Ćwiczenia z rezygnacji (8)
Krzysztof Sztafa
Strona cyklu
Ćwiczenia z rezygnacjiKrzysztof Sztafa
Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.
19.
U progu pięknej wiosny tracę zapał – tak ogólnie, do jakiejkolwiek zorganizowanej działalności. Pozwólcie zatem, że w ramach „najbardziej wyluzowanego cyklu w biBLiotece” trochę ponarzekam, a z reszty uroczyście (świątecznie) zrezygnuję.
Piąteczek (wielki piąteczek): tuż po czternastej odmowa pracy. Cudowny, umiarkowanie słoneczny dzionek, za oknem kawałek przyrody, w oddali – albo domyśle – turkot pojedynczych silników. Żytko, a w nim żyjątka (wewnątrz jabłka, tak).
Odmowa – oczywiście przy tym kluczowym założeniu, że „pracą” można nazwać codzienne zmulanie przed kompem we własnej chacie (na nóżkach bamboszki, w sercu wątpliwości).
W ciągu ostatnich siedmiu miesięcy próbowałem już wszystkich konfiguracji na swoim biurku, na swojej kanapie, na swoim łóżku i na czym tam jeszcze, przenosiłem się z robotą do kuchni (ciasno), do pokoju brata (brat pracuje w stałych godzinach w korpo, ma umowę o pracę i – mimo całego legionu wewnętrznych przekąsów – póki co wygrywa konkurs na to spośród pociech, któremu „jakoś się udaje”), do pokoju współlokatora (współlokator trochę studiuje, trochę też pracuje; w każdym razie z konkursu na ulubioną pociechę jest wyłączony), do kibla (nie mówmy o tym). Dużo – korzystnych mniej lub bardziej – układów w związku ze stacjonarną pracą człowieka u progu zawodowego rozkwitu.
To jak, można nazywać? Jasne, że można.
Edit: Jasne, że można.
Mówię, bo moja babcia – na tak zwane święta wielkanocne akurat wróciłem do domu rodzinnego i zaglądam do jej pokoju, by opowiedzieć trochę o „dorosłym życiu wnucząt” – ma z tym poważny epistemologiczny kłopot. Podejrzewam zresztą, że nie jest w nim odosobniona (klasyk: komu zależy na twojej pracy? mamie, tacie).
Można zatem i należy stosownie „pracę” – zmulanie przed kompem w mniej lub bardziej fortunnych konfiguracjach – nazywać pracą. Należy aż do momentu, w którym wszystkie babcie świata uchwycą nieoczywistą naturę przemysłów kreatywnych. Czyli hadcorowo, na ripicie, do znudzenia. W nieskończoność, skoro szeroko pojęte „rozumienie” – tutaj uroczyście oddaję mocz na głowy cnotliwych hermeneutów – jest ciągłym procesem, odbywającym się w ramach konkretnego stosunku społecznego (rodzice-dziecko, babcia-wnuk, płacodawca-reszta świata). Kontekst jest kluczowy, istotne więc, żeby przy okazji był możliwie szeroki.
20.
Dopadła mnie taka, prawda, niegroźna wielkopiątkowa zmułka, wybaczcie, nic wielkiego, najpierw powiem pracy zdecydowane „nie”, a później entuzjastyczne „tak”; wprzódy będę czuł niechęć do jakiejkolwiek zorganizowanej działalności, a następnie ochoczo włączę się w kolejny projekt z rozpisanym budżetem, kamieniami milowymi, jasno określoną grupą docelową (hajsu i tak nie będzie). Nie ma się czego obawiać.
Zresztą na wypadek wszelkiej odmowy noszę przy sobie urządzenia mobilne – wyprodukowane gdzieś w chińskich gułagach przez ludzi mających o wiele gorzej zarówno ode mnie, jak i od ciebie – które poinformują mnie, w którym momencie zaczynam czynności procesowe związane z pracą tylko pośrednio. Ażebym miał je: jeśli nie w serduszku, to chociaż gdzieś z tyłu głowy. Przypomina mi się przezabawny Agamben: w latach dziewięćdziesiątych rozwijał swoją „profanację” na przykładzie telefonów komórkowych. Że każdy człowiek ma swój indywidualny numer – czujecie to ukryte odniesienie do obozów? Dzięki jednemu prostemu trikowi technologia go nienawidzi (do dzisiaj)! Perfekcyjne środki dyscyplinujące.
Ale po co ja o tej odmowie, historycznym oporze, reżimach praktyk i wszystkich trudnych sprawach „niewidzialnej pracy”? Nade wszystko: wiadomo, że pretekstowo i trochę bez-sensu (żeby ogłuszyć weltschmerz), ale na tym sprawa się nie kończy. Otóż w tym roku mija sto pięćdziesiąt lat od pierwszego wydania Kapitału. Wiedzieliście o tym? Wielki sentyment. Cieszmy się i płaczmy. Czas ucieka (jebany dezerter), a my wciąż pałujemy się ze sprzedażą swojej siły roboczej. Za polski przekład – na początku lat osiemdziesiątych XIX wieku – odpowiedzialna była zajawkowa grupka „krusińczyków”: Stanisław Krusiński, Bronisław Białobłocki i Ludwik Krzywicki. Największą część roboty odwalił ten ostatni (zresztą – to arcyciekawe – jako jedyny spośród wymienionych prowadził regularną korespondencję z Engelsem). Dobre wariaty z poczciwego „Przeglądu Tygodniowego”: mimo całego ogromu pracy nad Kapitałem nie potrafili sobie poradzić z galopującą nowoczesnością, o której sam Krzywicki do końca pisał nieodmiennie w rejestrze resentymentu i moralnego oburzenia: „Dawne czasy spoglądały śmiało w przyszłość: człowiek, jako dąb stuletni, mocno wrastał korzeniami swemi w ziemię i żył ufny dniem dzisiejszym” (Krzywicki, W otchłani: rozważania na tematy społeczne, Drukarnia Nowa, Warszawa 1909). Wiadomo, że dzisiaj żadnej ziemi, żadnej ufności, żadnych dni – aż do zbielenia oczu spędzamy je przed płaskim monitorem.
Część zasadniczą sponsoruje zatem fundator nowoczesności: „Proces pracy (…) jest celową działalnością dostarczania wartości użytkowych, przystosowywania dóbr przyrody do potrzeb ludzkich, powszechnym warunkiem wymiany materii między człowiekiem a przyrodą, wiecznym naturalnym warunkiem życia ludzkiego, a przeto czymś niezależnym od jakiejkolwiek formy tego życia, natomiast czymś wspólnym wszystkim jego formom społecznym”.
Brzmi trochę groteskowo w kontekście całej tej gównianej działalności, na jaką narażamy się – jako robotnicy „kreatywni” – w starciu z kulturalnym lewiatanem. Korzeniami swemi. Lata mijają – minęło ich sto pięćdziesiąt – a my wciąż ze swoją siłą roboczą. Kiedyś za jej sprzedaż namiastka płacy i bęcki przy próbach zorganizowanego oporu, dzisiaj namiastka płacy i absolutnie żadnego oporu. Zamiast oporu premia: multisport (na, dla brata), bony na artykuły spożywcze albo – stosownie do „prestiżowego” (wciąż próbuję dowiedzieć się pod jakim względem) kulturalnego sektora – znikoma dawka artyzolu.
Wyznam wam, że wjebałem się w działkowanie. Ja i cała rzesza kolegów oraz koleżanek po piórze (przekąs). Zgromadzeni pod wirtualnym gabinetem naczelnego spoglądamy łapczywie do środka. Za Szrederem, którego bardzo przystępne ABC Projektariatu polecam wszystkim fajnym ludziom: „Artyzol jest opiatem twórczości, który wydziela się w procesie artystycznej cyrkulacji. Artyzol powoduje, że artystki, kuratorzy czy asystentki zajmują się sztuką, nawet jeśli ich aktywność prowadzi do biedy i frustracji. Dzięki artyzolowi satysfakcja ludzi sztuki (oraz – szerzej – projektariatu), przestaje być związana z wynagrodzeniem czy warunkami pracy.” Pamiętacie ten toporny, klasyczny – to się robi na pierwszym roku studiów polonistycznych – motyw kozła rytualnego Girarda? Dla swoich użytkowników artyzol działa podobnie do funkcji katarktycznej koziołka: dopóki jest niewidzialny i nieuświadomiony jako konkretne zjawisko. Czy tam mechanizm.
Oczywiście przy tym założeniu, że literatura to jednak sztuka (żyć na jej miarę). Produktem pracy jest felieton o określonej wartości użytkowej (wszyscy dobrze wiemy, czym jest wartość użytkowa; zresztą jakby co o wątpliwych z nią przygodach pisałem trochę w ostatnim odcinku cyklu). Kolega przeczyta, koleżanka przeczyta – będę przeczytany przez, powiedzmy, sto osób; wraz z tą lekturą rodzi się obietnica artyzolu, cieknący przez paluszki miąższ, właściwa stawka całej tej zabawy (przecież, że „zabawy”).
Śmieszne, nie? Wielką znajduję pociechę w wartościach użytkowych. O, i jako piszę te słowa właśnie gruchnęła wiadomość (albo raczej: poszedł update), że nawet postępowy Ha!art już nie opłaca zaangażowanych wierszy* [informacja nieprawdziwa, o czym poniżej w przypisie]. Wiersze najpierw były „pracą”, za którą się płaci, a teraz stały się już tylko „polityczno-estetyczne”. Wiem, że to nie jest wina redaktorki prowadzącej, która – przy wszystkich kontrowersjach, jakie budzą jej teksty, również w ostatnim numerze biBLioteki – robi dobrą i słuszną robotę. Innymi słowy: po godzinach bawi się całkiem nieźle. W zasadzie nikt tutaj nie zawinił. W warunkach fabryk sztuki na pytanie „kto cię rucha” trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź: robimy to trochę wszyscy, trochę nikt (oczywiście stosowny przekąs).
21.
Żartowałem, dzień nie był nawet umiarkowanie słoneczny, tak sobie wymyśliłem na potrzeby odmowy pracy (już mi przeszło, komórka zabrzęczała radośnie); przecież przez noc przyjebało deszczem. Brudna, zimna maź wypełnia chodnikowe dziury, na beznamiętnym niebie jakieś tam chmury. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Wpaść w nie? Przebiec wzdłuż wszystkich okolicznych kałuż? Przepędzić pijące z nich gołębie? Dziecko w obliczu niewiadomego. Do dupy z tymi świętami; jajka będą wesołe, bo ich nie zjemy – pozdro!
*informacja nieprawdziwa. Ha!art za teksty jednak płaci, o czym poinformowała mnie redaktorka prowadząca cykl wierszy zaangażowanych. Głupi ja!