Ćwiczenia z rezygnacji (4)
Krzysztof Sztafa
Strona cyklu
Ćwiczenia z rezygnacjiKrzysztof Sztafa
Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.
8.
Po krótkiej przerwie raz jeszcze WITAM SERDECZNIE kolegów, koleżanki i całą resztę kumatych mordeczek. Wybaczcie, w szerokim międzyczasie trochę pochłonęło mnie życie (czyli jakieś tam mam). Z całego serduszka wierzę, że wobec niemiłego świata trzymacie się ciepło.
Na tę chwilę wobec niemiłego świata wystarczy błyskotliwe spostrzeżenie: spadł pierwszy poważny śnieg, przynajmniej u mnie. Nie że jakiś tam drobny śmieszek, po którym w ciągu kilku godzin zostaje zwalista plucha na poboczu. Śnieg wreszcie się osadza: przykrywa dachówki i wypełnia chodniki. W przydrożnych zwałach można już spokojnie drążyć iglo. Zima postępuje jak najgorsza z chorób: ma tłuste włosy, pryszcze na twarzy i przykry oddech. Ścieli się na polach i rozkłada przed nami swoje owłosione nogi – możemy zacząć je lizać (nie mamy wyboru). Najlepsze, że niedługo będzie już wszędzie – jakże budująca jest taka świadomość! Jeśli jeszcze się łudziliście, że na przykład zdążycie zaliczyć jakąś akuratną wycieczkę w góry (bo złota jesień i poetycki dywan liści) albo zorganizować beztroską imprezkę w plenerze (bo faza pany), ogłaszam uroczyście: już tego nie zrobicie. Możecie spokojnie wypakować turystyczne plecaki, a napoje wyskokowe zamienić na, bo ja wiem, herbatkę z cytryną. Co za radość, prawda? Następne cztery miesiące upłyną nam pod przemiłym reżimem szronu, lodu, gołoledzi, odmrożeń i czego tam jeszcze! Przed nami tysiące wątpliwej jakości atrakcji i dni wypełnione od czekania – wieczorami będziemy sobie powtarzać, że oczekujemy jakiegoś zasadniczego przestrzału, więc póki co nie warto się ruszać. Błąd. W ogóle już nie warto za nic się zabierać. Swoją drogą: podobno nuda – gdyby ją przeżywać jednym ciągiem – trwa średnio dwa lata. Trochę beka, nie? Ale trochę też nie. W każdym razie na jej (nudy) niedostatek raczej nie będziemy narzekać. Bo niby co robić w asyście dziesięciu stopni poniżej zera? Iść na sanki? Budować bałwany? Gwałcić riplej z tego serialu o amerykańskim papieżu? Z kontrą przychodzi akuratne rozwiązanie: rozpaczać i znaleźć w tym, prawda, ukojenie. Zorganizować sobie e‑learningowy kurs z technik zmulania. Słowem: zarzucić plany i zrezygnować, wyłączyć się, przepaść dla świata, jak ci wszyscy wybitni literaci. Już nie będzie okazji do psot.
Westchnąć przeciągle (da się tak?) i podkulić ogon w drodze do domu. W podobnych (zimowych) okolicznościach wszystko sobie powoli umiera: mądre muminki zapadają w sen, a lekkomyślny Włóczykij (pewnie z wojowniczym okrzykiem na ustach, że faza pany) wyrusza na swoją klasyczną wyprawę wzdłuż animowanego świata. Tak było, prawda? Wyobrażam sobie, że po tygodniach tułaczki, już doszczętnie spalony przez samotność, Włóczykij nawiązuje relacje z urojonymi, kasztanowymi ludzikami. Albo wreszcie, wycieńczony i w szaleńczej malignie, ostatkiem sił rzuca się do siedliska Buki (Buka musi zamieszkiwać nieprzystępną, wilgotną jaskinię). I zostaje z niego tylko harmonijka. Za Hölderinem można podsumować: „święty i światły jest mu koniec dnia”.
9.
Z okazji śniegu (który spadł, przykrywając dachówki i wypełniając chodniki) poczułem się dziś – wybaczcie – poetycko (cokolwiek to w sumie znaczy). Takie rzeczy zazwyczaj mi się nie zdarzają. Zazwyczaj – przyznaję to nie bez pewnego żalu – dzień zaczynam od wykrztuszenia z siebie czarnej flegmy i dopicia resztki berbeluchy z poprzedniego wieczoru, która strategicznie zalega gdzieś obok łóżka (łóżko, wiadomo, trzęsie się, skrzypi i rozpada). Ważne, żeby była na wyciągnięcie drżącej łapki. Później, w ramach kolekcjonowania mocnych bodźców, odpalam jeszcze szluga (od tygodnia poważny i akuratny kaliber, czyli czerwone LD setki). Dobrze jest z rana dać sobie porządnie w wątrobę i płucko. Wariant poezji umiarkowanie zaangażowanej.
Żartuję, ostatnio prowadzę się relatywnie zdrowo i trzymam się wcale nieźle. Po niedawnym przeziębieniu postanowiłem akuratnie przygotować się na zimowe zamulanie. Jeśli piję coś rano, to zazwyczaj jest to żałośnie słaba czarna kawka z fikuśnego kubeczka w biało-czerwone kropki (ikea, którą dostałem niegdyś od serdecznej przyjaciółki: pozdrawiam ciepło!) albo jakieś zdrowe ziółko. Nie, nie to ziółko (tutaj akurat smutek). Czystek, bo właściwości antyoksydacyjne, morwa (bo cholesterol, którego nie mam, ale w każdej chwili mieć mogę), ostropest (plamisty: bo wspiera pracę płaczącej wątroby), weberna (bo zbawienna dla układu oddechowego – to istotne w kontekście czerwonych LDków i krakowskiego smogu, który akurat na dniach triumfalnie wrócił do miasta) czy absolutnie klasyczna pokrzywka (na stresik, a stresiku jest bardzo dużo). Serdecznie polecam, szczególnie, że te pychotki są do kupienia prawie w każdym osiedlaku, nawet waszym. Wchodzisz w interes za piątaka i przez cały tydzień rozkoszujesz się, prawda, paletą smaków. To strasznie ważne, żeby podczas zimowych wieczorów sączyć różnorodne napoje w stosownej temperaturze, tak. Eliksiry nieśmiertelności! Czyli takie, że się będzie żyć długo (mimo wszystko zależy nam, żeby żyć długo, prawda? Jeszcze chociażby jakieś dziesięć lat).
Z okazji śniegu (który spadł, przykrył i wypełnił) poczułem się poetycko. Już tak na poważnie. Wprzódy – to znaczy w nocy, kędy jeszcze nic nie mogłem wiedzieć – śniłem, że latam pomiędzy blokami. I naraz wspaniałe wydało mi się to szare przecież i smętne jak wiadomo co osiedle. Zachwycił mnie neon pobliskiej monopolki, burki na okolicznej ławce (to w ich drżących łapkach filuternie spoczywała berbelucha), blaszane pawilony i betonowe place zabaw. Nawet ten oczojebny lokal Las Vegas z od dupy wziętą panoramą Nowego Jorku wydawał się machać w moją stronę w geście bezwarunkowej sympatii. Co za przyjemny i rozkoszny świat, jeśli tylko obserwować go z pozycji odpowiedniego dystansu!
Bo jak się patrzy z bliska to wiadomo, człowiek chciałby zrezygnować z prowadzenia egzystencji.
10.
I to właśnie tutaj – w tej toksycznej bliskości ze światem – kończą się wszystkie poetyckie ciągoty, pierdoły o muminkach i epifaniczne doświadczenia. Wszystkim entuzjastom (mnie już przeszło) pragnę przypomnieć, że w tej jedynej perspektywie, jaką możemy wobec świata przyjąć (bynajmniej nie jest to pozycja odpowiedniego dystansu), raczej nie mamy się z czego cieszyć: na czele globalnego mocarstwa stanął faszyzujący seksista (najładniej, zdaje się, napisał o nim Dymek, że to zwycięstwo forumowego trollingu nad panelem dyskusyjnym), a w naszym kraju to już wiadomo, cała litania przykrych rzeczy – „gdyby usypać kopiec płyt [z tymi rzeczami], stos sięgnąłby pobliskiej planety”. Przykładowo maryjny minister jakiś czas temu wyszkolił pierwszą watahę autorskiego SA.
To dopiero początek, ale odnośnie SA coś mi się przypomniało. W któryś z ostatnich piątków – śniegu jeszcze nie było – wyszedłem ze swoim współlokatorem na spacer po mieście. Taki normalny, czyli że dochodzimy do centrum, a potem chlejemy aż do wyczerpania portfela. Wieczór był rześki i dyskutowaliśmy, ma się rozumieć, o rzeczach pierwszej wagi. Pomiędzy trzecią a czwartą (żartuję: pomiędzy pierwszą a pierwszą) knajpą współlokator nawinął o ministerialnym projekciku: wiadomo, że wygląda to całkiem niebezpiecznie i podejrzanie. Odpowiedziałem, że tak – to wygląda całkiem niebezpiecznie i podejrzanie. Nie wiem co z nami będzie, z obawą odparł współlokator. I w tym momencie stało się coś – powiedzmy – spektakularnego.
Widziałem go już wcześniej, jakoś kątem oka. Szedł za nami od minuty i czaił się jak lwica z tym swoim zjebanym prochowcem i myćką na głowie; tylko czekał, żeby się na nas rzucić, żeby, prawda, przyłączyć się do dyskusji (albo raczej niezobowiązującej, kumpelskiej pogawędki) i naprostować młodym kilka rzeczy w głowie. Kiedy bezradny współlokator odparł z obawą, że nie wie, co z nami będzie, tamten postanowił wreszcie przystąpić do ataku. Zrazu spokojnie: powiedział, że nic się nam nie stanie. Zaskoczeni, odwróciliśmy głowy (zrazu spokojnie) i obdarowaliśmy zawodnika wyczekującym spojrzeniem. W drugim zdaniu padło coś o muzułamanach i lewakach. Że nas SA od nich ochroni. Od hord muzułmańskich, co nas zalewają i zakundlonych lewaków, co nas dymają (kumacie, być dymanym przez zakundlonych) – wówczas zrozumiałem, że oto mamy do czynienia z pojebem. Albo człowiekiem zwyczajnie i świadomie złym aż do szpiku kości, bo niezależnie od deklaracji tego typu typków uważam, że oni świadomie i cynicznie są źli aż do szpiku, strukturalnie i bez wyjątku. Zresztą twarz i stylówkę miał wybitnie cierpiętniczo-konserwatywną – pewnie wiecie o co mi chodzi. Typ w wieku żelaznego elektoratu obecnej władzy, tyle tylko, że miejskiego pochodzenia i najpewniej o jakichś pseudo-inteligenckich ciągotach w stylu racjonalnej czy innej żelaznej logiki. Z nieodpartą pewnością w głosie przez kilka minut tłumaczył nam, że potrzebujemy w Polsce młodych patriotów, którzy nas wszystkich będą chronić od innych wszystkich. Pewnie kojarzycie te ideologiczne kurwiki w oczach. Aż się rozpuścimy w jednolitej masie.
Po tych kilku minutach dyskusji (przestaliśmy symulować życzliwość) odbiliśmy do knajpy – ja w głębokim przeświadczeniu, że konsensus w tej sprawie (nawet w jakimś odległym domyśle) nie istnieje i że jednak – jak chciał Mao – w takich sytuacjach prawda definiowana jest raczej przez to, co wypływa z lufy karabinu, współlokator natomiast, że mimo wszystko warto być cierpliwym. Czuję, kurde, że zbyt długo byliśmy cierpliwi i z tej właśnie cierpliwości wynika lwia część przykrych rzeczy.
Taka, prawda, anegdotka ze zwykłego, przeciętnego życia. Morał z niej jest taki, że świat staje się coraz bardziej niemiły i już trochę za późno na przerażenie.
11.
Przy tym wszystkim śnieg stanowi raczej nieszkodliwą ciekawostkę. Umówmy się: o ile nie stanie się nic spektakularnego, raczej go przeżyjemy.
Tymczasem lecę na zimowy spacerniak po okolicznej wiklinie zanim się ściemni, żeby na miejscu zamienić się w muzułmańskiego lewaka albo inną ukrytą opcję. Ciekaw jestem kiedy na rzece pojawi się lód.
Trzymajcie się ciepło, kochani! Pamiętajcie o szaliku i czapce na głowę. Stosownie byłoby też włożyć rękawiczki na łapki i drugi sweter na tors. Chrońmy swoje torsy. Pokój dla wszystkich i życzliwe ukochy!