Czekając na żonę porucznika Columbo
Adam Poprawa
Strona cyklu
Niepogubione afektyAdam Poprawa
(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.
Czytałem o tym gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych, chodziło chyba o jakiś festiwal w Międzyzdrojach. Z hotelu wychodził bodaj – pardon, to już przedostatnie niedookreślenie; nawet jeśli nie pamiętam za dokładnie, to kwestia zasadnicza pozostała bez zmian – więc w drzwiach hotelowych pokazał się bodaj Zapasiewicz z którąś serialową aktoreczką. Na dole (bo między wejściem a chodnikiem były schody) czekał tłumek z długopisami i kartkami. I zbieracze autografów czym prędzej ruszyli w stronę telepanienki.
Żeby nie było wątpliwości: ofiarą ironii w anegdocie jest nie Zapasiewicz, lecz, spróbuję to określić jak najdelikatniej, przesunięcie w socjologii recepcji.
No cóż, teraz sam przywołam serial, z całą pewnością przecież wartościowy, taki, którego oglądanie nie każe wątpić we wrażliwość ani w możliwości intelektualne widza. Pamiętacie zatem Columbo? Otóż tytułowy bohater zwykł często powoływać się na żonę. Moja żona powiedziała… Moja żona zawsze… Rozmawiałem o tym z żoną, i ona zapytała… Jasne, nie musi być w tym niczego złego, wszystko zależy od żony, zasadniczo (Bareję na szczęście znacie na pewno). W każdym razie każda zagadka kryminalna została przez Columbo rozwiązana z detalami, rosła natomiast tajemniczość skrywająca jego żonę. Ba! W jednym odcinku małżonkowie wybrali się na wspólne wakacje, podróżowali statkiem, na którym (oczywiście) doszło do morderstwa. Columbo zastąpił tym razem swój słynny jasny prochowiec – nie, to był przecież krótki płaszcz – hawajską koszulą, niemniej znów widzieliśmy tylko głównego bohatera. Owszem, szukał żony, ale była akurat na innym pokładzie. Trochę wychodzi na to, że ożenił się z Godotką.
W innym odcinku zabójcą był człowiek ze środowiska filmowego, który miał na ścianie drewniane oparcie dziecięcych saneczek z Obywatela Kane. W filmie Wellesa wprawdzie saneczki zostają wrzucone do ognia, ale widać był jeszcze jakiś duplikat. Kiedy Columbo dowiaduje się o pochodzeniu eksponatu zdobiącego posiadłość mordercy, w uroczystym podziwie oświadcza:
– Moja żona powiedziała, że Obywatel Kane to dobry film.
Zgoda, nie świadczy to źle o guście pani Columbo. Czy trzeba jednak przytaczać opinię osoby przypadkowej na temat powszechnie uznawanego arcydzieła (a zwłaszcza w przypadku Obywatela Kane’a, który, za sprawą wielu poważnych podsumowań, uważany jest za najdoskonalszy film w historii kina)? Można oczywiście, jeśli – jak w przywołanym amerykańskim serialu kryminalnym – takie cytowanie sądu tworzy sytuację komiczną. A w okolicznościach przynajmniej z założenia nie śmiesznych?
Na początku lat dziewięćdziesiątych (raz jeszcze tamte czasy) widziałem kasetę magnetofonową z przypadkową składanką piosenek Beatlesów. Okładka opatrzona była nadrukiem „Marek Niedźwiecki poleca”. Sporo lat zaś później kupiłem pudełko defałdek (od DVD: de fał de, czyli defałdki) z filmami Kurosawy. Na czarnym pudełku czerwienił się napis „Andrzej Wajda poleca”. Nie powiem, proporcje między Wajdą a japońskim reżyserem przedstawiają się znacznie inaczej niż te dzielące Niedźwieckiego od Beatlesów, niemniej i w wypadku filmów pomysł był niefortunnie osobliwy.
Na 19 maja Wydawnictwo Literackie zaplanowało premierę przekładu powieści Larsa Saabye Christensena Beatlesi. Bardzo jestem jej ciekaw od lat, byłoby więc pięknie, gdyby nie okładka. Nie, nie: świetne zdjęcie jak najbardziej pasuje (nb. użycie tej fotografii nie jest oryginalnym pomysłem polskich edytorów), tyle że – tak przynajmniej wygląda rzecz na stronie wydawnictwa – na pierwszej (!) stronie okładki umieszczono dwa teksty, uznane najpewniej za rekomendacje. Przepisuję pierwszy:„The Beatles. Zespół, który odmienił moje życie, a później, jak się okazało, wszystko dookoła. WOJCIECH MANN, Program 3 Polskiego Radia”.
Ależ oczywiście, sam bym się pod tym podpisał, obiema rękami, ba! całym życiem. Tylko, jak mówił Hrabalowski stryj Pepin, trzeba odróżnić pragnienie od pożądania. Z całym szacunkiem – zwykle, gdy ktoś tak zaczyna, to źle się kończy dla szanowanego – więc inaczej: Manna doprawdy jest za co lubić, szanować i być mu wdzięcznym. Niemniej wydawnictwo, poniekąd wypychając go przed Beatlesów, nie wykazało się przesadnym rozsądkiem. Poza tym jest to powieść, nie monografia Fab Four. Poza drugim tym Beatlesów, tak bym myślał, raczej nie trzeba przedstawiać. Poza trzecim tym Mann też jest na tyle znany, że podawanie instytucji, w której pracuje, jawi się jako doskonale zbędne. Poza czwartym tym, w pamiętnym bon mocie Lennon powiedział kiedyś, że Beatlesi są popularniejsi od Jezusa. Poza piątym tym, w WL‑u wychodzi trochę na to, że Mann jest popularniejszy od Beatlesów.
Ale to wszystko jeszcze nic, bo pod wydrukowaną na okładce wypowiedzią jest jeszcze druga „Bohaterowie Christensena są jak Wojciech Mann. Szalona czwórka z Oslo, zakochana w czwórce z Liverpoolu, wkracza w dorosłe życie, nucąc najsłynniejsze piosenki świata. Beatlesi to chwilami wręcz hipnotyzująca, mądra opowieść o dojrzewaniu, przyjaźni i o tym, że życie zawsze nas przechytrzy, pisząc dla nas własny scenariusz. MICHAŁ NOGAŚ, Program 3 Polskiego Radia”.
No proszę, nie wiedziałem, że Trójka jest takim autorytetem w sprawach literackich. I nie wiedziałem również, że Wojciech Mann spędził dzieciństwo w stolicy Norwegii, i to w czterech osobach. Jasny gwint, ja naprawdę nie dworuję sobie z Manna. A Nogasia wartałoby (lubię tę bronioną przez Peipera formę) zapytać, czy to życie pisze scenariusz, czy może jednak konwencja.
W ogóle ciekawe rzeczy można ostatnio czytać na okładkach (zazwyczaj jednak na tylnych) i skrzydełkach. Na przykład pierwszej polskiej książki Davida Fostera Wallace’a: „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi mają z założenia stawiać czytelnikowi pytania, budzić świeże reakcje na rzeczy straszne, które straciły swe ostrze w dobie przeładowania informacyjnego”. Rzeczywiście się przeładowało. W każdym razie zdanie jest sygnowane przez „Time”. Jak więc rozumiem, to zbiorowe stanowisko redakcji, wypracowane po długiej debacie. Aż się kurzyło z głów.