15/01/18

Czymże jest nazwa? Ręka, stopa… ślina?

Lynn Suh

Strona cyklu

Wytłumaczenia
Lynn Suh

Urodzony w 1982 roku w Bostonie, USA. Tłumacz współczesnej poezji polskiej. Były redaktor naczelny czasopisma poświęconego współczesnej poezji amerykańskiej i polskiej, WIDMA. Jego eseje, przekłady i wiersze są publikowane m.in. w "Berlin Quarterly", "biBLiotece", "Fence", "Kontencie" i "Versopolis". Obecnie mieszka w Seulu w Korei Południowej i jest doktorantem na Wydziale Polonistyki na Hankuk University of Foreign Studies.

Glon chto­nicz­ny (Kac­per Bart­czak)

ja pokarm suwe­ren
tor­fem zda­nio­wym
kata­to­nicz­nym pusz­czam się
prą­dem prze­zeń po samo pięk­no

samo z sie­bie śli­ny nasie­nia skó­ry
robot lirycz­ny biał­ko­we­go skryp­tu
któ­ry wybu­cham pła­czem rzę­si­stym
w gnój iły tomy geno­mu

nad­mie­nio­ny w roz­kła­dzie
nadru­kiem estrem spi­tym z zie­mi
pozwól niech sycę węglan poli­tycz­ny
niech mu będę pożyw­ny aura­tycz­ny

Chtho­nian Alga (by Kac­per Bart­czak)

i food sove­re­ign
ver­ba­li­zed cata­to­nic
peat i let myself go
with the flow as far as beau­ty itself

of sali­va semen and skin
a lyri­cal robot with a pro­te­in script
which – i burst into tears
in gunk loam tomes of geno­me

noted in the sche­du­le
with an inscrip­tion with drunk ester from the gro­und
let me ingest poli­ti­cal car­bo­na­te
let me be nutri­ti­ve for him and aura­tic

*

Daw­no temu, w Wero­nie, w środ­ku nocy, na bal­ko­nie, Julia zasta­na­wia­ła się „czym­że jest nazwa”. W stru­mie­niu świa­do­mo­ści powie­dzia­ła, że to nie jest ani ręka, ani sto­pa, ani twarz (kon­ty­nu­ując ten tok myśle­nia, ani nawet śli­na, nasie­nie czy skó­ra). Moż­na jed­nak powie­dzieć, że nazwa ma swo­ją moc, swo­ją aurę, swo­je tchnie­nie życia – nazwa żyje wła­snym życiem. Tak myślał Pro­ust – a przy­naj­mniej boha­ter jego wie­lo­to­mo­wej powie­ści W poszu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su. Nazwy ofe­ru­ją inny wymiar, w jakim moż­na prze­by­wać. Sły­sząc ary­sto­kra­tycz­ne nazwi­sko Guer­man­tes, oddy­chał boha­ter Pro­usta powie­trzem swo­je­go rodzin­ne­go mia­sta Com­bray „zmie­sza­nym z zapa­chem gło­gów, nie­sio­nym przez wiatr”. Na dźwięk tego nazwi­ska przy­po­mnia­ła mu się  „wagne­row­ska rado­sna sło­dycz”. Nie­ste­ty, taka aura – poetyc­ka, muzycz­na, wyraź­na i nawet nama­cal­na dla kogoś bar­dzo wraż­li­we­go – według Pro­usta w koń­cu zni­ka, kie­dy zbli­ża­my się do rze­czy­wi­stej oso­by. Ale może wca­le nie musi tak być. Może jed­nak nazwa pozo­sta­je z nami w całej swo­jej oka­za­ło­ści na głęb­szym pozio­mie naszej świa­do­mo­ści, i wystar­czy zjeść mag­da­len­kę zanu­rzo­ną w her­ba­cie albo pączek, albo piwo o pew­nym cha­rak­te­ry­stycz­nym chmie­lo­wym sma­ku, żeby ją nie­co oży­wić.

W zeszłym roku byłem z Paw­łem Kacz­mar­skim i Mar­tą Koron­kie­wicz we wro­cław­skim barze o nazwie Bro­war Stu Most­sów. Zamó­wi­łem piwo mar­ki Sala­man­der  i zata­pia­jąc język w jego gorz­kim sma­ku, usły­sza­łem nazwi­sko Kac­pra Bart­cza­ka po raz pierw­szy w moim życiu. „Kac­per Bart­czak” – powie­dział Paweł. „Trud­ny poeta” – powie­dzia­ła Mar­ta. „Genial­ny ame­ry­ka­ni­sta” – doda­ła. „Łódź. Miesz­ka w Łodzi” – powie­dział. W nazwi­sku Bart­czak było zatem coś z Łodzi… ocza­mi mojej wyobraź­ni zoba­czy­łem sza­re łódz­kie fabry­ki. „No czy­taj go” – Paweł nama­wiał mnie, poka­zu­jąc jakiś wiersz Bart­cza­ka na ekra­nie swo­je­go tele­fo­nu. Prze­czy­ta­łem. I raz jesz­cze prze­czy­ta­łem. Śle­py na jego sło­wa, głu­chy na jego muzy­kę, nic nie zro­zu­mia­łem w tam­tym cza­sie. Mówi­łem – „Ale faj­nie. Napraw­dę cie­ka­we!”

Dopie­ro trzy mie­sią­ce póź­niej, sta­jąc przed zada­niem tłu­ma­cze­nia wier­szy Bart­cza­ka na festi­wal Sta­cja Lite­ra­tu­ra 22, czy­li na kra­wę­dzi otchła­ni nie­zro­zu­mie­nia, w bar­dzo ner­wo­wym sta­nie, łuski naresz­cie spa­dły z moich oczu i zaczą­łem, linij­ka po linij­ce, nawi­go­wać przez jego poezję; doświad­cza­łem jej z rado­ścią, bo pew­ne prze­szko­dy języ­ko­we zosta­wi­łem już za sobą. Jako latar­nia czar­no­księ­ska, jego poezja rzu­ca­ła obra­zy ciche­go krzy­ku, powy­gi­na­nej twa­rzy, huma­no­ida „śli­ny nasie­nia skó­ry”, jak­by pro­sto z dzieł mala­rza Fran­ci­sa Baco­na. Mój umysł robił sko­ki wie­lo­wy­mia­ro­we: od „same­go pięk­na” do „węgla­nu poli­tycz­ne­go” przez „biał­ko­wy skrypt”. Odkry­łem ukry­te stru­mie­nie har­mo­nii (albo raczej dys­har­mo­nii), podob­ne do tych znaj­du­ją­cych w mało rado­snej muzy­ce Arnol­da Scho­en­ber­ga. Tym razem z uczu­ciem pomy­śla­łem sobie: Ale faj­nie, to napraw­dę cie­ka­we!

Potem na Sta­cji Lite­ra­tu­ra 22 pozna­łem Kac­pra Bar­cza­ka. Roz­ma­wia­li­śmy czę­sto – i po pol­sku, i po angiel­sku (albo jak to lubię mówić „po ame­ry­kań­sku”). Wypi­li­śmy wspól­nie duże ilo­ści domo­we­go alko­ho­lu zro­bio­ne­go przez Kon­ra­da Górę i, by o tym opo­wie­dzieć, prze­ży­li­śmy. W zeszłym mie­sią­cu, zapro­si­łem Kac­pra Bart­cza­ka do Kra­ko­wa, aby zro­bił w Mas­so­li­cie pre­zen­ta­cję o poezji szko­ły nowo­jor­skiej. Po pro­stu uwiel­biam jego towa­rzy­stwo jak i to, że mówi śpiew­nym gło­sem, któ­ry mógł­by nazwać Nowy Jork czy San Fran­ci­sco domem. Dla­te­go strze­gę Kac­pra Bart­cza­ka, czy raczej „moje­go” Kac­pra Bart­cza­ka, to nazwi­sko, któ­re do dziś pozo­sta­je połą­cze­niem obra­zów i wspo­mnień wyra­sta­ją­cych z jego poezji z cza­sów sprzed nasze­go pozna­nia. Zazdro­śnie strze­gę. Kac­per, któ­re­go znam i Kac­per Bart­czak, któ­re­go czy­tam są zupeł­nie róż­ny­mi ludź­mi. Bo prze­cież czym jest nazwa? To nie jest ani ręka, ani sto­pa, ani twarz… lecz z pew­no­ścią to aura,  aura­tycz­na i nawet pożyw­na.