14/04/17

Ćwiczenia z rezygnacji (8)

Krzysztof Sztafa

Strona cyklu

Ćwiczenia z rezygnacji
Krzysztof Sztafa

Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.  

19.

U pro­gu pięk­nej wio­sny tra­cę zapał – tak ogól­nie, do jakiej­kol­wiek zor­ga­ni­zo­wa­nej dzia­łal­no­ści. Pozwól­cie zatem, że w ramach „naj­bar­dziej wylu­zo­wa­ne­go cyklu w biBLio­te­ce” tro­chę pona­rze­kam, a z resz­ty uro­czy­ście (świą­tecz­nie) zre­zy­gnu­ję.

Pią­te­czek (wiel­ki pią­te­czek): tuż po czter­na­stej odmo­wa pra­cy. Cudow­ny, umiar­ko­wa­nie sło­necz­ny dzio­nek, za oknem kawa­łek przy­ro­dy, w odda­li – albo domy­śle – tur­kot poje­dyn­czych sil­ni­ków. Żyt­ko, a w nim żyjąt­ka (wewnątrz jabł­ka, tak).

Odmo­wa – oczy­wi­ście przy tym klu­czo­wym zało­że­niu, że „pra­cą” moż­na nazwać codzien­ne zmu­la­nie przed kom­pem we wła­snej cha­cie (na nóż­kach bam­bosz­ki, w ser­cu wąt­pli­wo­ści).

W cią­gu ostat­nich sied­miu mie­się­cy pró­bo­wa­łem już wszyst­kich kon­fi­gu­ra­cji na swo­im biur­ku, na swo­jej kana­pie, na swo­im łóż­ku i na czym tam jesz­cze, prze­no­si­łem się z robo­tą do kuch­ni (cia­sno), do poko­ju bra­ta (brat pra­cu­je w sta­łych godzi­nach w kor­po, ma umo­wę o pra­cę i – mimo całe­go legio­nu wewnętrz­nych prze­ką­sów – póki co wygry­wa kon­kurs na to spo­śród pociech, któ­re­mu „jakoś się uda­je”), do poko­ju współ­lo­ka­to­ra (współ­lo­ka­tor tro­chę stu­diu­je, tro­chę też pra­cu­je; w każ­dym razie z kon­kur­su na ulu­bio­ną pocie­chę jest wyłą­czo­ny), do kibla (nie mów­my o tym). Dużo – korzyst­nych mniej lub bar­dziej – ukła­dów w związ­ku ze sta­cjo­nar­ną pra­cą czło­wie­ka u pro­gu zawo­do­we­go roz­kwi­tu.

To jak, moż­na nazy­wać? Jasne, że moż­na.

Edit: Jasne, że moż­na.

Mówię, bo moja bab­cia – na tak zwa­ne świę­ta wiel­ka­noc­ne aku­rat wró­ci­łem do domu rodzin­ne­go i zaglą­dam do jej poko­ju, by opo­wie­dzieć tro­chę o „doro­słym życiu wnu­cząt” – ma z tym poważ­ny epi­ste­mo­lo­gicz­ny kło­pot. Podej­rze­wam zresz­tą, że nie jest w nim odosob­nio­na (kla­syk: komu zale­ży na two­jej pra­cy? mamie, tacie).

Moż­na zatem i nale­ży sto­sow­nie „pra­cę” – zmu­la­nie przed kom­pem w mniej lub bar­dziej for­tun­nych kon­fi­gu­ra­cjach – nazy­wać pra­cą. Nale­ży aż do momen­tu, w któ­rym wszyst­kie bab­cie świa­ta uchwy­cą nie­oczy­wi­stą natu­rę prze­my­słów kre­atyw­nych. Czy­li had­co­ro­wo, na ripi­cie, do znu­dze­nia. W nie­skoń­czo­ność, sko­ro sze­ro­ko poję­te „rozu­mie­nie” – tutaj uro­czy­ście odda­ję mocz na gło­wy cno­tli­wych her­me­neu­tów – jest cią­głym pro­ce­sem, odby­wa­ją­cym się w ramach kon­kret­ne­go sto­sun­ku spo­łecz­ne­go (rodzi­ce-dziec­ko, bab­cia-wnuk, pła­co­daw­ca-resz­ta świa­ta). Kon­tekst jest klu­czo­wy, istot­ne więc, żeby przy oka­zji był moż­li­wie sze­ro­ki.

20.

Dopa­dła mnie taka, praw­da, nie­groź­na wiel­ko­piąt­ko­wa zmuł­ka, wybacz­cie, nic wiel­kie­go, naj­pierw powiem pra­cy zde­cy­do­wa­ne „nie”, a póź­niej entu­zja­stycz­ne „tak”; wprzó­dy będę czuł nie­chęć do jakiej­kol­wiek zor­ga­ni­zo­wa­nej dzia­łal­no­ści, a następ­nie ocho­czo włą­czę się w kolej­ny pro­jekt z roz­pi­sa­nym budże­tem, kamie­nia­mi milo­wy­mi, jasno okre­ślo­ną gru­pą doce­lo­wą (haj­su i tak nie będzie). Nie ma się cze­go oba­wiać.

Zresz­tą na wypa­dek wszel­kiej odmo­wy noszę przy sobie urzą­dze­nia mobil­ne – wypro­du­ko­wa­ne gdzieś w chiń­skich guła­gach przez ludzi mają­cych o wie­le gorzej zarów­no ode mnie, jak i od cie­bie – któ­re poin­for­mu­ją mnie, w któ­rym momen­cie zaczy­nam czyn­no­ści pro­ce­so­we zwią­za­ne z pra­cą tyl­ko pośred­nio. Aże­bym miał je: jeśli nie w ser­dusz­ku, to cho­ciaż gdzieś z tyłu gło­wy. Przy­po­mi­na mi się prze­za­baw­ny Agam­ben: w latach dzie­więć­dzie­sią­tych roz­wi­jał swo­ją „pro­fa­na­cję” na przy­kła­dzie tele­fo­nów komór­ko­wych. Że każ­dy czło­wiek ma swój indy­wi­du­al­ny numer – czu­je­cie to ukry­te odnie­sie­nie do obo­zów? Dzię­ki jed­ne­mu pro­ste­mu tri­ko­wi tech­no­lo­gia go nie­na­wi­dzi (do dzi­siaj)! Per­fek­cyj­ne środ­ki dys­cy­pli­nu­ją­ce.

Ale po co ja o tej odmo­wie, histo­rycz­nym opo­rze, reżi­mach prak­tyk i wszyst­kich trud­nych spra­wach „nie­wi­dzial­nej pra­cy”? Nade wszyst­ko: wia­do­mo, że pre­tek­sto­wo i tro­chę bez-sen­su (żeby ogłu­szyć welt­sch­merz), ale na tym spra­wa się nie koń­czy. Otóż w tym roku mija sto pięć­dzie­siąt lat od pierw­sze­go wyda­nia Kapi­ta­łu. Wie­dzie­li­ście o tym? Wiel­ki sen­ty­ment. Ciesz­my się i płacz­my. Czas ucie­ka (jeba­ny dezer­ter), a my wciąż pału­je­my się ze sprze­da­żą swo­jej siły robo­czej. Za pol­ski prze­kład – na począt­ku lat osiem­dzie­sią­tych XIX wie­ku – odpo­wie­dzial­na była zajaw­ko­wa grup­ka „kru­siń­czy­ków”: Sta­ni­sław Kru­siń­ski, Bro­ni­sław Bia­ło­błoc­ki i Ludwik Krzy­wic­ki. Naj­więk­szą część robo­ty odwa­lił ten ostat­ni (zresz­tą – to arcy­cie­ka­we – jako jedy­ny spo­śród wymie­nio­nych pro­wa­dził regu­lar­ną kore­spon­den­cję z Engel­sem). Dobre waria­ty z poczci­we­go „Prze­glą­du Tygo­dnio­we­go”: mimo całe­go ogro­mu pra­cy nad Kapi­ta­łem nie potra­fi­li sobie pora­dzić z galo­pu­ją­cą nowo­cze­sno­ścią, o któ­rej sam Krzy­wic­ki do koń­ca pisał nie­odmien­nie w reje­strze resen­ty­men­tu i moral­ne­go obu­rze­nia: „Daw­ne cza­sy spo­glą­da­ły śmia­ło w przy­szłość: czło­wiek, jako dąb stu­let­ni, moc­no wra­stał korze­nia­mi swe­mi w zie­mię i żył ufny dniem dzi­siej­szym” (Krzy­wic­ki, W otchła­ni: roz­wa­ża­nia na tema­ty spo­łecz­ne, Dru­kar­nia Nowa, War­sza­wa 1909). Wia­do­mo, że dzi­siaj żad­nej zie­mi, żad­nej ufno­ści, żad­nych dni – aż do zbie­le­nia oczu spę­dza­my je przed pła­skim moni­to­rem.

Część zasad­ni­czą spon­so­ru­je zatem fun­da­tor nowo­cze­sno­ści: „Pro­ces pra­cy (…) jest celo­wą dzia­łal­no­ścią dostar­cza­nia war­to­ści użyt­ko­wych, przy­sto­so­wy­wa­nia dóbr przy­ro­dy do potrzeb ludz­kich, powszech­nym warun­kiem wymia­ny mate­rii mię­dzy czło­wie­kiem a przy­ro­dą, wiecz­nym natu­ral­nym warun­kiem życia ludz­kie­go, a prze­to czymś nie­za­leż­nym od jakiej­kol­wiek for­my tego życia, nato­miast czymś wspól­nym wszyst­kim jego for­mom spo­łecz­nym”.

Brzmi tro­chę gro­te­sko­wo w kon­tek­ście całej tej gów­nia­nej dzia­łal­no­ści, na jaką nara­ża­my się – jako robot­ni­cy „kre­atyw­ni” – w star­ciu z kul­tu­ral­nym lewia­ta­nem. Korze­nia­mi swe­mi. Lata mija­ją – minę­ło ich sto pięć­dzie­siąt – a my wciąż ze swo­ją siłą robo­czą. Kie­dyś za jej sprze­daż namiast­ka pła­cy i bęc­ki przy pró­bach zor­ga­ni­zo­wa­ne­go opo­ru, dzi­siaj namiast­ka pła­cy i abso­lut­nie żad­ne­go opo­ru. Zamiast opo­ru pre­mia: mul­ti­sport (na, dla bra­ta), bony na arty­ku­ły spo­żyw­cze albo – sto­sow­nie do „pre­sti­żo­we­go” (wciąż pró­bu­ję dowie­dzieć się pod jakim wzglę­dem) kul­tu­ral­ne­go sek­to­ra – zni­ko­ma daw­ka arty­zo­lu.

Wyznam wam, że wje­ba­łem się w dział­ko­wa­nie. Ja i cała rze­sza kole­gów oraz kole­ża­nek po pió­rze (prze­kąs). Zgro­ma­dze­ni pod wir­tu­al­nym gabi­ne­tem naczel­ne­go spo­glą­da­my łap­czy­wie do środ­ka. Za Szre­de­rem, któ­re­go bar­dzo przy­stęp­ne ABC Pro­jek­ta­ria­tu pole­cam wszyst­kim faj­nym ludziom: „Arty­zol jest opia­tem twór­czo­ści, któ­ry wydzie­la się w pro­ce­sie arty­stycz­nej cyr­ku­la­cji. Arty­zol powo­du­je, że artyst­ki, kura­to­rzy czy asy­stent­ki zaj­mu­ją się sztu­ką, nawet jeśli ich aktyw­ność pro­wa­dzi do bie­dy i fru­stra­cji. Dzię­ki arty­zo­lo­wi satys­fak­cja ludzi sztu­ki (oraz – sze­rzej – pro­jek­ta­ria­tu), prze­sta­je być zwią­za­na z wyna­gro­dze­niem czy warun­ka­mi pra­cy.” Pamię­ta­cie ten topor­ny, kla­sycz­ny – to się robi na pierw­szym roku stu­diów polo­ni­stycz­nych – motyw kozła rytu­al­ne­go Girar­da? Dla swo­ich użyt­kow­ni­ków arty­zol dzia­ła podob­nie do funk­cji katark­tycz­nej kozioł­ka: dopó­ki jest nie­wi­dzial­ny i nie­uświa­do­mio­ny jako kon­kret­ne zja­wi­sko. Czy tam mecha­nizm.

Oczy­wi­ście przy tym zało­że­niu, że lite­ra­tu­ra to jed­nak sztu­ka (żyć na jej mia­rę). Pro­duk­tem pra­cy jest felie­ton o okre­ślo­nej war­to­ści użyt­ko­wej (wszy­scy dobrze wie­my, czym jest war­tość użyt­ko­wa; zresz­tą jak­by co o wąt­pli­wych z nią przy­go­dach pisa­łem tro­chę w ostat­nim odcin­ku cyklu). Kole­ga prze­czy­ta, kole­żan­ka prze­czy­ta – będę prze­czy­ta­ny przez, powiedz­my, sto osób; wraz z tą lek­tu­rą rodzi się obiet­ni­ca arty­zo­lu, ciek­ną­cy przez palusz­ki miąższ, wła­ści­wa staw­ka całej tej zaba­wy (prze­cież, że „zaba­wy”).

Śmiesz­ne, nie? Wiel­ką znaj­du­ję pocie­chę w war­to­ściach użyt­ko­wych. O, i jako piszę te sło­wa wła­śnie gruch­nę­ła wia­do­mość (albo raczej: poszedł upda­te), że nawet postę­po­wy Ha!art już nie opła­ca zaan­ga­żo­wa­nych wier­szy* [infor­ma­cja nie­praw­dzi­wa, o czym poni­żej w przy­pi­sie]. Wier­sze naj­pierw były „pra­cą”, za któ­rą się pła­ci, a teraz sta­ły się już tyl­ko „poli­tycz­no-este­tycz­ne”. Wiem, że to nie jest wina redak­tor­ki pro­wa­dzą­cej, któ­ra – przy wszyst­kich kon­tro­wer­sjach, jakie budzą jej tek­sty, rów­nież w ostat­nim nume­rze biBLio­te­ki – robi dobrą i słusz­ną robo­tę. Inny­mi sło­wy: po godzi­nach bawi się cał­kiem nie­źle. W zasa­dzie nikt tutaj nie zawi­nił. W warun­kach fabryk sztu­ki na pyta­nie „kto cię rucha” trud­no zna­leźć jed­no­znacz­ną odpo­wiedź: robi­my to tro­chę wszy­scy, tro­chę nikt (oczy­wi­ście sto­sow­ny prze­kąs).

21.

Żar­to­wa­łem, dzień nie był nawet umiar­ko­wa­nie sło­necz­ny, tak sobie wymy­śli­łem na potrze­by odmo­wy pra­cy (już mi prze­szło, komór­ka zabrzę­cza­ła rado­śnie); prze­cież przez noc przy­je­ba­ło desz­czem. Brud­na, zim­na maź wypeł­nia chod­ni­ko­we dziu­ry, na bez­na­mięt­nym nie­bie jakieś tam chmu­ry. Nie wiem, co ze sobą zro­bić. Wpaść w nie? Prze­biec wzdłuż wszyst­kich oko­licz­nych kałuż? Prze­pę­dzić piją­ce z nich gołę­bie? Dziec­ko w obli­czu nie­wia­do­me­go. Do dupy z tymi świę­ta­mi; jaj­ka będą weso­łe, bo ich nie zje­my – pozdro!


*infor­ma­cja nie­praw­dzi­wa. Ha!art za tek­sty jed­nak pła­ci, o czym poin­for­mo­wa­ła mnie redak­tor­ka pro­wa­dzą­ca cykl wier­szy zaan­ga­żo­wa­nych. Głu­pi ja!