17/05/16

Czekając na żonę porucznika Columbo

Adam Poprawa

Strona cyklu

Niepogubione afekty
Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

Czy­ta­łem o tym gdzieś w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych, cho­dzi­ło chy­ba o jakiś festi­wal w Mię­dzyz­dro­jach. Z hote­lu wycho­dził bodaj – par­don, to już przed­ostat­nie nie­do­okre­śle­nie; nawet jeśli nie pamię­tam za dokład­nie, to kwe­stia zasad­ni­cza pozo­sta­ła bez zmian – więc w drzwiach hote­lo­wych poka­zał się bodaj Zapa­sie­wicz z któ­rąś seria­lo­wą akto­recz­ką. Na dole (bo mię­dzy wej­ściem a chod­ni­kiem były scho­dy) cze­kał tłu­mek z dłu­go­pi­sa­mi i kart­ka­mi. I zbie­ra­cze auto­gra­fów czym prę­dzej ruszy­li w stro­nę tele­pa­nien­ki.

Żeby nie było wąt­pli­wo­ści: ofia­rą iro­nii w aneg­do­cie jest nie Zapa­sie­wicz, lecz, spró­bu­ję to okre­ślić jak naj­de­li­kat­niej, prze­su­nię­cie w socjo­lo­gii recep­cji.

No cóż, teraz sam przy­wo­łam serial, z całą pew­no­ścią prze­cież war­to­ścio­wy, taki, któ­re­go oglą­da­nie nie każe wąt­pić we wraż­li­wość ani w moż­li­wo­ści inte­lek­tu­al­ne widza. Pamię­ta­cie zatem Colum­bo? Otóż tytu­ło­wy boha­ter zwykł czę­sto powo­ły­wać się na żonę. Moja żona powie­dzia­ła… Moja żona zawsze… Roz­ma­wia­łem o tym z żoną, i ona zapy­ta­ła… Jasne, nie musi być w tym nicze­go złe­go, wszyst­ko zale­ży od żony, zasad­ni­czo (Bare­ję na szczę­ście zna­cie na pew­no). W każ­dym razie każ­da zagad­ka kry­mi­nal­na zosta­ła przez Colum­bo roz­wią­za­na z deta­la­mi, rosła nato­miast tajem­ni­czość skry­wa­ją­ca jego żonę. Ba! W jed­nym odcin­ku mał­żon­ko­wie wybra­li się na wspól­ne waka­cje, podró­żo­wa­li stat­kiem, na któ­rym (oczy­wi­ście) doszło do mor­der­stwa. Colum­bo zastą­pił tym razem swój słyn­ny jasny pro­cho­wiec – nie, to był prze­cież krót­ki płaszcz – hawaj­ską koszu­lą, nie­mniej znów widzie­li­śmy tyl­ko głów­ne­go boha­te­ra. Owszem, szu­kał żony, ale była aku­rat na innym pokła­dzie. Tro­chę wycho­dzi na to, że oże­nił się z Godot­ką.

W innym odcin­ku zabój­cą był czło­wiek ze śro­do­wi­ska fil­mo­we­go, któ­ry miał na ścia­nie drew­nia­ne opar­cie dzie­cię­cych sane­czek z Oby­wa­te­la Kane. W fil­mie Wel­le­sa wpraw­dzie sanecz­ki zosta­ją wrzu­co­ne do ognia, ale widać był jesz­cze jakiś dupli­kat. Kie­dy Colum­bo dowia­du­je się o pocho­dze­niu eks­po­na­tu zdo­bią­ce­go posia­dłość mor­der­cy, w uro­czy­stym podzi­wie oświad­cza:

– Moja żona powie­dzia­ła, że Oby­wa­tel Kane to dobry film.

Zgo­da, nie świad­czy to źle o guście pani Colum­bo. Czy trze­ba jed­nak przy­ta­czać opi­nię oso­by przy­pad­ko­wej na temat powszech­nie uzna­wa­ne­go arcy­dzie­ła (a zwłasz­cza w przy­pad­ku Oby­wa­te­la Kane’a, któ­ry, za spra­wą wie­lu poważ­nych pod­su­mo­wań, uwa­ża­ny jest za naj­do­sko­nal­szy film w histo­rii kina)? Moż­na oczy­wi­ście, jeśli – jak w przy­wo­ła­nym ame­ry­kań­skim seria­lu kry­mi­nal­nym – takie cyto­wa­nie sądu two­rzy sytu­ację komicz­ną. A w oko­licz­no­ściach przy­naj­mniej z zało­że­nia nie śmiesz­nych?

Na począt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych (raz jesz­cze tam­te cza­sy) widzia­łem kase­tę magne­to­fo­no­wą z przy­pad­ko­wą skła­dan­ką pio­se­nek Beatle­sów. Okład­ka opa­trzo­na była nadru­kiem „Marek Niedź­wiec­ki pole­ca”. Spo­ro lat zaś póź­niej kupi­łem pudeł­ko defał­dek (od DVD: de fał de, czy­li defałd­ki) z fil­ma­mi Kuro­sa­wy. Na czar­nym pudeł­ku czer­wie­nił się napis „Andrzej Waj­da pole­ca”. Nie powiem, pro­por­cje mię­dzy Waj­dą a japoń­skim reży­se­rem przed­sta­wia­ją się znacz­nie ina­czej niż te dzie­lą­ce Niedź­wiec­kie­go od Beatle­sów, nie­mniej i w wypad­ku fil­mów pomysł był nie­for­tun­nie oso­bli­wy.

Na 19 maja Wydaw­nic­two Lite­rac­kie zapla­no­wa­ło pre­mie­rę prze­kła­du powie­ści Lar­sa Saabye Chri­sten­se­na Beatle­si. Bar­dzo jestem jej cie­kaw od lat, było­by więc pięk­nie, gdy­by nie okład­ka. Nie, nie: świet­ne zdję­cie jak naj­bar­dziej pasu­je (nb. uży­cie tej foto­gra­fii nie jest ory­gi­nal­nym pomy­słem pol­skich edy­to­rów), tyle że – tak przy­naj­mniej wyglą­da rzecz na stro­nie wydaw­nic­twa – na pierw­szej (!) stro­nie okład­ki umiesz­czo­no dwa tek­sty, uzna­ne naj­pew­niej za reko­men­da­cje. Prze­pi­su­ję pierwszy:„The Beatles. Zespół, któ­ry odmie­nił moje życie, a póź­niej, jak się oka­za­ło, wszyst­ko dooko­ła. WOJCIECH MANN, Pro­gram 3 Pol­skie­go Radia”.

Ależ oczy­wi­ście, sam bym się pod tym pod­pi­sał, obie­ma ręka­mi, ba! całym życiem. Tyl­ko, jak mówił Hra­ba­low­ski stryj Pepin, trze­ba odróż­nić pra­gnie­nie od pożą­da­nia. Z całym sza­cun­kiem – zwy­kle, gdy ktoś tak zaczy­na, to źle się koń­czy dla sza­no­wa­ne­go – więc ina­czej: Man­na dopraw­dy jest za co lubić, sza­no­wać i być mu wdzięcz­nym. Nie­mniej wydaw­nic­two, ponie­kąd wypy­cha­jąc go przed Beatle­sów, nie wyka­za­ło się prze­sad­nym roz­sąd­kiem. Poza tym jest to powieść, nie mono­gra­fia Fab Four. Poza dru­gim tym Beatle­sów, tak bym myślał, raczej nie trze­ba przed­sta­wiać. Poza trze­cim tym Mann też jest na tyle zna­ny, że poda­wa­nie insty­tu­cji, w któ­rej pra­cu­je, jawi się jako dosko­na­le zbęd­ne. Poza czwar­tym tym, w pamięt­nym bon mocie Len­non powie­dział kie­dyś, że Beatle­si są popu­lar­niej­si od Jezu­sa. Poza pią­tym tym, w WL‑u wycho­dzi tro­chę na to, że Mann jest popu­lar­niej­szy od Beatle­sów.

Ale to wszyst­ko jesz­cze nic, bo pod wydru­ko­wa­ną na okład­ce wypo­wie­dzią jest jesz­cze dru­ga „Boha­te­ro­wie Chri­sten­se­na są jak Woj­ciech Mann. Sza­lo­na czwór­ka z Oslo, zako­cha­na w czwór­ce z Liver­po­olu, wkra­cza w doro­słe życie, nucąc naj­słyn­niej­sze pio­sen­ki świa­ta. Beatle­si to chwi­la­mi wręcz hip­no­ty­zu­ją­ca, mądra opo­wieść o doj­rze­wa­niu, przy­jaź­ni i o tym, że życie zawsze nas prze­chy­trzy, pisząc dla nas wła­sny sce­na­riusz. MICHAŁ NOGAŚ, Pro­gram 3 Pol­skie­go Radia”.

No pro­szę, nie wie­dzia­łem, że Trój­ka jest takim auto­ry­te­tem w spra­wach lite­rac­kich. I nie wie­dzia­łem rów­nież, że Woj­ciech Mann spę­dził dzie­ciń­stwo w sto­li­cy Nor­we­gii, i to w czte­rech oso­bach. Jasny gwint, ja napraw­dę nie dwo­ru­ję sobie z Man­na. A Noga­sia war­ta­ło­by (lubię tę bro­nio­ną przez Peipe­ra for­mę) zapy­tać, czy to życie pisze sce­na­riusz, czy może jed­nak kon­wen­cja.

W ogó­le cie­ka­we rze­czy moż­na ostat­nio czy­tać na okład­kach (zazwy­czaj jed­nak na tyl­nych) i skrzy­deł­kach. Na przy­kład pierw­szej pol­skiej książ­ki Davi­da Foste­ra Wallace’a: „Krót­kie wywia­dy z paskud­ny­mi ludź­mi mają z zało­że­nia sta­wiać czy­tel­ni­ko­wi pyta­nia, budzić świe­że reak­cje na rze­czy strasz­ne, któ­re stra­ci­ły swe ostrze w dobie prze­ła­do­wa­nia infor­ma­cyj­ne­go”. Rze­czy­wi­ście się prze­ła­do­wa­ło. W każ­dym razie zda­nie jest sygno­wa­ne przez „Time”. Jak więc rozu­miem, to zbio­ro­we sta­no­wi­sko redak­cji, wypra­co­wa­ne po dłu­giej deba­cie. Aż się kurzy­ło z głów.