26/12/16

Ćwiczenia z rezygnacji (5)

Krzysztof Sztafa

Strona cyklu

Ćwiczenia z rezygnacji
Krzysztof Sztafa

Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.  

12.

Cześć. Czy – na prze­kór świą­tecz­nej eufo­rii – mogę sobie tro­chę pozmu­lać i pona­rze­kać?
Kar­pik: w panier­ce, w occie, w gala­ret­ce. Mary­no­wa­ny, kiszo­ny, zje­ba­ny. I kla­sycz­ne żar­ci­ki: że ssie muł albo że Gie­rek, bo to od Gier­ka się zaczę­ło, praw­da? Nie­chaj wypo­wie­dzą się legen­dy opo­zy­cji (daj­my wresz­cie głos legen­dom opo­zy­cji!).

Śle­dzik. Na świą­tecz­nym sto­le bia­łe oczka (rybie) wyglą­da­ją ku wiecz­no­ści. Czy dzi­siaj da się jesz­cze jakoś aku­rat­nie zde­kon­stru­ować świę­ta? I czy w ogó­le kogo­kol­wiek to obcho­dzi?

Albań­ski mistrz zwykł mawiać: „kur­czę, nie sądzę”. Sobie a sobie te pie­śni prze­kła­dam (ze swo­je­go na swój). Bar­dzo wie­rzę, że wie­cie, o co mi cho­dzi. Potrze­bu­ję zro­zu­mie­nia. W ten szcze­gól­ny, praw­da, czas ku innym rze­czom wyglą­da­ją me (ludz­kie) oczy: jesz­cze nigdy – gdzieś pomię­dzy sałat­ką a cia­stem, leże­niem a sie­dze­niem – ścia­na moje­go poko­ju nie była tak fascy­nu­ją­ca. Dostrze­gam w niej pofał­do­wa­nia i dys­kret­ne wypu­kło­ści. Ska­mie­li­ny i śla­dy drob­nej histo­rii, głów­nie nie-antro­po­cen­trycz­nej – gdzieś w kącie nie­czyn­na paję­czy­na, porzu­co­ne koko­ny. Pod moją nie­obec­ność w domu rodzin­nym dzie­siąt­ki paję­czych poko­leń pro­wa­dzi­ły swój pług. Mama, tata, bab­cia.

Mama, tata, bab­cia – roz­kosz­na wyli­czan­ka. Narę­cze małych pającz­ków, któ­re w sto­sow­nej porze roz­pierz­chły się na wszyst­kie czte­ry stro­ny poko­ju. Dzia­ło się tutaj życie, roz­kwi­ta­ły idee: wprzó­dy pro­ste, póź­niej zło­żo­ne. W ścia­nie odkry­wam minia­tu­ro­we kra­te­ry, leje po mete­ory­tach, jakieś osa­do­we zabar­wie­nia – zmie­nia­ją swój kolor w zależ­no­ści od nachy­le­nia pla­ne­ty wzglę­dem naj­bliż­szej gwiaz­dy. Od pierw­sze­go dnia świąt całym sobą czu­ję rota­cję zde­ze­lo­wa­nych ciał (nie­bie­skich). Zmierz­cha szyb­ko i nagle, a na powierzch­ni – dzie­li mnie od niej jedy­nie cien­ka powło­ka nad­prze­strzen­ne­go defi­bry­la­to­ra – pada jakaś nie­okre­ślo­na maź, któ­rej zwał­ki zale­ga­ją pomię­dzy natu­ral­nie wyżło­bio­ny­mi more­na­mi. Okrop­na, okrą­gła, ośli­zgła: świą­tecz­na nuda. Czu­ję, że z tymi trom­ta­dra­cja­mi na opusz­czo­nym boisku strze­lam gole do pustej bram­ki.

Staw­ka nie może być wyż­sza. Albo ina­czej: że zawod­ni­cy z dru­ży­ny prze­ciw­nej są jak ryby (oczka­mi prze­glą­da­ją się w wiecz­no­ści, tak). Bądź­my szcze­rzy – wszyst­kie kuma­te mor­decz­ki życzy­ły­by sobie być gdzie indziej, być może rów­nież w kon­tek­ście inte­lek­tu­al­nym. Przy świą­tecz­nym sto­le jeste­śmy spe­cja­li­sta­mi z zakre­su antro­po­lo­gii codzien­no­ści: moja rodzi­na to mistrzo­wie życió­wek. Zna­my to, co nie? Że nowa fura (faj­nie), ale kor­ki (nie­faj­nie), że zima i nar­ty (faj­nie), ale brak śnie­gu (nie­faj­nie). Że gene­ral­nie wol­ne (w sumie faj­nie), ale deszcz (zde­cy­do­wa­nie nie­faj­nie). W ogó­le bar­dzo dużo pogo­dy i mete­opa­tycz­nych uty­ski­wań. Jed­nym z klu­czo­wych powo­dów pol­skiej depre­sji jest to, że ze wzglę­du na nie­ko­rzyst­ne warun­ki atmos­fe­rycz­ne trze­ba sie­dzieć w domu. Nie móc nawet uda­wać, że zaraz coś się sta­nie. A tym­cza­sem cią­gnie Pola­ka gdzieś do nie­okre­ślo­nej dali, na pole, hen, w łany zwię­dłe­go zbo­ża.

Przy świą­tecz­nym sto­le wujek Stan­lej pole­wa pra­wil­nie let­nią żołąd­ko­wą delux do jed­ne­go kie­lisz­ka, któ­ry krą­ży mię­dzy nami z pręd­ko­ścią spor­to­we­go boli­du. Cio­cia z tej oka­zji przy­go­to­wa­ła bukiet suró­wek i pale­tę wędlin; mamy sobie nakła­dać na pszen­ne pie­czy­wo. Ze ścian spo­glą­da­ją na nas por­tre­ty świę­tych, jakiś zabyt­ko­wy krzyż z bab­ci­nej komu­nii.

Ocet. Kie­dy bab­cia pyta, co u mnie sły­chać, mówię, że ostat­nio fascy­nu­ją mnie szan­se nie­sy­gni­fi­ka­cyj­nej meto­do­lo­gii badaw­czej. Nadzie­je, wyzwa­nia, ewa­lu­acja. Mogli­by­śmy wresz­cie uciec od zasta­nych reżi­mów sen­su. Bab­cia odwra­ca wzrok, wujek z dez­apro­ba­tą kiwa gło­wą. Pod­no­si się pol­ski rwe­tes, wszy­scy łypią zło­wro­go.

Żar­tu­ję. Opo­wia­dam tro­chę o swo­im życiu: aku­rat, żeby dwie kolej­ne minu­ty napeł­nić śred­niej jako­ści tre­ścią. Skoń­czy­łem stu­dia – wspo­mi­nam o dyplo­mie z wyróż­nie­niem, bo dla bab­ci być może ma to jakieś zna­cze­nie, od któ­re­go wca­le nie chcę jej odda­lać – a teraz pod­ją­łem pra­cę przy wia­ry­god­nym „pra­co­daw­cy” (tutaj cynicz­nie korzy­stam z tego zje­ba­ne­go tabu o zarob­kach i pozwa­lam sobie nie wspo­mnieć, ile sosu przy­cho­dzi mi na kon­to). Coś jesz­cze? Żyję skrom­nie, ale za to z Bogiem. Miesz­kam w samo­dziel­nym poko­ju (ze wzglę­du na cho­re opcje towa­rzy­skie czu­ję się tam śred­nio, ale o tym też nie wspo­mi­nam), mam kil­ku zna­jo­mych, z któ­ry­mi w nie­dziel­ne popo­łu­dnia spo­ży­wam zdro­we i pożyw­ne obia­dy. Cza­sa­mi pozwa­la­my sobie na mały deser: natu­ral­nie, papie­skie kre­mów­ki. Wuj­ko­wi – widzę, że się przy­słu­chu­je; ostat­nio sie­dzie­li­śmy razem pół roku temu na imie­ni­nach – wyzna­ję, że myślę o powro­cie na basen (pro­gram budo­wa­nia tęży­zny). Zbi­ja­my piąt­ki. Udo­wad­niam rodzi­nie, że jestem mło­dym i ambit­nym męż­czy­zną, któ­ry wła­śnie obrał azy­mut na przy­szłość.

Nie ma nic oprócz przy­szło­ści. W oczo­jeb­nym bły­sku cyfró­wek lśnią rze­czy i orde­ry; czar­no-bia­ła foto­gra­fia dziad­ka, któ­re­go nie mogłem poznać, bo zmarł na płu­ca jesz­cze przed moimi naro­dzi­na­mi. Kuzyn, do któ­re­go zawsze przy­cho­dzi­li­śmy na pece­ta, bo miał pierw­sze­go w oko­li­cy i moż­na było pouda­wać hake­rów od pane­lu ste­ro­wa­nia. To on wpro­wa­dzał mnie w taj­ni­ki doro­sło­ści – do dziś pamię­tam płyt­kę o prze­wrot­nym tytu­le „smerf­ne hity” (szkol­ny mazak) z mięk­kim por­no, któ­rą w podob­nych (świą­tecz­nych) sytu­acjach nie­le­gal­nie kie­dyś kato­wa­li­śmy. Dzi­siaj ma zwał­ki tłusz­czu (kuzyn) i cie­szy się tacie­rzyń­stwem (prop­su­ję). Ponad­to w fur­ce zain­sta­lo­wał nowy gło­śnik i nie lubi uchodź­ców. Ostat­nie­go nie drą­żę: po co w takich oko­licz­no­ściach odpo­wia­dać otchła­ni? Docho­dzi do mnie, że pamię­tam zbyt wie­le i zbyt wybiór­czo, a cały ten dzie­cię­cy cię­żar w żaden spo­sób nie poma­ga mi w nawi­ga­cji na, uwa­ga, wzbu­rzo­nym morzu codzien­no­ści. W tej dru­giej – bar­dziej aku­rat­nej, a stra­te­gicz­nie zasło­nię­tej plan­de­ką – wer­sji same­go sie­bie rze­czy mają się ina­czej; lśni fajans i pla­sti­ko­we orde­ry.

13.

Nad tym morzem napraw­dę duży prze­kąs: wiem, że brzmi to śred­nio. Świę­ta wsy­sa­ją i bra­ku­je wobec nich aku­rat­ne­go słow­ni­ka. Do domu rodzin­ne­go przy­wio­złem ze sobą kil­ka ksią­żek, do któ­rych tak­tycz­nie nawet nie zaj­rza­łem.

A miał być ogień. Pan z wami.