Ćwiczenia z rezygnacji (6)
Krzysztof Sztafa
Strona cyklu
Ćwiczenia z rezygnacjiKrzysztof Sztafa
Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.
14.
Raz jeszcze – noworocznie – WITAM CIEPLUTKO i ściskam serdecznie (siemaneczko sportowe świry). Jak u was? Podejrzewam, że wesolutko. Pogoda skłania do refleksji – w czasie rzeczywistym jest piętnaście stopni na minusie. Całkiem czoko, nie? A już się wszyscy baliśmy, że zima nie przyjdzie nas przytulić, że jakoś nas niefortunnie ominie.
Tymczasem wszystko masz jak w banku – bęben pełen zapsów, opał w szklanej lufce. Wyznaję następujące. Na sylwestra chciałem wrócić do domu rodzinnego: plan, żeby nic się nie działo. Żeby przytulić pieska, w asyście radia ugotować coś ciepłego i bez miemsa. Zdążyć przed hukiem (również w kontekście pieska), a potem wstać. Dalej już wiadomo: jak zawsze żyć i żreć. Pomiędzy jednym a drugim podkładać dowolne przedmioty; niechaj nasze przedmioty będą spektakularne.
Możemy sobie pozwolić na odrobinę ekstrawagancji. Dawno nie było tak chujowego roku, nie? Długo by wymieniać. Niechaj w tym miejscu każdy podłoży sobie dowolne (chujowe) przedmioty, zjawiska (nieprzyjemne), wydarzenia (przykre). Chciałem wrócić do domu rodzinnego, a zamiast tego skończyłem na Łagiewnikach – gorzej być nie może. Znacie to miejsce, centrum krakowskiej cywilizacji śmierci.
Zatem w najmniej oczekiwanym momencie wypaść z pociągu, wpaść na paciorek (w samą zapaść, lol). Sam nie wiem, nie byłem (nigdy wcześniej), bałem się (wówczas). Od dziecka drżałem na samą myśl. Ł‑a-g-i-e-w-n-i-k‑i? Jakby ktoś (może Bóg, skradziony krakowskiemu poecie) okładał mnie drewnianą pałką. I cała moją drużynę sprowadzał na niechcianą ziemię. Łagiewniki znajdują się na tyłach wielkiego centrum handlowego; wieża tamtejszego centrum przewyższa wieżę tamtejszej świątyni – mimo wszystko jest w tym coś świętego, jakieś niepokalanie. Pierś ma osobliwą napawa radością. Czy istnieją podziemne tunele łączące galerię z sanktuarium? Sam nie wiem, nie byłem, bałem się. Monastyr otoczyła ciemność (wyobraź sobie, że jestem piłkarzem), ja obok tej ciemności (cała wroga drużyna na mnie), skołowany (ja ich wymijam), z idiotycznym plecakiem (i gol, ja strzelam gola). Jeden do zera.
Przy czym gra odbyła się na pustym boisku, tak. I z torbą na ramionach, bo pomyślałem, że wezmę ze sobą wszystko, co zbędne, a z tego wszystkiego, co zbędne, zamówię taksówkę (plus plus zadzwonię po nią z hajsu) do domu. Do ciepełka. Cywilizacjo śmierci, żegnaj w tym roku, chociaż na chwilę. Ukryj się gdzieś za winklem. Biedni byliśmy w tych świętych łagrach, objuczeni, skołowani. Miałem cudze myśli – w tych cudzych powtarzałem, że należy się odpowiednio „rozkruszyć”, „bletkę zwilżyć” wiadomo czym, zwinąć powoli i odpłynąć do zimnego centrum. Zapaść się w uszatym fotelu.
Macie uszaty fotel? Z jego wysokości – już stosownie później – na instagramie śledziłem cudze news-feedy, odbierałem anonimowe snapy, podglądałem oddalone peryskopy. Było ciemno, zimno i przykro, przemokła ochronna gazetka. Z mijanych chodników wysysałem zaspy, a każda z nich mówiła – myśli z trzeciej ręki – że znowu najebiemy się „jak stonki” (my, czyli tak zwana moja z Michałkiem).
15.
Żartuję, dość tego: podobno w Łagiewnikach zakonnice wiszą ukrzyżowane na interfejsie z painta (kolejny kosmonaucik dla kumatych). Sam tego nie wiem, nie byłem, boję się (wówczas i teraz, na wspomnienie). Ktoś powiedział, więc powtarzam, taki już ze mnie powtarzający typ: lubię gwałcić riplej. Tej nocy w myślach powtarzałem wiele rzeczy, w kieszeni ściskałem zapalniczkę. Generalnie bardzo cieszy mnie, że wciąż istnieję. Że słonko świeci i łabędzie. To pierwsze kładzie się na ścianie kamienicy, wobec której pokornie przytakuję głową. Dalej: że w Biurze Literackim wyjdą niedługo wspaniałe książki, a na horyzoncie zajmę się redakcją jednej z nich, Wybiegania z raju. I w tym miejscu chciałbym wyrazić, jak bardzo nie obchodzą mnie wszystkie te zabawne środowiskowe sapy, o których od kilku dni słyszę z różnych źródeł, jak w tym wierszyku, że „trzeba zacząć kłamać i wrócić do źródełka”. Co za nietrafiony i niefortunny tytuł! Ale nic to, powiedziałem sobie nic to (wiadomo, że cudze i skradzione). Skoro mówi się, że nie oceniaj książki po okładce, można powiedzieć też, że nie oceniaj jej po tytule. Zresztą od jakiegoś czasu (to chyba widać w tej noworocznej próbie) sukcesywnie i z coraz większą intensywnością wracam do radosnej twórczości Pułki.
Do pewnego momentu była radosna: pełna żaru i ochoczych poszukiwań, szczególnie w trzech pierwszych tomach. Pal licho, jeszcze będzie okazja, żeby się o tym profesjonalnie wypowiedzieć (masz to jak w banku). Typologie, rozpoznania, próby syntezy. Ponadto po godzinach – na uszatym fotelu, kiedy mróz nie daje spać i usta lepią się od soli (znowu cudze, nie? Chyba Sadulskiego, sprzed lat) – sięgam do Larkina, który w Biurze już całkiem niedługo. Konkretnie w następnym numerze biBLioteki. Ten tydzień, skoro przyjebało krzepiącym, hardcorowym śniegiem, to właśnie Zimowe królestwo. Jest w tej niedługiej powieści taka sugestywna scena, gdzieś w pierwszej setce stron. W której to scenie główna bohaterka (jedna z głównych bohaterek) odprowadza do domu swoją koleżankę z pracy (koleżanka nie domaga, bolą ją zęby i ma mdłości) przez zaśnieżony krajobraz brytyjskiego miasteczka robotniczego: wokół chrzęszczą tramwaje i pracują zdezelowane silniki samochodów. Brzęk i stukot – zamykanych drzwi, przestawianych zwrotnic, kroków odbitych na lodzie. Uliczny rwetes. Ślady – ślady innych – sięgają niepokojąco głęboko w powierzchnię zmarzniętej ziemi. Karłowate drzewka, sprawunki. To scena z Łagiewnikami; byłem w niej – gdzieś pomiędzy sobą a sobą, w okropnej jakiejś i perwersyjnie przyjemnej hulance mentalnej, wycelowany prosto w świat. Gotów, by o czasie wypalić.
Wypalić w świat – w stroju św. Mikołaja, najlepiej w asyście kałacha. Co za chore rzeczy na ten Nowy Rok, z pewnością słyszeliście. Lepiej nie będzie. Kolega kiedyś wspominał, że świat należy właśnie napastować. W każdym razie bardzo dużo sympatii (do Larkina) – warto czekać, a w dniu premiery nabyć za rozsądną cenę (lol); co wam będę tutaj nudził.
I ten Połów nieszczęsny już niedługo, w którym – wprzódy entuzjastycznie, później już raczej z braku laku – maczałem palce. Każdy widzi, jak jest. Przepraszam. Na usprawiedliwienie dodam tylko, że na wiele rzeczy nie miałem wpływu.
A pamiętam, że w odległych czasach licealnych – kiedy już całkiem „serio” wchodziło się w rozkoszne bagienko literatury – Połów był jednym z tych głównych punktów odniesienia. Słowem: uczciwie zdawał sprawę z tego, co dzieje się w młodej poezji (działo się dużo dla chłonnego umysłu). Całe mnóstwo rzeczy, na które nie mam wpływu. Straszna szkoda. Można uronić żałobną łezkę – za poezję przed debiutem, w której najwyraźniej nie dzieje się nic spektakularnego.
Obiecuję (sobie? wam? mam taką moc?) że wrócą wspaniałe czasy, już w następnej edycji. W Nowy Rok obudziłem się rześki i gotowy do stosownego wysiłku woli, również poza biurowym kontekstem. Dużo dobrego się u nas (w wydawnictwie) niedługo podzieje – wystarczy regularnie skrolować prawilną stronę internetku. Dawać łapki w górę. I nie mówię wcale o Dylanie, który nikogo (prawie nikogo) przecież – jako poeta przynajmniej – nie obchodzi. Albo i obchodzi? Zero szacunku dla tych, których obchodzą losy Dylana! Żartuję (z dużym przekąsem). W każdym razie sam zupełnie nie czuję zajawki, a kiedy w dniu ogłoszenia noblowskich decyzji musiałem przez cały dzień (pracowałem akurat równolegle w krakowskim Lokatorze) słuchać (zarządzenie szefa) jego (Dylana, nie szefa) kawałków, miałem ochotę zejść. Tak najniżej – niechby na zawał.
Boże, błagam, jeszcze do tego ta nieszczęsna harmonijka: odbija mi się do teraz, zupełnie jak oranżada z komunii (żarcik, na komunię to panie, piliśmy ściemnione wino mszalne w zakrystii, a ksiądz nam polewał, a lektorzy z sympatią kiwali: wszyscy byli odwróceni). Gdyby Dylan był Polakiem, byłby Ryśkiem Riedlem, z tą tylko różnicą, że zamiast „chlep”, zapisałby „chleb” (nie ołówkiem temperowanym kuchennym nożem, tylko piórem wiecznym z Peweksu).
16.
Szybki szlug do okna. W tym mroźnym, prawda, czasie wspomnienie lata, okamgnienie. Jakeśmy – rzecz jasna ze stosownym podkładem – krążyli z Szymkiem po mieście w poszukiwaniu wakacyjnych przygód. Wówczas jeszcze mogliśmy. A i dzisiaj możemy, chociaż w innych okolicznościach – znowu te zimowe Łagiewniki. Szymka nie było, być nie mógł, zasiedział się kilka kilometrów dalej.
Chciałem jeszcze kilka słów o tegorocznych wyczynach w poezji. Dosłownie słów kilka, bo to, co stosowne, spisał już Skurtys w swoim podsumowaniu (szczera piątka!); tekst w zasadzie wyczerpuje temat. Sam miałem się zebrać (do podsumowania – było co podsumowywać, już chociażby na gruncie samego Biura), ale ostatnio jakoś uwiera mnie ten krytycznoliteracki gorset i czuję się w nim dość niekomfortowo. Z biodra za kolejnym poetą: „wolę fale w postaci dźwięków” (kiedyś zorganizuję taki promocyjny konkursik dla czytelników – ktoś czyta te wypociny, nie? – w którym za zgadulki cytatów będzie można wybrać dowolną książkę z Biura). Zatem w debiutach dwie żelazne propozycje, chociaż i tutaj kolejność wspominek nieprzypadkowa. Mam na myśli arcyciekawą Pamięć zewnętrzną Radka Jurczaka (o której gdzieś tam już wspominałem) oraz Stację wieży ciśnień Dawida Mateusza. I chociaż teraz – na kilka miesięcy po pierwszej lekturze – nabieram akuratnego dystansu, zwłaszcza do Pamięci (chodzi o mnogość wpływów, z którymi młody poeta czasami radzi sobie jednak mniej niż bardziej, a z pewnością mniej niż myślałem podczas niegdysiejszych lekturowych przymiarek), to jednak podtrzymuję niezobowiązujące uwielbienie, a w serduszku moszczę sobie miejsce na drugą publikację chłopaka. Trochę też żałuję, że nie przytuliliśmy Jurczaka w Biurze; wówczas być może wyszedłby ze swoim tomem poza duszny i wąski krąg środowiskowy (o książce powstały raptem trzy recenzje). Podobno to jeszcze możliwe, czasami – o czym przekonuje kontrowersyjna (to chyba najbardziej bezpieczne sformułowanie po całej tej gównoburzy) decyzja kapituły Nike. O Stacji powstało już z kolei tyle tekstów i omówień – udanych mniej albo bardziej – że chyba nie trzeba się rozpisywać. Tylko jedno wtrącenie: debiut Dawida Mateusza nie jest wyjątkowy przede wszystkim ze względu na rzekomą wyrwę, jakiej dokonał w kontekście dykcji zaangażowanych. Dla mnie Stacja otwiera zgoła więcej furtek – i nie, wcale nie chodzi mi tutaj o wątpliwą i rzeczywiście dość konsternującą kategorię doświadczenia, w kluczu której Stację ongiś rozbierała Klaudia Muca – to właśnie za nie (za te furtki inne: powiedzmy, że łączące dwa pokoje, między którymi wcześniej nie było na naszym polskim gruncie przejścia: poziomu formalnego i przedstawieniowego) Dawidowi należą się złote gacie. Czy co tam innego: laur z oliwnego gaju.
Z drugich książek Tarapaty Bartosza Sadulskiego (przyjemne flow, z którym mogę chodzić na spacery), z kolejnych zwęglona jantar Kamili Janiak (za leksykalną stylówkę, otwierający cytat z Molesty i twórcze wkurwienie). Jeszcze dalej: czuję się sparaliżowany wobec charkotu i zgrzytów Nie Konrada Góry, urzeka mnie nie-asekuracyjna próba restauracji poezji metafizycznej spod znaku Raptularza Adriana Sinkowskiego (chociaż na co-dzień daleko mi do tego typu utyskiwań), metamorfozy w Latakii Szymona Słomczyńskiego (chodzi mi o rejestr mówienia i wyraźnie odczuwalny apetyt na zmianę dykcji poety – ta zmiana jest zdecydowanie potrzebna). Żałuję też, że wciąż nie dotarłem do 14 sztuk Piotra Janickiego (jeszcze dotrę) – z łezką w oku wspominam cudowne i bezpretensjonalne Wyrazy uznania: „kiedy przed śmiercią stanę, powiem jejciu (…)”.
17.
Kiedy przed śmiercią stanę, a tymczasem trzeba żyć. To co, chyba czas się zebrać (jest sobota, dochodzi trzynasta, a ja wciąż w łóżeczku), wypić kawę, zjeść coś miłego i bez miemska. W planie na wieczór być może szykowne rejwy w Naukowej – jebać mrozy, tylko hardcore. Jeśli nie, pewnie jakiś milutki seansik z perspektywy horyzontalnej. Bo generalnie chodzi o to, żeby w tym kolejnym roku wreszcie było miło. Chociaż raz.
Łączę ukochy – pamiętajcie, nie może być zimno w nieskończoność.