10/01/17

Ćwiczenia z rezygnacji (6)

Krzysztof Sztafa

Strona cyklu

Ćwiczenia z rezygnacji
Krzysztof Sztafa

Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.  

14.

Raz jesz­cze – nowo­rocz­nie – WITAM CIEPLUTKO i ści­skam ser­decz­nie (sie­ma­necz­ko spor­to­we świ­ry). Jak u was? Podej­rze­wam, że weso­lut­ko. Pogo­da skła­nia do reflek­sji – w cza­sie rze­czy­wi­stym jest pięt­na­ście stop­ni na minu­sie. Cał­kiem czo­ko, nie? A już się wszy­scy bali­śmy, że zima nie przyj­dzie nas przy­tu­lić, że jakoś nas nie­for­tun­nie omi­nie.

Tym­cza­sem wszyst­ko masz jak w ban­ku – bęben pełen zapsów, opał w szkla­nej luf­ce. Wyzna­ję nastę­pu­ją­ce. Na syl­we­stra chcia­łem wró­cić do domu rodzin­ne­go: plan, żeby nic się nie dzia­ło. Żeby przy­tu­lić pie­ska, w asy­ście radia ugo­to­wać coś cie­płe­go i bez miem­sa. Zdą­żyć przed hukiem (rów­nież w kon­tek­ście pie­ska), a potem wstać. Dalej już wia­do­mo: jak zawsze żyć i żreć. Pomię­dzy jed­nym a dru­gim pod­kła­dać dowol­ne przed­mio­ty; nie­chaj nasze przed­mio­ty będą spek­ta­ku­lar­ne.

Może­my sobie pozwo­lić na odro­bi­nę eks­tra­wa­gan­cji. Daw­no nie było tak chu­jo­we­go roku, nie? Dłu­go by wymie­niać. Nie­chaj w tym miej­scu każ­dy pod­ło­ży sobie dowol­ne (chu­jo­we) przed­mio­ty, zja­wi­ska (nie­przy­jem­ne), wyda­rze­nia (przy­kre). Chcia­łem wró­cić do domu rodzin­ne­go, a zamiast tego skoń­czy­łem na Łagiew­ni­kach – gorzej być nie może. Zna­cie to miej­sce, cen­trum kra­kow­skiej cywi­li­za­cji śmier­ci.

Zatem w naj­mniej ocze­ki­wa­nym momen­cie wypaść z pocią­gu, wpaść na pacio­rek (w samą zapaść, lol). Sam nie wiem, nie byłem (nigdy wcze­śniej), bałem się (wów­czas). Od dziec­ka drża­łem na samą myśl. Ł‑a-g-i-e-w-n-i-k‑i? Jak­by ktoś (może Bóg, skra­dzio­ny kra­kow­skie­mu poecie) okła­dał mnie drew­nia­ną pał­ką. I cała moją dru­ży­nę spro­wa­dzał na nie­chcia­ną zie­mię. Łagiew­ni­ki znaj­du­ją się na tyłach wiel­kie­go cen­trum han­dlo­we­go; wie­ża tam­tej­sze­go cen­trum prze­wyż­sza wie­żę tam­tej­szej świą­ty­ni – mimo wszyst­ko jest w tym coś świę­te­go, jakieś nie­po­ka­la­nie. Pierś ma oso­bli­wą napa­wa rado­ścią. Czy ist­nie­ją pod­ziem­ne tune­le łączą­ce gale­rię z sank­tu­arium? Sam nie wiem, nie byłem, bałem się. Mona­styr oto­czy­ła ciem­ność (wyobraź sobie, że jestem pił­ka­rzem), ja obok tej ciem­no­ści (cała wro­ga dru­ży­na na mnie), sko­ło­wa­ny (ja ich wymi­jam), z idio­tycz­nym ple­ca­kiem (i gol, ja strze­lam gola). Jeden do zera.

Przy czym gra odby­ła się na pustym boisku, tak. I z tor­bą na ramio­nach, bo pomy­śla­łem, że wezmę ze sobą wszyst­ko, co zbęd­ne, a z tego wszyst­kie­go, co zbęd­ne, zamó­wię tak­sów­kę (plus plus zadzwo­nię po nią z haj­su) do domu. Do cie­peł­ka. Cywi­li­za­cjo śmier­ci, żegnaj w tym roku, cho­ciaż na chwi­lę. Ukryj się gdzieś za win­klem. Bied­ni byli­śmy w tych świę­tych łagrach, obju­cze­ni, sko­ło­wa­ni. Mia­łem cudze myśli – w tych cudzych powta­rza­łem, że nale­ży się odpo­wied­nio „roz­kru­szyć”, „blet­kę zwil­żyć” wia­do­mo czym, zwi­nąć powo­li i odpły­nąć do zim­ne­go cen­trum. Zapaść się w usza­tym fote­lu.

Macie usza­ty fotel? Z jego wyso­ko­ści – już sto­sow­nie póź­niej – na insta­gra­mie śle­dzi­łem cudze news-feedy, odbie­ra­łem ano­ni­mo­we sna­py, pod­glą­da­łem odda­lo­ne pery­sko­py. Było ciem­no, zim­no i przy­kro, prze­mo­kła ochron­na gazet­ka. Z mija­nych chod­ni­ków wysy­sa­łem zaspy, a każ­da z nich mówi­ła – myśli z trze­ciej ręki – że zno­wu naje­bie­my się „jak ston­ki” (my, czy­li tak zwa­na moja z Michał­kiem).

15.

Żar­tu­ję, dość tego: podob­no w Łagiew­ni­kach zakon­ni­ce wiszą ukrzy­żo­wa­ne na inter­fej­sie z pain­ta (kolej­ny kosmo­nau­cik dla kuma­tych). Sam tego nie wiem, nie byłem, boję się (wów­czas i teraz, na wspo­mnie­nie). Ktoś powie­dział, więc powta­rzam, taki już ze mnie powta­rza­ją­cy typ: lubię gwał­cić riplej. Tej nocy w myślach powta­rza­łem wie­le rze­czy, w kie­sze­ni ści­ska­łem zapal­nicz­kę. Gene­ral­nie bar­dzo cie­szy mnie, że wciąż ist­nie­ję. Że słon­ko świe­ci i łabę­dzie. To pierw­sze kła­dzie się na ścia­nie kamie­ni­cy, wobec któ­rej pokor­nie przy­ta­ku­ję gło­wą. Dalej: że w Biu­rze Lite­rac­kim wyj­dą nie­dłu­go wspa­nia­łe książ­ki, a na hory­zon­cie zaj­mę się redak­cją jed­nej z nich, Wybie­ga­nia z raju. I w tym miej­scu chciał­bym wyra­zić, jak bar­dzo nie obcho­dzą mnie wszyst­kie te zabaw­ne śro­do­wi­sko­we sapy, o któ­rych od kil­ku dni sły­szę z róż­nych źró­deł, jak w tym wier­szy­ku, że „trze­ba zacząć kła­mać i wró­cić do źró­deł­ka”. Co za nie­tra­fio­ny i nie­for­tun­ny tytuł! Ale nic to, powie­dzia­łem sobie nic to (wia­do­mo, że cudze i skra­dzio­ne). Sko­ro mówi się, że nie oce­niaj książ­ki po okład­ce, moż­na powie­dzieć też, że nie oce­niaj jej po tytu­le. Zresz­tą od jakie­goś cza­su (to chy­ba widać w tej nowo­rocz­nej pró­bie) suk­ce­syw­nie i z coraz więk­szą inten­syw­no­ścią wra­cam do rado­snej twór­czo­ści Puł­ki.

Do pew­ne­go momen­tu była rado­sna: peł­na żaru i ocho­czych poszu­ki­wań, szcze­gól­nie w trzech pierw­szych tomach. Pal licho, jesz­cze będzie oka­zja, żeby się o tym pro­fe­sjo­nal­nie wypo­wie­dzieć (masz to jak w ban­ku). Typo­lo­gie, roz­po­zna­nia, pró­by syn­te­zy. Ponad­to po godzi­nach – na usza­tym fote­lu, kie­dy mróz nie daje spać i usta lepią się od soli (zno­wu cudze, nie? Chy­ba Sadul­skie­go, sprzed lat) – się­gam do Lar­ki­na, któ­ry w Biu­rze już cał­kiem nie­dłu­go. Kon­kret­nie w następ­nym nume­rze biBLio­te­ki. Ten tydzień, sko­ro przy­je­ba­ło krze­pią­cym, hard­co­ro­wym śnie­giem, to wła­śnie Zimo­we kró­le­stwo. Jest w tej nie­dłu­giej powie­ści taka suge­styw­na sce­na, gdzieś w pierw­szej set­ce stron. W któ­rej to sce­nie głów­na boha­ter­ka (jed­na z głów­nych boha­te­rek) odpro­wa­dza do domu swo­ją kole­żan­kę z pra­cy (kole­żan­ka nie doma­ga, bolą ją zęby i ma mdło­ści) przez zaśnie­żo­ny kra­jo­braz bry­tyj­skie­go mia­stecz­ka robot­ni­cze­go: wokół chrzęsz­czą tram­wa­je i pra­cu­ją zde­ze­lo­wa­ne sil­ni­ki samo­cho­dów. Brzęk i stu­kot – zamy­ka­nych drzwi, prze­sta­wia­nych zwrot­nic, kro­ków odbi­tych na lodzie. Ulicz­ny rwe­tes. Śla­dy – śla­dy innych – się­ga­ją nie­po­ko­ją­co głę­bo­ko w powierzch­nię zmar­z­nię­tej zie­mi. Kar­ło­wa­te drzew­ka, spra­wun­ki. To sce­na z Łagiew­ni­ka­mi; byłem w niej – gdzieś pomię­dzy sobą a sobą, w okrop­nej jakiejś i per­wer­syj­nie przy­jem­nej hulan­ce men­tal­nej, wyce­lo­wa­ny pro­sto w świat. Gotów, by o cza­sie wypa­lić.

Wypa­lić w świat – w stro­ju św. Miko­ła­ja, naj­le­piej w asy­ście kała­cha. Co za cho­re rze­czy na ten Nowy Rok, z pew­no­ścią sły­sze­li­ście. Lepiej nie będzie. Kole­ga kie­dyś wspo­mi­nał, że świat nale­ży wła­śnie napa­sto­wać. W każ­dym razie bar­dzo dużo sym­pa­tii (do Lar­ki­na) – war­to cze­kać, a w dniu pre­mie­ry nabyć za roz­sąd­ną cenę (lol); co wam będę tutaj nudził.

I ten Połów nie­szczę­sny już nie­dłu­go, w któ­rym – wprzó­dy entu­zja­stycz­nie, póź­niej już raczej z bra­ku laku – macza­łem pal­ce. Każ­dy widzi, jak jest. Prze­pra­szam. Na uspra­wie­dli­wie­nie dodam tyl­ko, że na wie­le rze­czy nie mia­łem wpły­wu.

A pamię­tam, że w odle­głych cza­sach lice­al­nych – kie­dy już cał­kiem „serio” wcho­dzi­ło się w roz­kosz­ne bagien­ko lite­ra­tu­ry – Połów był jed­nym z tych głów­nych punk­tów odnie­sie­nia. Sło­wem: uczci­wie zda­wał spra­wę z tego, co dzie­je się w mło­dej poezji (dzia­ło się dużo dla chłon­ne­go umy­słu). Całe mnó­stwo rze­czy, na któ­re nie mam wpły­wu. Strasz­na szko­da. Moż­na uro­nić żałob­ną łez­kę – za poezję przed debiu­tem, w któ­rej naj­wy­raź­niej nie dzie­je się nic spek­ta­ku­lar­ne­go.

Obie­cu­ję (sobie? wam? mam taką moc?) że wró­cą wspa­nia­łe cza­sy, już w następ­nej edy­cji. W Nowy Rok obu­dzi­łem się rześ­ki i goto­wy do sto­sow­ne­go wysił­ku woli, rów­nież poza biu­ro­wym kon­tek­stem. Dużo dobre­go się u nas (w wydaw­nic­twie) nie­dłu­go podzie­je – wystar­czy regu­lar­nie skro­lo­wać pra­wil­ną stro­nę inter­net­ku. Dawać łap­ki w górę. I nie mówię wca­le o Dyla­nie, któ­ry niko­go (pra­wie niko­go) prze­cież – jako poeta przy­naj­mniej – nie obcho­dzi. Albo i obcho­dzi? Zero sza­cun­ku dla tych, któ­rych obcho­dzą losy Dyla­na! Żar­tu­ję (z dużym prze­ką­sem). W każ­dym razie sam zupeł­nie nie czu­ję zajaw­ki, a kie­dy w dniu ogło­sze­nia noblow­skich decy­zji musia­łem przez cały dzień (pra­co­wa­łem aku­rat rów­no­le­gle w kra­kow­skim Loka­to­rze) słu­chać (zarzą­dze­nie sze­fa) jego (Dyla­na, nie sze­fa) kawał­ków, mia­łem ocho­tę zejść. Tak naj­ni­żej – niech­by na zawał.

Boże, bła­gam, jesz­cze do tego ta nie­szczę­sna har­mo­nij­ka: odbi­ja mi się do teraz, zupeł­nie jak oran­ża­da z komu­nii (żar­cik, na komu­nię to panie, pili­śmy ściem­nio­ne wino mszal­ne w zakry­stii, a ksiądz nam pole­wał, a lek­to­rzy z sym­pa­tią kiwa­li: wszy­scy byli odwró­ce­ni). Gdy­by Dylan był Pola­kiem, był­by Ryś­kiem Rie­dlem, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że zamiast „chlep”, zapi­sał­by „chleb” (nie ołów­kiem tem­pe­ro­wa­nym kuchen­nym nożem, tyl­ko pió­rem wiecz­nym z Pewek­su).

16.

Szyb­ki szlug do okna. W tym mroź­nym, praw­da, cza­sie wspo­mnie­nie lata, oka­mgnie­nie. Jake­śmy – rzecz jasna ze sto­sow­nym pod­kła­dem – krą­ży­li z Szym­kiem po mie­ście w poszu­ki­wa­niu waka­cyj­nych przy­gód. Wów­czas jesz­cze mogli­śmy. A i dzi­siaj może­my, cho­ciaż w innych oko­licz­no­ściach – zno­wu te zimo­we Łagiew­ni­ki. Szym­ka nie było, być nie mógł, zasie­dział się kil­ka kilo­me­trów dalej.

Chcia­łem jesz­cze kil­ka słów o tego­rocz­nych wyczy­nach w poezji. Dosłow­nie słów kil­ka, bo to, co sto­sow­ne, spi­sał już Skur­tys w swo­im pod­su­mo­wa­niu (szcze­ra piąt­ka!); tekst w zasa­dzie wyczer­pu­je temat. Sam mia­łem się zebrać (do pod­su­mo­wa­nia – było co pod­su­mo­wy­wać, już cho­ciaż­by na grun­cie same­go Biu­ra), ale ostat­nio jakoś uwie­ra mnie ten kry­tycz­no­li­te­rac­ki gor­set i czu­ję się w nim dość nie­kom­for­to­wo. Z bio­dra za kolej­nym poetą: „wolę fale w posta­ci dźwię­ków” (kie­dyś zor­ga­ni­zu­ję taki pro­mo­cyj­ny kon­kur­sik dla czy­tel­ni­ków – ktoś czy­ta te wypo­ci­ny, nie? – w któ­rym za zga­dul­ki cyta­tów będzie moż­na wybrać dowol­ną książ­kę z Biu­ra). Zatem w debiu­tach dwie żela­zne pro­po­zy­cje, cho­ciaż i tutaj kolej­ność wspo­mi­nek nie­przy­pad­ko­wa. Mam na myśli arcy­cie­ka­wą Pamięć zewnętrz­ną Rad­ka Jur­cza­ka (o któ­rej gdzieś tam już wspo­mi­na­łem) oraz Sta­cję wie­ży ciśnień Dawi­da Mate­usza. I cho­ciaż teraz – na kil­ka mie­się­cy po pierw­szej lek­tu­rze – nabie­ram aku­rat­ne­go dystan­su, zwłasz­cza do Pamię­ci (cho­dzi o mno­gość wpły­wów, z któ­ry­mi mło­dy poeta cza­sa­mi radzi sobie jed­nak mniej niż bar­dziej, a z pew­no­ścią mniej niż myśla­łem pod­czas nie­gdy­siej­szych lek­tu­ro­wych przy­mia­rek), to jed­nak pod­trzy­mu­ję nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce uwiel­bie­nie, a w ser­dusz­ku mosz­czę sobie miej­sce na dru­gą publi­ka­cję chło­pa­ka. Tro­chę też żału­ję, że nie przy­tu­li­li­śmy Jur­cza­ka w Biu­rze; wów­czas być może wyszedł­by ze swo­im tomem poza dusz­ny i wąski krąg śro­do­wi­sko­wy (o książ­ce powsta­ły rap­tem trzy recen­zje). Podob­no to jesz­cze moż­li­we, cza­sa­mi – o czym prze­ko­nu­je kon­tro­wer­syj­na (to chy­ba naj­bar­dziej bez­piecz­ne sfor­mu­ło­wa­nie po całej tej gów­no­bu­rzy) decy­zja kapi­tu­ły Nike. O Sta­cji powsta­ło już z kolei tyle tek­stów i omó­wień – uda­nych mniej albo bar­dziej – że chy­ba nie trze­ba się roz­pi­sy­wać. Tyl­ko jed­no wtrą­ce­nie: debiut Dawi­da Mate­usza nie jest wyjąt­ko­wy przede wszyst­kim ze wzglę­du na rze­ko­mą wyrwę, jakiej doko­nał w kon­tek­ście dyk­cji zaan­ga­żo­wa­nych. Dla mnie Sta­cja otwie­ra zgo­ła wię­cej fur­tek – i nie, wca­le nie cho­dzi mi tutaj o wąt­pli­wą i rze­czy­wi­ście dość kon­ster­nu­ją­cą kate­go­rię doświad­cze­nia, w klu­czu któ­rej Sta­cję ongiś roz­bie­ra­ła Klau­dia Muca – to wła­śnie za nie (za te furt­ki inne: powiedz­my, że łączą­ce dwa poko­je, mię­dzy któ­ry­mi wcze­śniej nie było na naszym pol­skim grun­cie przej­ścia: pozio­mu for­mal­ne­go i przed­sta­wie­nio­we­go) Dawi­do­wi nale­żą się zło­te gacie. Czy co tam inne­go: laur z oliw­ne­go gaju.

Z dru­gich ksią­żek Tara­pa­ty Bar­to­sza Sadul­skie­go (przy­jem­ne flow, z któ­rym mogę cho­dzić na spa­ce­ry), z kolej­nych zwę­glo­na jan­tar Kami­li Janiak (za lek­sy­kal­ną sty­lów­kę, otwie­ra­ją­cy cytat z Mole­sty i twór­cze wkur­wie­nie). Jesz­cze dalej: czu­ję się spa­ra­li­żo­wa­ny wobec char­ko­tu i zgrzy­tów Nie Kon­ra­da Góry, urze­ka mnie nie-ase­ku­ra­cyj­na pró­ba restau­ra­cji poezji meta­fi­zycz­nej spod zna­ku Rap­tu­la­rza Adria­na Sin­kow­skie­go (cho­ciaż na co-dzień dale­ko mi do tego typu uty­ski­wań), meta­mor­fo­zy w Lata­kii Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go (cho­dzi mi o rejestr mówie­nia i wyraź­nie odczu­wal­ny ape­tyt na zmia­nę dyk­cji poety – ta zmia­na jest zde­cy­do­wa­nie potrzeb­na). Żału­ję też, że wciąż nie dotar­łem do 14 sztuk Pio­tra Janic­kie­go (jesz­cze dotrę) – z łez­ką w oku wspo­mi­nam cudow­ne i bez­pre­ten­sjo­nal­ne Wyra­zy uzna­nia: „kie­dy przed śmier­cią sta­nę, powiem jej­ciu (…)”.

17.

Kie­dy przed śmier­cią sta­nę, a tym­cza­sem trze­ba żyć. To co, chy­ba czas się zebrać (jest sobo­ta, docho­dzi trzy­na­sta, a ja wciąż w łóżecz­ku), wypić kawę, zjeść coś miłe­go i bez miem­ska. W pla­nie na wie­czór być może szy­kow­ne rej­wy w Nauko­wej – jebać mro­zy, tyl­ko hard­co­re. Jeśli nie, pew­nie jakiś milut­ki sean­sik z per­spek­ty­wy hory­zon­tal­nej. Bo gene­ral­nie cho­dzi o to, żeby w tym kolej­nym roku wresz­cie było miło. Cho­ciaż raz.

Łączę uko­chy – pamię­taj­cie, nie może być zim­no w nie­skoń­czo­ność.