Ćwiczenia z rezygnacji (2)
Krzysztof Sztafa
Strona cyklu
Ćwiczenia z rezygnacjiKrzysztof Sztafa
Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.
1.
Hejka. Leje, no nie?
Ponadto jest zimno, szaro i wietrznie – co za combo. Za oknem straszliwa plucha, a z kuchni dochodzi beznamiętny szum pustej lodówki. Czy w ogóle może być gorzej? Czy da się zejść jeszcze niżej? Cała Polska, od Bałtyku aż po Tatry (wszyscy wiemy dobrze, że linie podziału rysują się dziś najwyraźniej wzdłuż osi północ-południe, a nie wschód-zachód), podtopiona, mokra, spuchnięta. Ma pomarszczone opuszki palców, wodę w piwnicy, przy okazji piwnicę w ruinie. Przemokły jej buty. Podobno z takich pomarszczonych opuszków można wyczytać prognozę na najbliższą przyszłość (jakaś być musi: przyjmijmy, że jest czarna, jak u Ciorana).
Fikuśne szczyty rozpaczy. Z cyfr bytu (nagle przypomniałem sobie Przetrwalnik Jochera) odczytam dla Was akuratną prognozę: jeśli na najbliższe dni mieliście jakieś spektakularne plany – chcieliście przykładowo skorzystać z lukratywnych promocji, wypić kawę w modnym lokalu albo po prostu wyjść na spacerniak po osiedlu i pozachwycać się światem – radzę z nich zrezygnować. Zapomnijcie. To się nie wydarzy. Jest już za późno na cokolwiek. Zamknijcie się lepiej w domku i pozwólcie sobie na odrobinę przytulnej melancholii. Nie idźcie do pracy, nie spotykajcie się z przyjaciółmi (jeśli jakichś macie). Nic nie róbcie. Odpalcie sobie na łóżeczku ulubiony serial, posłuchajcie Slowdive. Albo poskrolujcie trochę gównianego kontentu, wiadomo, aż do zbielenia oczu, i idźcie spać. Będziecie śnić o utraconym dzieciństwie.
Znamy takie scenariusze, które na smętne jesienne wieczory pisze dla nas ukochane życie, prawda? No właśnie. Chlip. Przypomnijcie sobie zeszłoroczny październik. Naraz, po pięciodniowej harówce w boksie transnarodowej korporacji (z biodra za, zdaje się, Franzenem: to przedziwna instytucja, która choć nie produkuje niczego realnego, to jednak wytwarza ogromne bogactwo) wybił piątek i wróciliście do mieszkania. Zgrzyt kluczy w zamku, buty na korytarzu, kurtka na wieszaku. Mieliście na to popołudnie sto tysięcy pomysłów: chcieliście, jak to się mówi, nadrobić pewne życiowe zaległości, zrobić stosowne porządki w salonie (jeśli macie salon), odwiedzić miejsca, na które w tygodniu po prostu nie ma czasu, być może nawet chcieliście wyjść na imprezę i wreszcie sobie odpuścić, ale coś – zły demon w środku (wiele demonów) nagle wyrwał was z tego piątkowo-sobotniego kontenansu i wpędził w jakieś absolutne czeluści, takie, że z ich nizin jesteście w stanie tylko chłonąć i leniwie poruszać wybranymi kończynami. Potrząsać odwłokiem. Budzicie się z tego letargu na chwilę przed północą i wtedy dochodzi do was, że naprawdę jest już za późno. Że ten cudowny wieczór minął wam gdzieś pomiędzy laptopem, leżeniem i jedną albo drugą smutną przekąską.
To zaczyna się niewinnie. Po prostu wykończeni padacie na kanapę (jeśli macie kanapę) i myślicie sobie: „zaraz, za momencik”. Później strategicznie nie odbieracie telefonu od kumplika, z którym byliście wstępnie umówieni. Nie odpisujecie na smsy. Leżycie.
To, że przegrywacie, dochodzi do was powoli (i to dopiero jest faza).
*
Dzisiaj jest podobnie (nie martwcie się, jutro najpewniej będzie tak samo). Wobec tych wszystkich niefortunnych okoliczności opowiem wam o kilku planach, z których właśnie radośnie i oficjalnie postanowiłem sobie zrezygnować.
2.
Miałem, prawda, plany.
Nade wszystko dzienniczek lektur: chciałem przez weekend doczytać kilka rzeczy. Z tych kilku rzeczy zdołałem jednak skończyć tylko Pamięć zewnętrzną Radka Jurczaka; nie będę jednak o niej, bo miało być o tym, czego zrobić się nie udało.
Albo nie. Pozwolę sobie jednak na krótką uwagę: Pamięć zewnętrzna to zbiór wierszy. Zbiór wierszy zresztą całkowicie udany, o czym w poprzednim tygodniu miałem okazję wspomnieć w Kulturze Liberalnej. Na wszelki wypadek do pieca dorzucam zatem odrobinę spamu: tom zwyczajnie na to zasługuje.
Szczęśliwie, jedna przeczytana w tygodniu książka o niczym znacząco nie świadczy. Chciałem jeszcze skończyć kilka rzeczy innych. Przykładowo: wracając na dniach skądś do domu, zupełnie spontanicznie wpadłem sobie do pewnej krakowskiej księgarni (w środku ściany pomalowane są na czarno), w której – zupełnie spontanicznie – odnalazłem Tak. Wyjadacze Bernharda. I męczę się teraz z tym Bernhardem okropnie.
Kiedyś – jeszcze na polonistycznych studiach – byłem psychofanem. Korekta, Wycinka, Dawni mistrzowie, nawet ten nieszczególnie przecież ponętny Bratanek Wittgensteina – znam to gówno na pamięć. Żeby nie wspomnieć o szpitalnej trylogii, której pierwsze zdanie zawsze uważałem za jedno z bardziej fortunnych w rozległej historii literatury, powiedzmy, schyłkowej: „Wraz z tak zwanym cieniem na moje płuca padł także ponownie cień na moje życie”. Brałem Bernharda ze sobą wszędzie. Albo prawie wszędzie. Czytałem go w tramwaju, w autobusie, czytałem też na kajaku i w zadymionej szatni klubu (dochodziła piąta rano, a ja – trzeźwy i spragniony – dodawałem sobie animuszu latarką z komórki). Po prostu imponował mi ten cyniczny blok tekstu i wyniosła żółć arystokraty, zawsze patrzącego na wszystko z ukosa, zawsze gdzieś z cienia, zawsze ze strategicznej kryjówki, arystokraty, który, odrzuciwszy ludzi, oddał się w wyniszczającemu ruchowi pojęć (filozoficznych czy naukowych), a więc arystokraty całkowicie oddanemu tak zwanej pracy umysłowej. Imponowały mi zmagania człowieka z ideą, walka, którą prowadził Roithamer, usiłujący skonstruować niemożliwe, samotny Reger z Kunsthistorisches Museum, Konrad posuwający się do morderstwa w imię słuchu absolutnego. Słowem: w Bernhardzie pociągały mnie wszystkie te dyskursywne pierdoły, o których opowiada się w gronie innych polonistów (śmierć polonistom i frajerom), potakując taktycznie głową.
Wreszcie, wraz z Tak. Wyjadacze, uświadomiłem sobie jednak, że to już nie działa. Ba: doszedł do mnie cały ten seksistowsko-klasistowski bagaż, jakim obdarzony jest podmiot Bernharda. Żart, nie ma żadnego seksistowsko-klasistowskiego, raczej tylko klasistowski, ale w tym sensie, że to po prostu literatura bogatej i znudzonej Północy (wspominałem wcześniej o osiach podziału, prawda?). Jakoś przebrnąłem przez pierwsze z dwóch opowiadań, które to opowiadanie raz jeszcze skupia wszystkie pisarskie obsesje Bernharda: że człowiek, że idea, że szaleństwo. Mamy zatem typa opętanego w podwójnym sensie – przez pracę i przez samotność, ze wszystkimi implikacjami, jakie z tej kombinacji wynikają. Mamy zatem monolog typa, który maskuje przed sobą i światem, że jest przegrany (że jest, mówiąc samym Bernhardem, duchowym bankrutem). Przy Tak znudziłem się straszliwie; naraz doszło do mnie, że ten wspaniały blok tekstu – ten sam, o którym na studiach polonistycznych mogłem tromtadrować przez pół wieczoru – na każdym kroku wali się pod własnym ciężarem (możliwe, że od samego początku tak miało być, ale tego typu ustawka zaprowadzi nas donikąd). Może to głupie, ale przy tym ważkim odkryciu kończy się dla mnie pewna, kurde, epoka. Czuję się pogodnie rozczarowany i niniejszym rezygnuję. Z pewnością znacie to uczucie: wracacie do rzeczy po latach, żeby przekonać się, że wszystko, czemuście w tej rzeczy zawierzyli, nigdy nie tak naprawdę nie istniało.
*
Secundo: dzienniczek iwentowy. Z Ha!wangardy (od tego roku Międzynarodowy Festiwal Literacki Hawangarda: na pewno chodziło o hajsy z Wyszehradu) zrezygnowałem już w dwa dni po ogłoszeniu programu, mimo iż nasz wyklęty kraj nie nękały wówczas jeszcze kaskady deszczu. Nie kręci mnie Demoscena, nigdy w niej nie siedziałem, poza tym nie rozumiem jej i mam z nią, prawda, dotkliwy kłopot. Oczywiście, oprócz Chleba, ale prawdziwy, pożywny i żytni Chlebuś jest demoscenowy raczej z braku laku bądź braku lepszego nazewnictwa, a zgrany już mocno vapor przecież nie wyczerpuje wspaniałych wyczynów Onaka, Puldziana i Podgórniego. Poza tym, wiadomo, w Chlebie chodzi o to, żeby się pośmiać. Żeby przyjść – jak chociażby na tegorocznej Hawangardzie – do Bomby na Placu Szczepańskim, spalić koruta, napić się piwka i dostać oczopląsu od statusów Jana Pegazusa Drugiego. Podczas Elektronicznego Festiwalu Lodówki (komputer pytał publiczność, czy twoja dieta zawiera posiłek) było, prawda, zabawnie, chociaż do lokalu wbiło się jakieś tysiąc osób i musieliśmy z koleżanką stać na schodach w sekretnym przejściu do bombowych podziemi.
Następnego dnia, a więc w piątek siódmego października, chciałem jeszcze skoczyć do Spółdzielni Ogniwo na Media Art Show, żeby jakoś się na tą Demoscenę bardziej otworzyć, ale byłem po pracy i straciłem ochotę. Poza tym wykruszył mi się znajomek. Wróciłem zatem grzecznie do domu i wieczorek minął mi pod kołderką w panterkę jakoś pomiędzy laptopem a jedną bądź drugą przekąską.
Mam też poważne wątpliwości co do tegorocznego Conrada. Warto iść czy lepiej zmulić wieczorowo na łóżeczku? Swoją drogą: mogliby retransmitować spotkania na żywo, wówczas decyzja nie byłaby taka trudna. Brakuje w programie kogoś w stylu Ranciere’a czy Sloterdijka, jak w poprzednich edycjach. Wszyscy dobrze wiemy, że filozofowie najczęściej mają jednak więcej ciekawych rzeczy do powiedzenia niż literaci (kiedyś w rozmowie z pewnym dobrym znajomkiem doszliśmy do wniosku, że w poezji najgorsi są poeci i przyznajcie: coś w tym jest), zakładając jednocześnie, że jeden/jedna nie jest drugim/drugą.
W każdym razie rezygnacje na tle Conrada są jeszcze do spisania.
Podobnie z Unsoundem, z którego zrezygnuję raczej z braku odpowiedniego kapitału niż z prawdziwej potrzeby (rezygnacji), nie licząc pewnie jednego lub dwóch koncertów i jakiejś nocy w Forum, oczywiście z odpowiednim podkładem. Straszna szkoda. Tym szczęśliwym i majętnym z całego serca polecam sety w Forum czwartkowym, a w szczególności footworkowy pokój numer dwa. Przy odrobinie szczęścia też się na to załapię.
3.
Jak tam wasz wieczór? Wciąż równo w dół? Dobrnęliście w ogóle do tego momentu? Ja bym pewnie zrezygnował gdzieś w trzecim akapicie. Żarcik, czytałbym do końca i gwałcił riplej. W każdym razie na koniec mam dla Was pocieszające wieści: nie tylko wy jesteście w złym stanie. Do spisania za dwa tygodnie!
Ukochy!