bym więk­sze roze­zna­nie w socjo­lo­gii recep­cji, a tak ska­za­ny jestem na domy­sły.

I ten sza­cu­nek! W jed­nym z odcin­ków Bill Cos­by Show… O mat­ko ludo­wa, nie powi­nie­nem tego nazwi­ska wymie­niać, prze­cież Bill Cos­by to he too… Ale cyto­wać chy­ba wol­no? W każ­dym razie w któ­rymś epi­zo­dzie cho­dzi­ło o prze­ko­na­nie mło­dzie­ży do prze­czy­ta­nia dra­ma­tu Szek­spi­ra. Dom rodzin­ny odwie­dził wte­dy aku­rat pro­fe­sor lite­ra­tu­ry, któ­ry jął tłu­ma­czyć, że Strat­ford­czy­ka czy­ta i komen­tu­je uważ­nie od lat, i że war­to. Chło­piec – wszak dobrze uło­żo­ny – grzecz­nie wysłu­chał i odparł filo­lo­go­wi, że co praw­da nie rozu­mie takiej posta­wy, ale ją sza­nu­je.

Wra­ca­jąc zaś do towa­rzy­stwa z „Tygo­dni­ka Kul­tu­ral­ne­go”, ja z kolei powi­nie­nem ich zro­zu­mieć. W koń­cu Dylan to ani Afro­ame­ry­ka­nin, ani póź­ny kapi­ta­lizm, ani nawet me too, więc jak tu mówić o takiej Taran­tu­li? Nie ma się cze­go uchwy­cić.

Mag­da Pie­kar­ska chwy­ta się więc bra­ku. Dzien­ni­kar­ka oma­wia Bie­der­man­na i pod­pa­la­czy, wysta­wio­nych w Teatrze Pol­skim, a praw­dę powie­dziaw­szy: w tym, co z nie­go zosta­ło. Publi­cyst­ka umiesz­cza wro­cław­ski spek­takl w naj­szer­szym moż­li­wym kon­tek­ście histo­rycz­nym. Tak więc:

„Kie­dy sztu­ka Maxa Fri­scha mia­ła swo­ją pre­mie­rę w 1958 roku na sce­nie Teatru Miej­skie­go w Zuri­chu, kry­ty­ka tę opo­wieść o naiw­nym przed­się­bior­cy, któ­ry daje się podejść parze bez­względ­nych ter­ro­ry­stów, odczy­ty­wa­ła jako meta­fo­rę źró­deł faszy­zmu. I dziś taka inter­pre­ta­cja mogła­by oka­zać się rów­nie nośna, gdy­by Fischer [Sil­ke Johan­na, reży­ser­ka recen­zo­wa­ne­go przed­sta­wie­nia] dała nam jakie­kol­wiek wska­zów­ki pro­wa­dzą­ce w tę stro­nę”.

No wła­śnie, i teraz męcz się widzu i kom­bi­nuj, bo pani reży­ser nie poka­za­ła pal­cem, jak to masz, zwłasz­cza w dzi­siej­szej sytu­acji, rozu­mieć. Nie każ­dy czło­wiek pra­cy może stu­dio­wać histo­rię teatru, nie każ­dy kor­po­lu­dek ma czas na este­ty­kę. Pie­kar­ska po pro­stu ostrze­ga przed nie­da­ją­cy­mi się prze­wi­dzieć skut­ka­mi.

Na rady­kal­ną pro­sto­tę wywo­du posta­wił też Witold Mro­zek. Jego komi­sa­rycz­nej kon­tro­li pod­da­ne zosta­ło przed­sta­wie­nie Moni­ki Strzęp­ki Ciem­no­ści, z tek­stem przy­go­to­wa­nym przez Paw­ła Demir­skie­go na moty­wach Con­ra­dow­skie­go Jądra ciem­no­ści. Mroz­ko­wi poszło jedy­nie słusz­nie o kil­ka spraw, mie­dzy inny­mi o postać Tej Obcej. Gomuł­ka oraz inni wład­cy tego auto­ra­men­tu upodo­ba­li sobie wywód kate­chi­zmo­wy, skła­da­ją­cy się z pytań i odpo­wie­dzi. Regu­ły tej sztu­ki pojął rów­nież – on też – Mro­zek:

„Co jest nie tak z Tą Obcą? Po pierw­sze, uogól­nio­ny »inny« wyda­je się figu­rą ana­chro­nicz­ną i naiw­ną – zwłasz­cza w tek­ście, któ­ry nie fru­wa w bec­ket­tow­skiej poetyc­kiej ogól­no­ści, tyl­ko tonie w bie­żą­cych odnie­sie­niach: od kry­zy­su uchodź­cze­go po akcję #metoo. Po dru­gie, nawet gdy­by powie­dzieć: nie dziel­my wło­sa na czwo­ro, prze­cież to nie jest spek­takl o Afry­ce, to zmie­sza­nie wszyst­kie­go ze wszyst­kim osła­bia poli­tycz­ną wymo­wę tek­stu”.

Jak­kol­wiek pobyt na zaję­ciach z teatro­lo­gii pew­nie skró­co­no Mroz­ko­wi za dobre spra­wo­wa­nie, par­don: za zaan­ga­żo­wa­nie, sko­ro tak ujmu­je dzie­ło Bec­ket­ta, publi­cy­sta „Kry­ty­ki Poli­tycz­nej” (i, praw­dę powie­dziaw­szy, paru jesz­cze gościn­nych łamów) wyra­ża zbio­ro­wą mądrość współ­cze­snej sytu­acji: potrze­bu­je­my teatru poli­tycz­ne­go, a nie jakichś wydu­ma­nych este­ty­zmów z inte­li­genc­kim dzie­le­niem wło­sa. Nie ma co cze­kać na Godo­ta, gdy już przy­szedł.

Oba­wiam się tyl­ko, że Mroz­ko­wi gro­zi odchy­le­nie libe­ral­ne: nie wzy­wa on twór­ców spek­ta­klu do zło­że­nia samo­kry­ty­ki; jak jed­nak moż­na sądzić, ratu­je ich świa­do­mość popeł­nio­nych błę­dów.

No cóż, Con­rad sam sobie winien, że uro­dził się nie w porę, tak że jego rok obcho­dzo­no aku­rat w 2017. Przy innej oka­zji wyja­śnił Mro­zek skom­pli­ko­wa­ne pra­wa dia­lek­ty­ki recep­cji:

„Na koniec war­to dodać, że choć Rok Con­ra­da wła­śnie się skoń­czył, to spek­takl [Seba­stia­na Majew­skie­go Lord Jim. Ćwi­cze­nia z czy­ta­nia powie­ści Con­ra­da, reż. Maciej Pod­staw­ny] jest na cza­sie. Obiekt dum­nej pol­skiej dyplo­ma­cji kul­tu­ral­nej i reme­dium na tzw. peda­go­gi­kę wsty­du pró­bo­wał zro­bić z Con­ra­da obóz »dobrej zmia­ny«; w »Do Rze­czy« uka­za­ło się wie­le tek­stów Krzysz­to­fa Masło­nia o tym, jak to Józe­fa Korze­niow­skie­go moż­na i trze­ba odzy­skać dla dobra ojczy­zny. W kontrze Con­ra­dow­skie wyda­nie przy­go­to­wa­ła »Gaze­ta Wybor­cza«, zamiesz­cza­jąc ese­je o twór­czo­ści pisa­rza i inspi­ro­wa­nych nimi zja­wi­skach, a jed­no­cze­śnie puen­tu­jąc codzien­ną anty­pi­sow­ską publi­cy­sty­kę cyta­ta­mi z Con­ra­da o rewo­lu­cji czy ety­ce”.

Mro­zek odciął się od poetyc­kiej ogól­no­ści, ale i pro­za dys­kur­syw­na spra­wia mu, jak widać, kło­po­ty. Ese­je o twór­czo­ści pisa­rza i inspi­ro­wa­nych nimi zja­wi­skach? To nie­wy­ko­nal­ne: w pier­wo­dru­ku nie spo­sób napi­sać cze­go­kol­wiek o zain­spi­ro­wa­nym przez ten tekst zja­wi­sku. Nie powiem, czy­ta­łem ten numer „Gaze­ty” ze śmie­chem i roz­pa­czą zara­zem. Blok con­ra­dow­ski jako jeden wiel­ki anty-Masłoń – o niczym wspa­nial­szym nie mógł marzyć ów publi­cy­sta w naj­dzik­szych fan­ta­zjach. No ale sko­ro sam Adam Mich­nik tak oto potwier­dził ran­gę auto­ra Pla­ców­ki postę­pu: „Honor, god­ność, uczci­wość – to nie są fik­cje lite­rac­kie. Tak, Con­rad to pisarz zawsze aktu­al­ny. Dziś zapew­ne bar­dziej wart lek­tu­ry niż przed dwo­ma laty”. Aż strach pomy­śleć, co by się sta­ło, gdy­by wygrał Bro­ni­sław Komo­row­ski i gdy­by w Sej­mie PO mia­ła więk­szość. Nie było­by rady, Con­rad tra­fił­by do lamu­sa.

Może usią­dę i napi­szę sce­na­riusz Pol­skie­go cza­su apo­ka­lip­sy? Mar­low Mich­nik prze­bi­ja się kana­ła­mi do Żoli­bo­rza, by dorwać Kurt­za Kaczyń­skie­go. W ostat­niej sce­nie obaj dłu­go patrzą sobie w oczy i obaj wyszep­tu­ją jed­no sło­wo: Zgro­za…

Jak­by 29 lute­go 1968 roku Leszek Koła­kow­ski nie powie­dział: „Doszli­śmy do zawsty­dza­ją­cej sytu­acji, kie­dy cała dra­ma­tur­gia świa­to­wa – od Ajschy­lo­sa przez Szek­spi­ra do Ione­sco – sta­ła się jed­nym zbio­rem alu­zji do Pol­ski Ludo­wej”.

Jasne, trud­no ocze­ki­wać od Mroz­ka, że się­gnie do Koła­kow­skie­go, kon­ser­wa­ty­sty i wła­ści­wie reli­gian­ta. Mro­zek nie Mro­żek, w histo­rii teatru nie zosta­nie. Ale żeby nie pamię­tał Koła­kow­skie­go Mich­nik? On też?

p.s. Nie cał­kiem z ostat­niej chwi­li: jak sły­chać, kam­pa­nia me too zagar­nę­ła tak­że Dusti­na Hof­f­ma­na. Trud­no się dzi­wić: kto w 1967 roku wymo­le­sto­wał panią Robin­son? Wo wo wo.